ALT-J Relaxer, [2017] Infectious Music || Dość niespodziewanie "3WW" okazał się singlem naprawdę udanie zapowiadającym trzeci album alt-J. Po pierwsze dlatego, że wydawało się, że trio jeszcze jakiś czas pociągnie swoją karierę za pomocą letnich festiwali i chyba nikt jeszcze specjalnie nie wyczekiwał nowej płyty. Po drugie zaś, sama kompozycja, jak i towarzysząca jej otoczka wizualna, sugerowały potencjalnie wielki album. "3WW" to bowiem klasyczny antysingiel, piosenka daleka od bycia przebojową, ale niezwykle sugestywnie sugerująca, że pełni rolę introdukcji do niemniej niebanalnej całości. Światotwórczy efekt kompozycji wzmacnia tylko brak piosenkowej struktury oraz pojawienie się harmonicznych wokali dopiero po dwóch minutach. Usypiające folkowe napięcie wiedzie przez soft-rockową eskalację i symbolicznie naznaczone indie by powrócić do motorycznie niepokojącego folku. Ambicje zakreślone zostały szeroko. "Relaxer" miał być dla alt-J tym, czym dla Radiohead było "Kid A".
Bardziej tradycyjny drugi singiel niekoniecznie musiał zaburzać ten obraz. Grupa zdolna do napisania "Left Hand Free" czy "Every Other Freckle" nawet na hipotetycznie ambitniejszym albumie mogła jak najbardziej zaznaczyć swój przebojowy potencjał. "In Cold Blood" równie przebojowy jednak nie jest, pobrzmiewa w nim odrobina wymęczenia, jest też trochę zbyt gęsty i frapująco brudnawy, ale i całkiem efektowny dzięki mocnej kombinacji gitar i dęciaków oraz finałowej zmianie tonacji. Ani nastroju, ani charakteru wyczekiwania "In Cold Blood" zatem zasadniczo nie zmieniło. Fakt, że na albumie znajdzie się tylko osiem kompozycji wręcz potęgował wrażenie, że "Relaxer" miał być starannie wyselekcjonowanym destylatem. Upstrzone przerywnikami, interludiami i repetycjami "This Is All Yours" całkiem otwarcie zmierzało w stronę prog-rocka, zwięzłość nowej płyty nawiązuje raczej do hard-rockowych gigantów, którzy w intensywnych latach siedemdziesiątych utrzymywali się na powierzchni niemal coroczną produkcją krótkich albumów. alt-J spieszyć się nie musieli, nie sądzę też by nie starczyło im sił na napisanie ośmiu przynajmniej dobrych kompozycji. Gorzej jednak jeśli sami naprawdę wierzą w wyjątkowość tych, które na "Relaxer" trafiły.
Poza "3WW" i "In Cold Blood" jedynie dwa utwory się wyróżniają, z czego tylko jeden naprawdę zapada w pamięć, choć niekoniecznie z właściwych powodów. "Hit Me Like That Snare" zaskakująco trafnie nawiązuje do Led Zeppelin gdzieś pomiędzy ich drugim a trzecim albumem, pełną ostrość kompozycji narusza jednak jej garażowe niewykończenie. Chwytliwy zaśpiew Fuck you, I'll do what I want to do jest jednak tak głupi, tak naiwny, że aż fajny. W resztę słów lepiej się jednak nie wgłębiać, czają się tam bowiem takie kwiaty amatorskiej pornografii jak Floor full of happy wizards scissoring czy My family fisting me on the floor. Teksty to zresztą odrębny problem, pod ich pozornym wyrafinowaniem kryją się zwykłe piosenki miłosne ("3WW", czyli three worn words), jeśli odnoszą się do seksu to w najgorszym razie przy pomocy powyższych wizji, w najlepszym zaś sięgając po estetykę zapachowych świeczek i plakatów z Bravo Girl (Well, smell of sex / Good like burning wood w "3WW"). W tej samej jednak piosence padają urokliwie proste słowa I just want to love you in my own language, "Last Year" natomiast zręcznie pogrywa z motywem upływających miesięcy.
Drugim wyróżniającym się utworem jest "House Of Rising Sun", tylko i wyłącznie dlatego, że jest to cover jednego z najbardziej oklepanych klasyków. Nie jest na szczęście natychmiastowo rozpoznawalny, choć dłuży się niczym nie ujmując i donikąd nie zmierzając. W identycznym przybladłym duchu niesie się cała druga połowa płyty, "Deadcrush" jest niby żywszy i rytmiczny, "Adeline" niby linearnie narracyjne, "Last Year" niby senne i atmosferyczne, "Pleader" zaś niby klasyczny i skomplikowany, ale wszystkie są po prostu miałkie i nudnawe. Owszem, folkowa angielskość w stylu solowego Damona Albarna brzmi przyjemnie, ale nie tego oczekujemy po albumie z inspirowaną LSD pikselozą w stylu początków ery cyfrowej na okładce. Dokładnie w połowie "Relaxer" zaczyna brzmieć jak lepsza i dłuższa płyta, która przy pomocy przeciętnych kompozycji zmierza już ku końcowi. Pozostajemy więc z silnym wrażeniem zagubionego środka, całej kluczowej części płyty, o której w jakiś sposób zapomniano pomiędzy obiecującym początkiem a zmęczonym finałem.
"Relaxer" bynajmniej nie męczy i choć pozostaje rozczarowaniem to, o dziwo, z chęcią i łatwością się do niego wraca, być może w poszukiwaniu jakiś ukrytych sensów. Sam zespół zaś wypowiada się o płycie dość ostrożnymi słowy. a to, że wymaga osłuchania się i zyskuje z czasem, a to, że są świadomi prawdopodobnie małych szans na przebicie swego debiutu. „An Awesome Wave” z jednej strony było lekko przecenianie, z drugiej zaś zespół naprawdę debiutował już jako w pełni ukształtowany. Wydaje się, że alt-J są na tyle inteligentni by znać ograniczenia swojego talentu. Rozpoczętą w wyniku szczęśliwego splotu okoliczności karierę kontynuują mając ku temu po prostu większe środki i zamiast nagrać wielką płytę bawią się statusem niedostępnym dla większości sympatycznych inteligenckich nerdów z ładnymi tatuażami. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]
Bardziej tradycyjny drugi singiel niekoniecznie musiał zaburzać ten obraz. Grupa zdolna do napisania "Left Hand Free" czy "Every Other Freckle" nawet na hipotetycznie ambitniejszym albumie mogła jak najbardziej zaznaczyć swój przebojowy potencjał. "In Cold Blood" równie przebojowy jednak nie jest, pobrzmiewa w nim odrobina wymęczenia, jest też trochę zbyt gęsty i frapująco brudnawy, ale i całkiem efektowny dzięki mocnej kombinacji gitar i dęciaków oraz finałowej zmianie tonacji. Ani nastroju, ani charakteru wyczekiwania "In Cold Blood" zatem zasadniczo nie zmieniło. Fakt, że na albumie znajdzie się tylko osiem kompozycji wręcz potęgował wrażenie, że "Relaxer" miał być starannie wyselekcjonowanym destylatem. Upstrzone przerywnikami, interludiami i repetycjami "This Is All Yours" całkiem otwarcie zmierzało w stronę prog-rocka, zwięzłość nowej płyty nawiązuje raczej do hard-rockowych gigantów, którzy w intensywnych latach siedemdziesiątych utrzymywali się na powierzchni niemal coroczną produkcją krótkich albumów. alt-J spieszyć się nie musieli, nie sądzę też by nie starczyło im sił na napisanie ośmiu przynajmniej dobrych kompozycji. Gorzej jednak jeśli sami naprawdę wierzą w wyjątkowość tych, które na "Relaxer" trafiły.
Poza "3WW" i "In Cold Blood" jedynie dwa utwory się wyróżniają, z czego tylko jeden naprawdę zapada w pamięć, choć niekoniecznie z właściwych powodów. "Hit Me Like That Snare" zaskakująco trafnie nawiązuje do Led Zeppelin gdzieś pomiędzy ich drugim a trzecim albumem, pełną ostrość kompozycji narusza jednak jej garażowe niewykończenie. Chwytliwy zaśpiew Fuck you, I'll do what I want to do jest jednak tak głupi, tak naiwny, że aż fajny. W resztę słów lepiej się jednak nie wgłębiać, czają się tam bowiem takie kwiaty amatorskiej pornografii jak Floor full of happy wizards scissoring czy My family fisting me on the floor. Teksty to zresztą odrębny problem, pod ich pozornym wyrafinowaniem kryją się zwykłe piosenki miłosne ("3WW", czyli three worn words), jeśli odnoszą się do seksu to w najgorszym razie przy pomocy powyższych wizji, w najlepszym zaś sięgając po estetykę zapachowych świeczek i plakatów z Bravo Girl (Well, smell of sex / Good like burning wood w "3WW"). W tej samej jednak piosence padają urokliwie proste słowa I just want to love you in my own language, "Last Year" natomiast zręcznie pogrywa z motywem upływających miesięcy.
Drugim wyróżniającym się utworem jest "House Of Rising Sun", tylko i wyłącznie dlatego, że jest to cover jednego z najbardziej oklepanych klasyków. Nie jest na szczęście natychmiastowo rozpoznawalny, choć dłuży się niczym nie ujmując i donikąd nie zmierzając. W identycznym przybladłym duchu niesie się cała druga połowa płyty, "Deadcrush" jest niby żywszy i rytmiczny, "Adeline" niby linearnie narracyjne, "Last Year" niby senne i atmosferyczne, "Pleader" zaś niby klasyczny i skomplikowany, ale wszystkie są po prostu miałkie i nudnawe. Owszem, folkowa angielskość w stylu solowego Damona Albarna brzmi przyjemnie, ale nie tego oczekujemy po albumie z inspirowaną LSD pikselozą w stylu początków ery cyfrowej na okładce. Dokładnie w połowie "Relaxer" zaczyna brzmieć jak lepsza i dłuższa płyta, która przy pomocy przeciętnych kompozycji zmierza już ku końcowi. Pozostajemy więc z silnym wrażeniem zagubionego środka, całej kluczowej części płyty, o której w jakiś sposób zapomniano pomiędzy obiecującym początkiem a zmęczonym finałem.
"Relaxer" bynajmniej nie męczy i choć pozostaje rozczarowaniem to, o dziwo, z chęcią i łatwością się do niego wraca, być może w poszukiwaniu jakiś ukrytych sensów. Sam zespół zaś wypowiada się o płycie dość ostrożnymi słowy. a to, że wymaga osłuchania się i zyskuje z czasem, a to, że są świadomi prawdopodobnie małych szans na przebicie swego debiutu. „An Awesome Wave” z jednej strony było lekko przecenianie, z drugiej zaś zespół naprawdę debiutował już jako w pełni ukształtowany. Wydaje się, że alt-J są na tyle inteligentni by znać ograniczenia swojego talentu. Rozpoczętą w wyniku szczęśliwego splotu okoliczności karierę kontynuują mając ku temu po prostu większe środki i zamiast nagrać wielką płytę bawią się statusem niedostępnym dla większości sympatycznych inteligenckich nerdów z ładnymi tatuażami. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]