14 października 2015


Rozczarowanie związane z przenosinami na stałe do Pragi jest tylko jedno. Otóż w Czechach powoli nie ma gdzie kupować muzyki. Serio. Przy czym gdy mówię muzyka, myślę: płyty kompaktowe. Ano, fala winyli nie jest już w Czechach hipsterską fanaberią tylko codzienną rutyna zdecydowanej większości słuchaczy. W Polsce fala ta dopiero się wznosi i dzięki zaporowym cenom najpewniej zatrzyma się na pewnym poziomie, ale tutaj niemal całkowicie zmyła rynek płyt kompaktowych. Fanem winyli nie jestem, wierzę, że jest to rodzaj spekulacyjnej bańki, która kiedyś pęknie, kompakty zaś są nadal idealnym nośnikiem. Niestety, większość nowości, nawet w moich zaprzyjaźnionych praskich sklepach, pojawia się już tylko na winylach, sprowadzanie większych ilości płyt kompaktowych do Czech chwilowo się nie opłaca.

To jednak tylko mój mały personalny dramat. Wyobraźcie sobie jednak, jak poczuć musieli się pierwotni i elitarni wyznawcy winyli, po tym jak czarne płyty pochłonięte zostały przez masowy rynek. I oto pojawia się miejsce na nowy/stary, elitarny nośnik. Nad marginalnym, ale barwnym i widocznym powrotem kasety można oczywiście ironizować, sam przyznaję, że do tego nośnika mam po prostu wielki sentyment. Ale dzisiejsza, mała, choć prężna scena kasetowa w Czechach ma swoje jak najbardziej racjonalne powody istnienia. Winyl jest drogi. Winyl jest nieosiągalny. Jedyna czeska tłocznia płyt obsługuje tak naprawdę połowię kuli ziemskiej, priorytetowe są zatem gigantyczne zamówienia na kolejne reedycje od korpo-wydawców. Małe DIY-labele sięgnęły więc po kasetę, równie niepraktyczny nośnik co płyta winylowa, ale zachowujący aurę artefaktu i przede wszystkim tani.


Pražský Cassette Store Day, czyli lokalna mutacja święta kasety, w tym roku odbył się w fenomenalnej lokalizacji towarowego dworca kolejowego na Žižkovie i jak zawsze za jego organizacją stał label Stoned To Death (bardzo czeska nazwa, if you know what I mean). Z tej okazji ukazało się też specjalne wydawnictwo "Duchové a..." formacji Prodavač. Album "Malý ráje" zaskakująco okazał się jednym z najlepszych czeskich tytułów, krótkim, ale pełnym bezbłędnych piosenek. Odrobina synth-popu, wyczuwalna atmosfera "emotroniki" początku lat zerowych, ale i rocka lat dziewięćdziesiątych urzekała bezpretensjonalnością i klimatem muzyki z sąsiedztwa. Właściwym debiutem była jednak epka "Duchové" z 2011 roku, wydana przez label Starcastic i nadal dostępna do darmowego pobrania. "Duchové a..." to kasetowa reedycja tamtej epki, ukazującej się tym samym po raz pierwszy na fizycznym nośniku a obok oryginalnego materiału wzbogacona została o covery, remiksy i szereg żywych wykonań.


Tego samego dnia udało się mi też wreszcie dostać debiut Nod Nod. Efektowna złota kaseta skrywa album, który ukazał się już w zeszłym roku i zgodnie został okrzyknięty najlepszym czeskich tytułem w kategorii cięższych brzmień i zgarnął szereg nominacji do najważniejszych nagród. Gęsta, choć nieprzytłaczająca atmosfera, żeński wokal trafnie porównywany do Beth Gibbons z Portishead, gdyby ta śpiewała metal, świetna produkcja a przede wszystkim efektowne i chwytliwe połączenie najciekawszych i najprzystępniejszych nurtów twardszych brzmień, to właśnie Nod Nod. Post-rock, post-metal, sludge metal, stoner rock, noir-country? Znajdziemy tu wszystko a zarazem nic, Nod Nod przekuwa kolejne stylistyki na własny i niezwykle dojrzały język, zachowując lekkość i swobodę, jednocześnie redukując metalowe struktury od niemal popowego potencjału.



Innym interesującym wydarzeniem była publiczna dyskusja na temat eksportu czeskiej muzyki za granicę z udziałem muzyków mających tego typu doświadczenia. Z oczywistych względów jako osoba również w jakimś stopniu zajmująca się propagowaniem czeskiej muzyki mógłbym ową dyskusję skomentować na miliony sposobów, ale swoje uwagi zachowam raczej dla Czechów niż dla polskich czytelników. Ważne, że muzyka zawsze odnajdzie swoje ścieżki, czasem zaskakujące, jak choćby popularność eksperymentalnej grupy Gurun Gurun w Japonii. Być może jest to sprzężenie zwrotne i japońskie brzmienie formacji może być równie dobrze owej popularności przyczyną, jak i skutkiem. Elektroakustyczne, niemal teatralne eksperymenty Gurun Gurun podawane są tu w całkiem przystępny sposób dzięki kruchej, przestrzennej produkcji, echom folku, japońskim wokalistkom i silnie zaakceptowanym żywym instrumentom. Kto potrzebuje skojarzeń, mógłby z albumem "Kon B" zawędrować w stronę wczesnego múm czy ścieżki dźwiękowej do "Drawing Restraint 9", ale bez wokaliz Björk i znacznie przyjemniejszego odsłuchu.



Poświęcona elektronice blogosfera przynajmniej w Europie coraz żywiej reaguje na tytuły labelu Proto Sites, który coraz ambitniej wybija się na niezależność od słowackiego wydawnictwa Exitab, którego jest odnogą. Exitab jednak nadal wydaje i tam, gdzie Proto Sites stawia na odważniejsze nowe nazwy z naszego zakątka Europy, Exitab dalej eksploruje zbadane już terytoria słowackiej elektronicznej alternatywy. Z nową epką powrócił Dead Janitor, który po paru bardziej abstrakcyjnych wydawnictwach pod szyldem Sound Sleep reaktywuje swoje wręcz architektoniczne oryginalne struktury. "Downturn" brzmi mechanicznie, ale też zaskakująco ciepło, więc powtarzalne i nawarstwiane konstrukcje pełne dźwiękowych ozdobników zwłaszcza u progu zimy prezentują się całkiem zachęcająco.



Jesienią ruch w muzyce jest tradycyjnie spory, nie inaczej jest tutaj, więc kolejny odcinek "Bohemofillii" powinien pojawić się już za miesiąc. Ale na koniec powracamy do wspomnianego już ostatnio producenta elektroniki skrywającego się pod nazwą Ventolin. Wtedy rzecz dotyczyła "epki" "Playbour", będącej w istocie jedynie dwiema piosenkami, z czego jedna opatrzona została całkiem niezłym teledyskiem. Być może Ventolin, który polskiej publiczności zaprezentował się w tym roku na Tauronie, się zreflektował i powtórzył ten materiał na pełniejszym i darmowym wydawnictwie "Supersonic Extended", gdzie obok dwóch pierwotnych kompozycji znajdziemy cztery remiksy i kolejne cztery zupełnie nowe utwory. [Wojciech Nowacki]

13 października 2015


EMIKA DREI, [2015] Emika Records || Ze Emiką zawsze kryła się mapa polityczna Europy. Wychowana w Wielkiej Brytanii, rezydująca w Berlinie artystka czeskiego (czy może raczej czechosłowackiego) pochodzenia swoją rozdartą między historycznym Wschodem a Zachodem tożsamość uczyniła głównym motywem albumu "DVA". Albumu, który miał wywindować Emikę do statusu popowej diwy z ambicjami a okazał się ostatnim nagranym dla wytwórni Ninja Tune.

Silny pierwiastek osobisty zaznaczał się już na do dziś cenionym debiucie z 2011 roku, bardziej obiecującym niż wielkim. "DVA" jednak, mając wielkie ambicje (czeskie operowe intro, piosenki tak ważne, że w książeczce zostały przez Emikę opisane) przyniosło jeszcze więcej naprawdę udanych, przebojowych piosenek, ale też jeszcze więcej przeciętnych. Problemem albumu była jego długość, aż 15 utworów i równa godzina muzyki, która zapada się pod własnym ciężarem, zwłaszcza, że nie przyniosła żadnych większych zmian w muzycznym rękopisie Emiki. Trochę ponad półgodzinne "DREI" z dziewięcioma piosenkami to na tle poprzednika odświeżająca refleksja.

Trochę szkoda, ale wydaje się, że po domniemanym niepowodzeniu "DVA", Emika stała się ofiarą wydawania muzyki własnym sumptem. Bez wsparcia Ninja Tune "Klavírní" jeszcze zwróciło uwagę przynajmniej jako ciekawostka, ale "DREI" parę miesięcy po premierze spotyka się z umiarkowanymi reakcjami i nie mówię o ich treści, lecz ilości.

Działalność Emika Records oficjalnie zainaugurował niezły instrumentalny singiel "Melancholia Euphoria", lecz to neoklasyczny album "Klavírní" nie tylko zainicjował nowy rozdział w działalności Emiki, ale i rozbudził spore nadzieje. To, co wydawało się skokiem w bok, jednocześnie sugerowało postępującą integrację jej tożsamości, zarówno na poziomie (ponad)narodowym, ale też muzycznym. Dlatego najciekawszym fragmentem "DREI" są "Miracles Prelude" i "Miracles" bezpośrednio bazujące na "Dilo 13" z "Klavirni".


Tajemniczym sposobem "Dilo 7" jest najczęściej słuchaną kompozycją Emiki na Spotify, trzema milionami odsłuchów dyskontując cover "Wicked Games" z "DVA". Ale to "Dilo 13" na moment przyniosło najbardziej śmiałą elektroniczną modyfikację klasycznej kompozycji, sugerując, że pociągnięte dalej mogłoby się przerodzić w "tradycyjną", elektroniczną piosnkę Emiki. Tak się też stało na "DREI" i jest to sympatyczny ukłon w stronę "Klavírní", ale też jedyny.

Już otwierające całość "Battles" brzmi dość twardo i ten wręcz nieociosany wydźwięk utrzymuje się aż do końca płyty. Oszczędność, melancholia i powolne tempa nie są oczywiście dla Emiki nowością, ale ostre, niewygładzone, ascetyczne brzmienia już tak. Z drugiej jednak strony wszystko brzmi tutaj znajomo, co chwilę mamy wrażenie obcowania z ciągłymi autocytatami. Najsilniejszym jednak wrażeniem jest dojmujące poczucie jednostajności, za które przede wszystkim odpowiada sama Emika i jej wokal. Nigdy nie aspirowała do miana wielkiej wokalistki, z głosem o mniejszych możliwościach nadal można zrobić sporo ciekawych rzeczy, zwłaszcza w świecie chłodnej elektroniki opierającej się na atmosferze. Problemem jest jednak charakterystyczny, ale i niezmienny sposób frazowania Emiki, niepotrafiącej uwolnić się z okowów bitu ani rozwinąć ciekawszej linii melodycznej.

Bo zapadających w pamięć melodii na "DREI" zasadniczo brakuje, przynajmniej w czołowej warstwie wokalu (bo jeśli dokopiecie się do pianina to faktycznie robi się odrobię ciekawiej, ale to znów bardziej zasługa "Klavírní", że dopiero teraz dostrzegamy u Emiki sporą klasyczną podstawę). Fajnie, że "DREI" jest albumem krótszym i bardziej kompaktowym niż "DVA", niefajnie, że brzmi jakby skrócono "DVA" akurat o tą lepszą połowę. Może to czyszczenie szuflad, może teraz "elektroniczna" Emika będzie poboczną w stosunku do tej "klasycznej" (która właśnie pracuje nad symfonią), ale z pewnością nadal nie jest to spójna Emika pomysłowo łącząca swe różnorakie tożsamości. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 października 2015


IRON MAIDEN The Book Of Souls, [2015] Parlophone || Istnieją zespoły które bezsprzecznie zaliczyć należy do kategorii "muzycznej arystokracji". Nie jest trudno je wskazać, Pink Floyd, AC/DC, Metallica, Black Sabbath, The Rolling Stones, U2, Iron Maiden, ograniczając się wyłącznie do tych, które wciąż koncertują bądź opublikowały niedawno płyty. Arystokracja ma jednak zawsze jedną cechę wspólną - zachowawczość. I chociaż każdy z wymienionych zespołów potrafił zapełnić wielotysięczne hale kilka nocy z rzędu, żaden nie zrewolucjonizuje już muzyki.  Jednak wcale już do tego nie pretendują. Ich wyraźnie określona pozycja w muzycznej hierarchii nie wzięła się bowiem znikąd. Swego czasu każda z wymienionych grup odpowiadała za stylistyczną odnowę, ale z jej okowów już nigdy nie udało się muzykom wyrwać. To, co zapewniło im wyjątkową pozycję, stało się koniecznym, bo wymaganym przez fanów, wyznacznikiem dalszej kariery.

U końca "ery gigantów" należy jednak wrócić również do, często pomijanej w przypadku show businessu, kategorii uczciwości. Można pozostawać wiernym konkretnej wąskiej stylistyce, własnym korzeniom i artystycznym preferencjom. trzeba jednak robić to w sposób wiarygodny i szczery. Pink Floyd, a raczej David Gilmour, zatracił wiarygodność wraz z publikacją "The Endless River” wydanej naprędce w ramach przerwy od prac nad solowym albumem. Zatraciła ją również Metallica, która, chociaż nie skończyła się na "Kill’Em All" to wraz z kolejnymi multiplatynowymi albumami, ze szczególnym wskazaniem na "Load", "Reload", okropny "St. Anger" i nijki "Death Magnetic" wypaczyła ideę thrash metalu. O zdegenerowanym muzycznie i osobowościowo U2 nie ma nawet co rozpoczynać dyskusji. Godnie kończą za to AC/DC i Black Sabbath. Jak na tym tle prezentuje się najnowsze dokonanie Iron Maiden? Nad wyraz uczciwie.

Płyta trwająca ponad 92 minuty to wyzwanie samo w sobie. Album trwający ponad 92 minuty nagrany w stylistyce heavymetalowej to prosta droga do nieszczęścia. Gdy jednak album trwa ponad 92 minuty, jest przedstawicielem klasycznego heavy metalu oraz zagłębia się w rejony progresywne - to jakby grać w rosyjską ruletkę za pomocą pistoletu automatycznego. Nie można z takiej zabawy wyjść bez szwanku. A jednak Iron Maiden dali radę przygotować tytuł daleko wykraczający poza przeciętność. Ma to na pewno związek z faktem, że tak szeroko omawiana w światowej prasie "progresywność" nagranych utworów ogranicza się wyłącznie do ich rozwlekłej konstrukcji. Niezależnie od tego, czy utwory zamieszczone na "The Book Of Souls" trwają minut pięć czy jedenaście to szkielet każdego z nich budowany jest na chwytliwym heavymetalowym riffie ("If Eternity Should Fail" czy "The Great Unknown"). Nie od razu jednak fakt ten da się docenić.

W trakcie pierwszego odsłuchu zbyt często przyrównywałem nowe dzieło Brytyjczyków do albumów z drugiej ery Dickinsona, a więc wcale nie do tych najbardziej klasycznych. Konfrontacja z "Brave New World" czy "Dance of Death" wychodziła jednoznacznie negatywnie. Przy porównaniu do dwóch kolejnych płyt w dyskografii zespołu odczucie to uległo częściowemu złagodzeniu. Nadal jednak brakowało mi zabawy z konwencją jaką Iron Maiden uskuteczniali na "A Matter Of Life And Death" oraz przebojowości utworów z "The Final Frontier". Nie da się ukryć, że początkowo "The Book Of Souls" sprawia wrażenie albumu monotonnego i rozlazłego, dzieła nie oferującego słuchaczowi żadnego przełamania sztampy, która zaczyna doskwierać już w okolicach "Death Or Glory".


Jednak to, co brałem za największą przypadłość i wadę najnowszego albumu szybko zamieniło się w jego największą zaletę. Po prostu potrzeba czasu, aby "The Book Of Souls" odpowiednio docenić. Nie jest to płyta, której zalety nachalnie wbijają się w podświadomość słuchacza, każąc mu wyskoczyć z butów z okrzykiem: „Oto mamy album genialny!”. I nawet po dokładnym zaznajomieniem się z muzyczną zawartością płyty nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że jest to dzieło przełomowe/wybitne/doskonałe. "The Book Of Souls" jest płytą dojrzałą i uczciwą, tylko tyle, bądź aż tyle, zależnie od punktu widzenia. Do szesnastej płyty muzyków można wracać wielokrotnie, za każdym razem odkrywać dla siebie coś nowego, ponadto, nie żeruje ona na sentymencie ani nie odcina kuponów od dotychczasowej popularności zespołu. Nie ogranicza się do szafowania zalążkami pomysłów, które poprzez rozbuchaną aranżację czy rozwlekłą konstrukcję ukrywać miałyby stojącą za nimi pustkę koncepcyjną. Forma jaką album przyjął została wybrana świadomie i równie świadomie muzycy dążyli do jak najlepszego wypełnienia przestrzeni przemyślanymi pomysłami. Dawno nie słyszałem tak elektryzującego riffu jak w utworze tytułowym, którego powolny, orientalizujący ton potrafi zachwycić. Początkowy motyw utworu "Tears Of A Clown" jest jednym z najgenialniejszych w historii zespołu, przy czym potencjał piosenki został zupełnie zaprzepaszczony kiepską, powiedziałbym nawet, że prostacką, linią melodyczną. Chóralne zaśpiewy z "The Red And The Black" nawet po upływie wielu godzin pozostają w głowie. Zaskakuje ponadto typowo hardrockowy motyw "When The River Runs Deep" a nawet "Speed Of Light", nie najlepiej zaśpiewany przez Dickinsona z czasem zyskuje patyny dzięki fenomenalnej pracy gitar.

"The Book Of Souls" nie jest płytą łatwą w odbiorze a tym samym nietrudno spisać ją na straty. Nie schlebia ona gustom gawiedzi a muzycy idą swoją własną wyboistą drogą. Na szczęście Iron Maiden nigdy nie dążyli do nagrania kolejnego "The Number Of The Beast" czy "Piece Of Mind" dzięki czemu zespołowi udało się utrzymać świeżość przygotowywanego materiału. Do "The Book Of Souls" trzeba wracać wielokrotnie aby w pełni docenić jej walory i to właśnie czyni ja płytą nadspodziewanie dobrą. 8/10 [Jakub Kozłowski]

5 października 2015


BEACH HOUSE Depression Cherry, [2015] Bella Union || Na nową płytę Lany Del Rey nie czekałem, bo poprzednią cały czas miałem w głowie jako stosunkową nowość. Z tego zatem punktu widzenia "Honeymoon" nie było aż takim rozczarowaniem, raczej niespodziewanym dodatkiem. "Bloom", ostatni, znakomity album Beach House ukazał się jednak w 2012 roku, więc zapowiedź następcy słusznie rozbudziła oczekiwania. I podobnie jak "Honeymoon" zredukowało Lanę do najbardziej podstawowych i ogranych składników, "Depression Cherry" okazało się płytą brzmiącą po prostu jak Beach House.

Ale choć duet zawsze poruszał się po wąskiej ścieżce własnego charakterystycznego brzmienia to z płyty na płytę na tyle podnosił jakość kompozycji, że można było mówić o imponującym wręcz postępie. Beach House skupiło na sobie uwagę hipnotyzującym "Teen Dream" z szeregiem świetnych piosenek, tylko po to, by na "Bloom" zaoferować teoretycznie to samo, ale tak perfekcyjnie dopracowane, że można było mówić o naprawdę wyjątkowym albumie. "Bloom" wciągało, uwodziło a melodie zapętlały nam się w głowach. Tymczasem "Depression Cherry", cóż, przyjemnie i atłasowo, ale jednak nudzi.


"Sparks" jako zapowiedź albumu to zmylenie tropów, bo wyraźnie sugeruje dość sporą modyfikację brzmienia. Znana beachhouse'owa motoryka została jeszcze bardziej wyeksponowana przez redukcję zbytecznych aranżacji, stary klawiszowy szum stał się tu niebezpiecznie i intrygująco atonalny, wreszcie zaskakuje świdrująca, niemal shoegaze'owa gitara. Gdyby Beach House zdecydowali się na głębsze zanurzenie w dzisiejszy revival shoegazu, nie dość, że specjalnie by to nie dziwiło, to nie będąc klasykami gatunku mieliby spory potencjał zaprezentowania świeższego podejścia do tematu. Ale trochę gitarowego rzężenia w jednej piosence to jedyny ślad nowości na "Depression Cherry".

Od pierwszych dźwięków "Levitation" słyszymy po prostu Beach House, zmieniają się tytuły kompozycji, niektóre nawet całkiem ciekawe, jak "10:37" i "PPP", ale mimo sporych zapasów dobrej woli słyszymy jeden, typowy dla duetu utwór, rozciągnięty na ponad czterdzieści minut. Naprawdę, nie sposób wskazać jakikolwiek fragment, całość zlewa się w jedną sennie snującą się masę a jeśli już coś wzbudza naszą uwagę to jest to silne wrażenie znajomości jakiegoś fragmentu z wcześniejszych płyt.

Wyraźnie słyszalne są założenia z jakimi Beach House podchodzili do nowego albumu. Brzmienie jest surowsze, aranżacje bardzo skromne, czasem wręcz minimalistyczne. Pytanie, czy chcemy od Beach House minimalizmu możemy na razie odsunąć na bok, ważne bowiem, że pozostając w granicach brzmienia do którego są wręcz genetycznie zaprogramowani, tym razem nie powiodło się im napisanie zajmujących i chwytliwych melodii.

Ale "Depression Cherry" słucha się i tak, mimo umiarkowanego zaangażowania, całkiem przyjemnie. Na szczęście to tylko dziewięć utworów, nie został zatem popełniony grzech zbyt cienkiego rozbicia kotleta, jak na "Honeymoon" Lany. Ale i tak, gdy winyle (i wyjątkowo kompakty) dotarły do praskich sklepów, Fejsbuk zaroił się od serduszek i instagramowych zdjęć, bo najfajniejszym elementem "Depression Cherry" jest okładka pokryta pluszem / welurem / aksamitem / kiciusiem czy jakkolwiek się to nazywa. Lecz uwaga, jako koneser opakowań i digipaków ostrzegam, długo to to nie wytrzyma i okładka szybko może wylinieć, dostosowując się do muzycznej zawartości. 6/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2015


LANA DEL REY Honeymoon, [2015] Polydor || Każdy, nawet najlepszy serial ma swoje słabsze momenty. Odcinek wepchnięty, by dotrwać do końca sezonu, czy nawet cała seria, bo zmieniła się ekipa scenarzystów albo wyczerpały się pomysły, ale oglądalność jeszcze nie spadła na tyle, by serial zakończyć. Niektóre ciągną się zatem na sztucznym podtrzymywaniu życia w nieskończoność, inne decyzją stacji kończą się gwałtownym cliffhangerem, nielicznym udaje się odbić i słabszy okres zamienić w wypadek przy pracy. Lizzy Grant znalazła się w ciekawym momencie swojej kariery, choć nie w sposób jakiego się spodziewała. "Honeymoon" jest bowiem najsłabszym momentem serialu p.t. "Lana Del Rey".

Mimo ojca-milionera, jednego z pionierów handlu domenami, Lizzy miała burzliwą młodość, ale gdzieś w czasach wegetacji w typowym amerykańskim trailer parku, pojawił się pomysł na wprowadzenie do świata popu postaci Lany Del Rey. Submisywna femme fatale, antyfeministyczna pin-up girl, gangsterska muza i perfekcyjna projekcja popkulturowych klisz połowy XX wieku. Każdy artysta jest w mniejszym lub większym stopniu kreacją, Lana Del Rey wyróżniała się jedynie większym dopracowaniem, przez co powinna była być jako kreacja jeszcze bardziej czytelną i oczywistą, ale świat i tak wyruszył na poszukiwania autentyczności w fikcyjnej opowieści.

Kolejne odsłony tej samej historii przynosiły z jednej strony drobne przesunięcia akcentów w wizerunku i nastroju, z drugiej zaś poszukiwania w obszarze nośnika, który opowieść o Lanie Del Rey podawał. "Born To Die" przyniosło bowiem sporo czysto muzycznych niezręczności, które nie pozwoliły tej płycie osiągnąć statusu do którego słusznie aspirowała, co zmieniło na szczęście znakomite "Ultraviolence". Ale jeśli "Born To Die" zostało wyeksploatowane do cna możliwości, kolejnymi singlami, wersjami deluxe, edycją z epką "Paradise" (najbardziej kompaktowym i przez to najlepszym zestawem piosenek Lany Del Rey), to wydaje się że rozdział "Ultraviolence" został zbyt pospiesznie zamknięty. Rozdzierająco ponury album, mimo wreszcie więcej niż satysfakcjonującej muzyki, która płaskie hiphopowe bity debiutu zastąpiła żywymi instrumentami i rockowo-bluesowo-jazzową otoczką, miał być trudniejszy i w efekcie sprzedał się znacznie słabiej niż "Born To Die". Niestety, musi być to główny powód dlaczego już po roku został odesłany na półkę jako punkt w dyskografii a jego następca przyniósł muzyczny regres i największą zawartość Lany w Lanie.

Reakcje na "Honeymoon" przynajmniej wreszcie przyniosły akceptację Lany Del Rey jako wykreowanej postaci, ale jednocześnie w przeważającej większości skupiły na szczegółowej analizie wszystkich (pop)kulturowych elementów ją budujących. Zwróćcie uwagę, że większość recenzji "Honeymoon" wygląda jak licealna analiza tekstu literackiego, kolejne cytaty są wytłuszczane i objaśniane, bo tu mamy art deco, tutaj The Eagles, tam trochę poezji i Ninę Simone plus sporo szczegółów z topografii Kalifornii. Nie żyjemy w Hollywood, więc nawet jeśli wizje Lany Del Rey odpowiadają jakieś rzeczywistości najbogatszego jednego procenta, to dla nas i tak pozostaną znaną z filmu, mediów, muzyki populturową kliszą. Nie mając możliwości weryfikacji tych realiów pozostajemy sami z tekstami Lany i, choć nie ma tu już cipek o smaku Pepsi-Coli, to trzeba przyznać, że w większości są proste i infantylne jak z pamiętnika smutnej nastolatki. Jasne, kreacja, może ironia, ale jeśli akurat nie leżymy na basenie przy Sunset Boulevard, to trudno nam się w nich rozsmakować.

Co więc symptomatyczne, muzyka pozostaje na marginesie zarówno na płycie, jak i w reakcjach na nią. Poza zagadkowym entuzjazmem w odpowiedzi na "High By The Beach", rzekomo najlepszy singiel Lany od czasów debiutu, w istocie tym razem naprawdę brzmiący jak każda inna jej piosenka i powracający niestety do slow-motion hip-hopu i perkusji z automatu znanych z "Born To Die". A i tak jest najbardziej wyróżniająca się piosenka na płycie, poza "Don't Let Me Be Misunderstood" (bo cover), "Salvatore" (bo tak głupio pastiszowe, że aż niezłe, jak na piosenkę Lady Gagi na zwolnionych obrotach), "Art Deco" (bo częstochowskich rymów nie sposób nie zauważyć) i wreszcie "Music To Watch Boys To", bo faktycznie naprawdę niezła piosenka, ot typowy singiel Lany ze średniej półki z przestrzenną produkcją.


"Honeymoon" po prostu nuży, męczy, nudzi. Wszystkie niemal piosenki oscylują wokół pięciu minut a jest ich aż czternaście i to tym razem bez żadnych bonusów. Jednostajne tempo krwotoku z nosa, jednostajny ketaminowy wokal, zerowe emocje sięgające najwyżej pułapu zbyt słodkiego, zbyt ciężkiego, za mocnego i za drogiego drinka. Album męczy już na wysokości "God Knows I Tried", ciężko przez niego przebrnąć w całości i skupieniu, w pamięci pozostanie najwyżej tytułowe zawodzenie our honeyyyymoooon a nieliczne wzloty bardzo łatwo przeoczyć. Bo "Freak" w końcówce ciekawie się zagęszcza a w "Religion" i "The Blackest Day" mamy nawet zalążki prawdziwych melodii, ale i tak nic nie sięga tu poziomu "Ultaviolence" czy nawet "Born To Die", którego największe wady nie tylko powiela, ale i eksponuje jako trademark Lany Del Rey.

Tymczasem jednak "Honeymoon" naprawdę dobrze brzmi, co również łatwo przeoczyć, bo ani nie jest to album do głośnego słuchania, ani nie przykuwa zwiększonej uwagi. Noirowe, niemal dark-ambientowe aranżacje, gustowne, snujące się smyczki, operowanie ciszą, czasem minimalistyczne aranżacje oparte tylko na dźwiękach pianina i subtelnej gitarze, ba, nawet okazjonalny porno-saksofon naprawdę mogłyby się sprawdzić jako drastyczny kontrast dla "Ultraviolence". Ale do leniwej eteryczności "Felt Mountain" Goldfrapp brakuje po prostu dobrych kompozycji. "Honeymoon" pojawiło się zbyt prędko, świadomie wyolbrzymiając te elementy Lany Del Rey, które zawsze były najbardziej kontrowersyjne i zniechęcające dla części słuchaczy. Pociąć, skrócić, dopracować melodie, wyrzucić dwadzieścia minut, zaoferować w postaci epki albo poutykać te kompozycje po hollywoodzkich ścieżkach i materiał ten mógłby zaintrygować. Ale jako album zwyczajnie zawodzi. 5/10 [Wojciech Nowacki]