4 września 2012

Relacja z poznańskiego koncertu Japandroids 31.08.2012


JAPANDROIDS [31.08.2012], Fabrika, Poznań || Na szczęście zdołałem już odzyskać słuch. Poza typowym jednodniowym ogłuszeniem, przez cały weekend trapiło mnie uporczywe dzwonienie w prawym uchu. By jednać mieć w Fabrice szansę cokolwiek zobaczyć, trzeba być pod samą sceną. By uniknąć łokci w żebrach i utraty okularów, trzeba się schronić z boku pod ścianą. Pod głośnikiem, solidnie zresztą nawalającym… Lokal lokalem, ale Japandroids dali w Poznaniu kolejny doskonały koncert.

Rozpoczęli mocnym akcentem. „The Boys Are Leaving Town” z perfekcyjnego debiutu, zaraz po nim wymowne „Adrenaline Nightshift” oraz „Younger Us” z „Celebration Rock”. Choć w recenzji narzekałem na tę płytę za zbytnią jej jednorodność, to jednak słusznie zakładałem, że utwory z niej pochodzące świetnie sprawdzą się na żywo. Potwierdziło się również to, że Brian King i David Prowse pozostając niezwykle naturalnymi dojrzeli muzycznie i koncertowo.

Trzy utwory wystarczyły do zagotowania atmosfery, łaskawe uruchomienie klimatyzacji na usilną prośbę Briana powitane zostało przez niego stosownym gitarowym riff’em oraz słowami Air-conditioning, bitch!. W piekielnym zaś klimacie rozbrzmiał jednej z najstarszych utworów duetu „To Hell With Good Intentions”, cover Mclusky znany z kompilacji „No Singles”. Częste sięganie po nieczęsto wykonywane już utwory było ukłonem w stronę poznańskiej publiczności widzianej przez sympatycznych Kanadyjczyków ostatnio ponad dwa lata temu.

Wtedy to po raz pierwszy poczułem się staro. Wcześniej nie ogarniałem faktu, że ludzie ledwie kilka lat młodsi scrobblują dziesiątki płyt zamiast pieczołowicie przewijać cienkopisem jedną upragnioną kasetę. W związku z czym na koncert debiutantów z drugiego końca świata udają się przygotowani w opinie i znajomość tekstów. Ekstatyczne śpiewy rozbrzmiewały i tym razem.

Japandroids kierując się „Fire’s Highway” zabrali nas w swe rodzinne strony w „Rockers East Vancouver” z perkusistą Dave’m w roli głównego wokalisty. Zainspirowany wystrojem Fabriki Brian zdradził, że kolejny utwór, świetne „The Night of Wine and Roses”, ze względu na charakterystyczny perkusyjny beat przypominający „Born In The USA” roboczo nazywają „Springsteen”. Prowse zresztą, mimo swej aparycji sympatycznego nerda, jest fenomenalnym bębniarzem, w „Wet Hair” rozpętał prawdziwą burzę, w „Evil’s Sway” zaś popisał się nawet perkusyjnym solo.

Po singlowym „The House That Heaven Built” podzielili się radością z grania przed tak “awesome” publicznością. Na specjalną zaś prośbę supportu zagrali mój chyba ulubiony ich utwór - „Heart Sweats” - nieprzyzwoicie ekstatyczny (a podobno od dawna już na koncertach nie wykonywany). W „Sovereignty” mieliśmy znów mały powrót do Vancouver, chwila wytchnienia nastąpiła dopiero przy „Continuous Thunder”, jednym wolniejszym tego wieczora i finałowym dla ostatniej płyty utworze.

Ścisłe ograniczenia czasowe nie pozwoliły na zabawę w bisy i schodzenie ze sceny. Słusznie zresztą, zbytnia kokieteria byłaby nie na miejscu w czasie tak bezpretensjonalnego koncertu. Jako powód, dla którego Japandroids znaleźli się przed nami zapowiedziane zostało pokoleniowe niemal „Young Hearts Spark Fire”. Na sam koniec udało się jeszcze zadziorne power-blues’owe „For The Love of Ivy”.

Niesamowite jest to, że zaledwie dwóch chłopaków z sąsiedztwa, sympatycznych i naturalnych jakby nadal grali w garażu na przedmieściach, wygenerować potrafią taką ilość hałasu. Do tego okrutnie melodyjnego. Sami zresztą zupełnie otwarcie i szczerze mówili, że dla nich niesamowita jest reakcja publiczności tak przecież odległej od przedmieść Vancouver. Takimi koncertami Brian i David z Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie zdobywają świat. [Wojciech Nowacki]