28 czerwca 2017


ALT-J Relaxer, [2017] Infectious Music || Dość niespodziewanie "3WW" okazał się singlem naprawdę udanie zapowiadającym trzeci album alt-J. Po pierwsze dlatego, że wydawało się, że trio jeszcze jakiś czas pociągnie swoją karierę za pomocą letnich festiwali i chyba nikt jeszcze specjalnie nie wyczekiwał nowej płyty. Po drugie zaś, sama kompozycja, jak i towarzysząca jej otoczka wizualna, sugerowały potencjalnie wielki album. "3WW" to bowiem klasyczny antysingiel, piosenka daleka od bycia przebojową, ale niezwykle sugestywnie sugerująca, że pełni rolę introdukcji do niemniej niebanalnej całości. Światotwórczy efekt kompozycji wzmacnia tylko brak piosenkowej struktury oraz pojawienie się harmonicznych wokali dopiero po dwóch minutach. Usypiające folkowe napięcie wiedzie przez soft-rockową eskalację i symbolicznie naznaczone indie by powrócić do motorycznie niepokojącego folku. Ambicje zakreślone zostały szeroko. "Relaxer" miał być dla alt-J tym, czym dla Radiohead było "Kid A".

Bardziej tradycyjny drugi singiel niekoniecznie musiał zaburzać ten obraz. Grupa zdolna do napisania "Left Hand Free" czy "Every Other Freckle" nawet na hipotetycznie ambitniejszym albumie mogła jak najbardziej zaznaczyć swój przebojowy potencjał. "In Cold Blood" równie przebojowy jednak nie jest, pobrzmiewa w nim odrobina wymęczenia, jest też trochę zbyt gęsty i frapująco brudnawy, ale i całkiem efektowny dzięki mocnej kombinacji gitar i dęciaków oraz finałowej zmianie tonacji. Ani nastroju, ani charakteru wyczekiwania "In Cold Blood" zatem zasadniczo nie zmieniło. Fakt, że na albumie znajdzie się tylko osiem kompozycji wręcz potęgował wrażenie, że "Relaxer" miał być starannie wyselekcjonowanym destylatem. Upstrzone przerywnikami, interludiami i repetycjami "This Is All Yours" całkiem otwarcie zmierzało w stronę prog-rocka, zwięzłość nowej płyty nawiązuje raczej do hard-rockowych gigantów, którzy w intensywnych latach siedemdziesiątych utrzymywali się na powierzchni niemal coroczną produkcją krótkich albumów. alt-J spieszyć się nie musieli, nie sądzę też by nie starczyło im sił na napisanie ośmiu przynajmniej dobrych kompozycji. Gorzej jednak jeśli sami naprawdę wierzą w wyjątkowość tych, które na "Relaxer" trafiły.


Poza "3WW" i "In Cold Blood" jedynie dwa utwory się wyróżniają, z czego tylko jeden naprawdę zapada w pamięć, choć niekoniecznie z właściwych powodów. "Hit Me Like That Snare" zaskakująco trafnie nawiązuje do Led Zeppelin gdzieś pomiędzy ich drugim a trzecim albumem, pełną ostrość kompozycji narusza jednak jej garażowe niewykończenie. Chwytliwy zaśpiew Fuck you, I'll do what I want to do jest jednak tak głupi, tak naiwny, że aż fajny. W resztę słów lepiej się jednak nie wgłębiać, czają się tam bowiem takie kwiaty amatorskiej pornografii jak Floor full of happy wizards scissoring czy My family fisting me on the floor. Teksty to zresztą odrębny problem, pod ich pozornym wyrafinowaniem kryją się zwykłe piosenki miłosne ("3WW", czyli three worn words), jeśli odnoszą się do seksu to w najgorszym razie przy pomocy powyższych wizji, w najlepszym zaś sięgając po estetykę zapachowych świeczek i plakatów z Bravo Girl (Well, smell of sex / Good like burning wood w "3WW"). W tej samej jednak piosence padają urokliwie proste słowa I just want to love you in my own language, "Last Year" natomiast zręcznie pogrywa z motywem upływających miesięcy.

Drugim wyróżniającym się utworem jest "House Of Rising Sun", tylko i wyłącznie dlatego, że jest to cover jednego z najbardziej oklepanych klasyków. Nie jest na szczęście natychmiastowo rozpoznawalny, choć dłuży się niczym nie ujmując i donikąd nie zmierzając. W identycznym przybladłym duchu niesie się cała druga połowa płyty, "Deadcrush" jest niby żywszy i rytmiczny, "Adeline" niby linearnie narracyjne, "Last Year" niby senne i atmosferyczne, "Pleader" zaś niby klasyczny i skomplikowany, ale wszystkie są po prostu miałkie i nudnawe. Owszem, folkowa angielskość w stylu solowego Damona Albarna brzmi przyjemnie, ale nie tego oczekujemy po albumie z inspirowaną LSD pikselozą w stylu początków ery cyfrowej na okładce. Dokładnie w połowie "Relaxer" zaczyna brzmieć jak lepsza i dłuższa płyta, która przy pomocy przeciętnych kompozycji zmierza już ku końcowi. Pozostajemy więc z silnym wrażeniem zagubionego środka, całej kluczowej części płyty, o której w jakiś sposób zapomniano pomiędzy obiecującym początkiem a zmęczonym finałem.

"Relaxer" bynajmniej nie męczy i choć pozostaje rozczarowaniem to, o dziwo, z chęcią i łatwością się do niego wraca, być może w poszukiwaniu jakiś ukrytych sensów. Sam zespół zaś wypowiada się o płycie dość ostrożnymi słowy. a to, że wymaga osłuchania się i zyskuje z czasem, a to, że są świadomi prawdopodobnie małych szans na przebicie swego debiutu. „An Awesome Wave” z jednej strony było lekko przecenianie, z drugiej zaś zespół naprawdę debiutował już jako w pełni ukształtowany. Wydaje się, że alt-J są na tyle inteligentni by znać ograniczenia swojego talentu. Rozpoczętą w wyniku szczęśliwego splotu okoliczności karierę kontynuują mając ku temu po prostu większe środki i zamiast nagrać wielką płytę bawią się statusem niedostępnym dla większości sympatycznych inteligenckich nerdów z ładnymi tatuażami. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

16 czerwca 2017


Nadal mamy spory zapas nowości, którym przyjrzymy się dokładniej, choć znając tempo mojej refleksji nowościami do tego czasu być przestaną. W ostatnich miesiącach obok płyty Zrní z pewnością najważniejszym powrotem są Květy i ich pierwszy album zarejestrowany w odmienionym składzie, ale już teraz zatrzymać się musimy przy kilku tytułach, rozpoczynając od najatrakcyjniejszego ostatnio przykładu czesko-polskiej przyjaźni.

Remiksy ukazują wszechstronny potencjał kompozycji ba:zel. Dizzcock okazuje się zaskakująco kojący ze swą atmosferą północnego miasta, Mary C z Martinem Tvrdým proponują bardziej rozedrgane i lekko niepokojące podejście, Ježiš táhne na Berlín intensyfikuje brzmienie aż po granice agresywności a Lovenius sugeruje dla przeciwwagi deep-house'ową abstrakcję. Oryginalny utwór "Pace" przypomina jednak o swych neoklasycznych korzeniach, jakby zaś tego było mało, nowa wersja "Mandatory" dodaje jeszcze synth-popowe składniki do tej różnorodnej całości. Niemniej "RMX" pozostaje całością spójną i w tym własnie objawia się stylowość ba:zel. Nawet jednak tak zręczna epka nie jest w stanie przygotować nas na zjawiskowość "Scene 7", premierowego materiału duetu i pełnoprawnego następcy "eye draw​(​s) the line". Uwodzicielski przecież poprzednik w porównaniu ze "Scene 7" wydaje się wręcz nieśmiały, bowiem na każdym niemal polu ba:zel są po prostu odważniejsi. Wokal Eweliny jest pełniejszy, produkcja zdecydowanie klarowniejsza niż na zamglonym "eye draw​(​s) the line", okazjonalna gra na pianinie jeszcze bardziej wyrafinowana, brzmienie zaś po prostu bogatsze, głębsze a w robiącym największe chyba wrażenie "Marschfield" niemal bitewnie wojownicze. Talent do dźwiękowego designu kulminuje zaś w siedemnastominutowym dark-ambientowym utworze finałowym.



Po zeszłorocznej epce "Endian" Słowacy z Bulp debiutują długogrającym albumem "Yrsa". W tej zręcznie wyprodukowanej pigułce skupiają się liczne fascynacje czecho-słowackiej elektroniki paru ostatnich dekad: popowa melodyczność czeskiej elektroniki lat dziewięćdziesiątych (patrz: Prince Of Tennis), do dziś kultywowane słowackie nu-jazzujące downtempo (patrz: Autumnist) i przebojowość alternatywno-elektronicznego pogranicza Radiohead-Moderat. Przy okazji, z nowym singlem "Stoke The Fire" po wieloletnim milczeniu powróciła Khoiba, jeden z tych zespołów, które w znacznej mierze wpłynęły na tak inne niż w Polsce postrzeganie elektroniki. Wracając na Słowację, na główną siłę netlabelu Gergaz zdecydowanie wyrasta formacja Fallgrapp. Ich drugi album sięga do podobnych tradycji co ich krajanie z Bulp podkreślając tylko jak świetnie ma się tam tego typu muzyka. "V hmle" jednak uzupełnia te brzmienia o znaczący żywy pierwiastek. Zręcznie w całość wkomponowane smyczki oraz słowackie wokale zamiast imitować folklor tworzą raczej jego współczesny odpowiednik.



Antidotum na jakąkolwiek pretensjonalność jest tylko jedno. Kuba. Czegokolwiek się nie tknie zmienia się w zroszone potem czyste muzyczne złoto. Obfitym potem, aktywności Kuby Kaifosza są bowiem tak intensywne, że plan wydawniczy ma już przygotowany najprawdopodobniej przynajmniej do 2034 roku. Zespół Wild Tides na wysokości płyty "Hung Loose" popadać zaczął w szkatułki, błyskotliwa rewitalizacja przyszła zatem wraz z początkiem kariery solowej, najpierw jako Boy Wonder & The Teen Sensations, potem jako Lazer Viking. Ani krytyka, ani publiczność nie zdążyły jeszcze ochłonąć a tu powrócili Wild Tides zaskakując podwójnie. Po pierwsze, czeskie wokale, co w Republice Czeskiej, kraju, przypominam, czeskojęzycznym, spotkało się z podejrzeniami o żartobliwą pastiszowość. Po drugie zaś, co znacznie ważniejsze, rozpiętość stylistyczna "Sbohem a šáteček" w połączeniu z intensywnością albumu przyprawia wręcz o zawroty głowy. Piosenki sięgają od półtorej do czterech minut, ale doszukać się w nich można niemal każdego chwytu stylistycznego z historii muzyki rockowej, od rock'n'rolla przez swojski bigbit lat sześćdziesiątych i radiowy pop-rock lat dziewięćdziesiątych po country, folk i metal. I cała maestria tkwi w tym, że nie brzmi to jak popartowy mixtape, lecz spójny, rockowy album, jeden z najlepszych i najżywotniejszych jakie możecie usłyszeć w tym roku. [Wojciech Nowacki]

12 czerwca 2017


LEONARD COHEN You Want It Darker, [2016] Columbia || Śmierć Leonarda Cohena w najmniejszym stopniu nie zmieniła odbioru "You Want It Darker", płyty, która okazała się być ostatnią w dorobku kanadyjskiego Żyda, barda, poety, mnicha. Nie doszło tu, jak w przypadku "★" Bowiego, do nagłego ujawnienia się nieznanych wcześniej pól interpretacyjnych. Z własnym wiekiem i śmiertelnością Cohen mierzył się na każdej z jego ostatnich płyt, "You Want It Darker" zatem było i nadal jest przede wszystkim zwieńczeniem trylogii, którą Cohen powrócił podtrzymując swą ciągłą aktualność i przyćmiewając tak nieudane próby znalezienia swojego miejsca na początku XXI wieku jak "Ten New Songs".

Cohen zrehabilitował się na płycie "Old Ideas" ciepłą, prostoduszną oszczędnością. Pojawiły się tam tropy bluesa czy dansingowego szansonu, ale album i tak brzmiał jak nagrany z perspektywy werandy z widokiem na ogródek. Niemal całkowicie zniknął automat perkusyjny a rachityczne syntezatory z "Ten New Songs" wreszcie ustąpiły żywym instrumentom. Skromność kompozycji bliska była szkicowości, ale z pełnym potencjałem rozwinięcia się w pełnoprawne, bogate brzmieniowo kompozycje. Potencjałem, który paradoksalnie najjaśniej rozbłysł w utworze "Darkness", gdzie noirowy klimat tworzył zadziorną i autentycznie chwytliwą piosenkę. "Popular Problems" było zaś w prostej linii kontynuacją "Old Ideas", płytą lepszą, bardziej urozmaiconą i z większą ilością punktów zaczepienia. Więcej elementów i motywów, od bossanovy przez country po folk, rozpostarte jednak było symbolicznie w obrębie płyty nie naruszając typowej cohenowskiej skromności.


"You Want It Darker" spaja trylogię wyrastając w pewnym sensie z "Darkness" i ujednolicając brzmienie "Popular Problems". Album jest nadal oszczędny, ale przy tym skupiony, w czym zapewne spora też zasługa syna artysty, Adama Cohena, który płytę gustownie wyprodukował. Bardzo często kompozycje opierają się tylko na silnej linii basu z wplecionymi a to skrzypcami, a to pianinem, a to chórem. W utworze tytułowym to właśnie chór wydaje się najsilniejszym elementem piosenkotwórczym i nośnikiem melodii ponad którą Cohen snuje swoją śpiewaną poezję. Muzyczna skromność "You Want It Darker" jest dojmująca, nie ma tu aranżacyjnych wygłupów i mrużenia oka do słuchacza, nie ma też tak jednoznacznie jak na "Popular Problems" chwytliwych fragmentów. Całkiem przebojowo wypada jednak "On The Level", w którym powraca nieszczęsna Sharon Robinson, odpowiedzialna za katastrofę "Ten New Songs" do tego stopnia, że umieściła się i na okładce tamtej okropnej płyty. Tutaj na szczęście powściągnęła swoje ambicje a piosenka z jej udziałem nabiera nawet lekko gospelowego charakteru. Najbardziej piosenkowo prezentuje się najpełniejsza i niemal finałowa kompozycja "Steer Your Way", ważność albumów Cohena nie polegała jednak nigdy na ich najbardziej oczywistych fragmentach. Dusza "You Want It Darker" leży w utworze tytułowym, w "Treaty", będącym niemal starczą odpowiedzią na "Hallelujah" i nawiązaniem do "Nevermind" z "Popular Problems", czy w końcowej smyczkowej repryzie.

Ze śmiercią i starością Cohen flirtował już od dawna, ten wymiar "You Want It Darker" nie jest więc ani zaskakujący, ani tajemny, choć tym razem brakuje tu humoru i autoironii "Popular Problems". Śmierć jest po prostu faktem, emocjonalnie dość obojętnym, co zgodnie z tytułem dla większości wydawać może się niepokojąco mrocznym podejściem. Ale Cohen mniej lub bardziej otwarcie przemyca tu oznaki zwyczajnego ludzkiego zwątpienia, dzięki czemu, choć bez żartobliwości, z płyty emanuje spokojne ciepło. Liczne dosłowne odniesienia do tradycji judeochrześcijańskiej sugerują raczej lekki konflikt niż syntezę poglądów Cohena w ostatnich latach raczej dość ostrożnie wypowiadającego się o własnym buddyzmie. Hineni, Hineni / I'm ready, my Lord z "You Want It Darker" wydaje się być jednoznaczną deklaracją, ale już w "Treaty" i "If I Didn't Have Your Love" mnogość religijnych znaczeń zakamuflowana jest pod postacią miłosnych piosenek. Trudy filozofii zen pojawiają się w "On The Level": Now I'm living in this temple / Where they tell you what to do / I'm old and I've had to settle / On a different point of view / I was fighting with temptation / But I didn't want to win / A man like me don't like to see / Temptation caving in. Na progu starości to właśnie chrześcijański komfort zaświatów wydaje się być tak kuszący, zwłaszcza w obliczu pozornie zgorzkniałego buddyjskiego stoicyzmu: When I turned my back on the devil / Turned my back on the angel too. Droga prowadzi jednak właśnie tędy, w opuszczeniu gry, co jest wątkiem kontynuowanym przez Cohena w "Leaving The Table" (There’s nobody missing / There is no reward). Słowa I guess I'm just / Somebody who / Has given up / On the me and you / I'm not alone mogą zatem oznaczać zarówno odwrót od idei Boga i konfrontacji z nim, jak i zapewnienie, że potocznie nihilistyczna ścieżka buddyzmu nie oznacza bynajmniej samotności ("Traveling Light").

Dosłownie i zdecydowanie drogę poprzez życie, śmierć, ból, prawdy i filozofie Cohen po raz ostatni wyśpiewuje w mocnym i budującym "Steer Your Way", choć po ludzku pozwala sobie jeszcze na klamrę lekkiego żalu i zwątpienia w "String Reprise / Treaty". Jedyny zaś żal jaki pozostaje nam po wysłuchaniu "You Want It Darker" nie dotyczy bynajmniej śmierci Leonarda Cohena w wieku 82 lat, lecz poczucia, że jeśli jakiś muzyk zasłużył na literacką nagrodę Nobla to raczej nie jest to Bob Dylan. 8/10 [Wojciech Nowacki]

9 czerwca 2017


PREOCCUPATIONS Preoccupations, [2016] Jagjaguwar || Ile razy wydawać można debiutancki album? Brzmi to jak początek dobrego dowcipu dla muzycznych geeków, ale historia Preoccupations do zabawnych bynajmniej nie należy. Na początku mieliśmy zespół Women, który zdążył wydać dwa albumy zanim rozpłynął się w wewnętrznych konfliktach a jego ostateczny koniec przypieczętowała śmierć jednego z członków. Na gruzach formacji powstała nowa grupa Viet Cong, której debiutancka płyta spotkała się z niezwykle entuzjastycznym przyjęciem krytyki, za którym podążył szereg klubowych i festiwalowych koncertów na całym niemal świecie. Ale im silniejsza była pozycja Viet Cong jako czołowej formacji autentycznego post-punka, tym głośniejsze stawały się głosy sprzeciwu wobec jej historycznie kontrowersyjnej i rasowo niezbyt czułej nazwy. Ostatecznie Kanadyjczycy ulegli zmieniając nazwę na Preoccupations i zapowiadając drugi (pierwszy? czwarty?) album, przed którym stało również niełatwe zadanie zmierzenia się z poprzednikiem.

"Viet Cong" to płyta, która pokazała, że post-punk to nie tylko gustowna indie-rockowa stylizacja (puszczamy oko w stronę Interpol i Editors), lecz prężny gatunek, który być może jako jedyny podtrzymuje dziś żywotność rocka. Spośród płyt zespołów Metz, Ought czy Protomartyr, to jednak album "Viet Cong" zasłużenie zdobył sobie najszerszy oddźwięk, odrzucając punkową pretensjonalność i surowość, inkorporując zaś podprogowo zaraźliwy i medytacyjny noise, niebanalną, lecz nadal piosenkową strukturę kompozycji, oraz konfrontując mechaniczny post-punk z zaskakującymi elementami jeffersonowskiej psychodelii.


"Preoccupations" okazuje się płytą podobną do poprzednika, plus minus powtarzając jego strukturę, ale tworząc też obraz większej bezpośredniości. Nie bez powodu więc dość poetyckie tytuły kompozycji z "Viet Cong" ustąpiły miejsca prostym ciosom "Anxiety", "Monotony", "Memory" czy "Stimulation". Preoccupations stają się otwarci ze swymi natręctwami, nie ma tu już miejsca na zakamuflowane emocje. Być może stąd też wokal wydaje się być bardziej otwarty na nowe formy ekspresji, choć w większości kojącą monotonię "Viet Cong" zastąpiło zmęczone i czasem szaleńcze skrzeczenie.

Miejscami płyta uderza energią. "Zodiac" jest wręcz entuzjastycznie rozbiegany, ale już piosenkowe "Degraded" brzmi nieco zbyt gęsto i za mało klarownie a siła i bezpośredniość "Anxiety" płynie zaś raczej z tekstu niż prostego zrytmizowania. I może jeszcze z ejtisowych klawiszy, które na "Preoccupations" wydają się zastępować ślady psychodelii lat 60-tych z "Viet Cong" (obecne tu jednak choćby w harmoniach "Sense"). "Monotony" nie może obronić się przed oczywistymi skojarzeniami z Joy Division, "Forbidden" zaś frustruje, bo prawdziwie efektowny motyw pojawia się na sam koniec po czym miniaturowa kompozycja ulega rozczarowującemu wyciszeniu. Ponad jedenastominutowemu "Memory", oczywistej próbie powtórzenia znakomitego "Death" z poprzednika, brakuje łatwej do uchwycenia struktury, choć kompozycja przechodzi od uszkodzonego mechanicznego rytmu przez gitarowe kaskady i post-punkową piosenkowość po kojący noise. Melodyjność powraca jednak ze zdwojoną siłą w samej końcówce, w "Stimulation" Lady Pank zdaje się spotykać z The Police, finałowe "Fever" to zaś niezmiernie efektowny i chwytliwy post-punk ujmowany przez zaskakująco indie-rockowy pryzmat epigonów z Editors czy Interpol właśnie. "Preoccupations" okazuje się zatem bardziej albumem przejściowym niż kontrą lub rozwinięciem "Viet Cong". Zupełnie jakby w przeciągu całej płyty zespół pomału otrząsał się z przeszłości, by na sam koniec odnaleźć potencjalnie nowy i przynoszący spełnienie kierunek. Jeśli tak, to kolejny album ma szansę przynieść prawdziwe zaskoczenie. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

5 czerwca 2017


AGNES OBEL Citizen Of Glass, [2016] [PIAS] || Postrzeganie Agnes Obel jako pianistki nie tylko zawęża jej odbiór do grona podobnych sobie neoklasyków, ale przede wszystkim zupełnie nie oddaje bezmiaru jej talentu. Owszem, Dunka jest dziewczęciem z pianinem, lecz przede wszystkim znakomitą kompozytorką, co najjaśniej wybrzmiało na wydanym w 2013 roku drugim jej albumie "Aventine". "Citizen Of Glass", nawet jeśli nie osiąga poziomu poprzednika i tylko pozoruje poszerzenie brzmienia, to, choć bez zaskoczeń, w dalszym ciągu oferuje wyjątkowe pieśniopisarstwo.

"Aventine" zalewało słuchaczy iście lynchowską czerwienią, było albumem prostym, lecz gęstym i tak zręcznym, że poza lekkim niedosytem nie odczuwało się w nim żadnego braku. Może poza przemożną chęcią usłyszenia tych piosenek na żywo w nigdy nie kończących się wykonaniach. Kompozycje Agnes Obel były po europejsku kinematograficzne, ale też niepokojące, czasem medytacyjne i przede wszystkim niebanalne dzięki jej unikatowemu zmysłowi melodycznemu. Będąc płytą zbudowaną na filarach głosu i pianina nie wymagała jednak niczego więcej do pełnego rozbrzmienia. Wszystko to było już obecne, a przynajmniej zasugerowane, na debiucie "Philharmonics", do którego jednak można było jeszcze próbować zbliżyć się z indie-folkowych pozycji. "Aventine" natomiast mocno kusiło zestawieniem z młodymi neoklasykami jak Ólafur Arnalds, Nils Frahm, Martin Kohlstedt, I Am Planet czy nawet Emika. Nikt z nich jednak nie adaptuje swojego warsztatu do tak zręcznego i chwytliwego piosenkarstwa jak Agnes Obel. Jeśli zaś jednak pozostaniemy przy samej grze, to artystce bliżej raczej do modernistycznej bohemy Erika Satie niż do minimalistów inspirujących wyżej wymienionych.


Obcując choćby ze szklanym tembrem "Golden Green" można ulec złudzeniu, że "Citizen Of Glass" to typowy przykład albumu, który przynosi poszerzenie brzmienia wraz z rozbudową instrumentarium. Owszem, pianino często tu ustępuje tak wyrafinowanym instrumentom jak celesta, melotron czy spinet, ale właśnie - ustępuje, nie współbrzmi. Muzyka Agnes Obel nadal nie jest i nie powinna być, przynajmniej na płytach, zespołową, aranżacje zaś nadal pozostają powściągliwe. Prawdziwą różnicą między "Citizen Of Glass" a "Aventine" jest to, że pomimo oczywistych fragmentów, jako całość nowy album prezentuje odrobinę mniej angażująco. Część kompozycji, zwłaszcza w drugiej połowie albumu, brzmi po prostu jak kolejne przykłady ustalonego już na dwóch poprzednich płytach warsztatu. Okazują się równie lub nawet jeszcze bardziej skromne, ale przede wszystkim ich melodyczność nie ma już cech takiej pomysłowości jak na "Aventine". Kompozycyjna lekkość może rozbrzmieć tu w utworze tytułowym, ale już w niezłym przecież "Trojan Horses" brzmi przyciężko w kanciastym refrenie.

To zresztą i tak tylko drobnostki. Album jest krystalicznie pięknie wyprodukowany i nawet jeśli wydaje się bardziej kruchy od poprzednika to jest tak samo pewny siebie. Potrzebę zręcznych, niebanalnych melodii wyczerpuje kilka kompozycji, które natychmiast stają się klasykami i być może lekko niefortunnie, poza "Golden Green", stłoczone są w pierwszej połowie albumu. "Strech Your Eyes" właściwie kontynuuje "Aventine" będąc równie filmowym, ale tym razem jest to film niemal sensacyjny i łatwo sobie można wyobrazić Agnes Obel piszącą piosenkę do Bonda. "Red Virgin Soil" jest z kolei bardziej teatralne, niemal instrumentalne i wydaje się być częścią większej, osobnej całości. "Familiar" zaś jest w najlepszym stylu zadziorne, niepokojące, z melodią pasjonująco złożoną, lecz niesamowicie śpiewną. Zaskakuje ponadto wokalnymi modyfikacjami, tak, tak, męski głos w tej piosence to nadal Agnes Obel. A i bez tych manipulacji ma się wrażenie, że stara się ona odważniej posługiwać swym głosem, takie "It's Happening Again" brzmi praktycznie jak akustyczna odsłona Goldfrapp. "Citizen Of Glass" przynosi zatem pewne zmiany w muzyce Agnes Obel, okazuje się jednak tylko i aż kolejnym potwierdzeniem jej wielkiego talentu. 8/10 [Wojciech Nowacki]