MOUNT KIMBIE [30.11.2013], MeetFactory, Praha || Zakończenie jesiennego sezonu koncertowego nastąpiło dla mnie ledwie parę dni po fatalnym występie Starfucker. Na Mount Kimbie jednak zapatrywałem się optymistycznie, duet wydał w tym roku świetną płytę, elektronika zawsze sprawdza się w ścianach praskiego MeetFacory. I faktycznie, nie dość, że poza nie było rozczarowania, to koncert ten okazał się chyba najlepszym na jakim byłem w tym roku.
Już frekwencja pokazywała, że możemy mieć do czynienia z dobrym eventem. Spośród wszystkich tegorocznych koncertów w MeetFactory Mount Kimbie przyciągnęli zdecydowanie największą widownię. Duża sala wypełniona była niemal po brzegi, powietrze pod sceną dosłownie skraplało się na czołach uczestników, oddychać można jednak było niezwykle przestrzenną i intymną zarazem muzyką.
Mount Kimbie próbuje się wpisywać w kontekst współczesnego post-dubstepu i nowego soulu a'la James Blake i spółka. Nie twierdzę, że nie jest to całkowicie prawdą, ale inspiracje i horyzonty duetu sięgają znacznie dalej w czasie i przestrzeni niż większość skupiającej na "tu i teraz" dzisiejszej elektroniki. "Cold Spring Fault Less Youth" bez wahania zaliczyć można do najlepszych albumów roku 2013. Na żywo Dominic Maker i Kai Campos mało, że bezbłędnie oddali wszystko to, co w ich studyjnej pracy najlepsze, ale i uwypuklili to, co w ich muzyce jest wyjątkowe i często nie do końca uświadamiane.
Jasne, nadal jest to szeroko pojęta elektronika, ale zaskakująca wielką rolę pełnią tutaj żywe instrumenty w najbardziej klasycznym zestawieniu gitara + bas + perkusja. Szczególną uwagę zwraca właśnie szurająca, niemal jazzowa perkusja, a obok pulsującego, choć nie szaleńczego basu, to proste gitarowe frazy i repetycje zbliżają Mount Kimbie do klasycznego ponadgatunkowego post-rocka sprzed ponad dekady. Motoryka ich kompozycji również ma bardziej post-rockową niż elektroniczną genezę a gradacje dźwięków i napięcia wskazują, że jest to właściwa etykieta. Jednocześnie ważną rolę pełnią tutaj wokale, kruche i delikatne, ale nie pretensjonalnie soulowe. Mount Kimbie łączą zatem to, co najlepsze w dzisiejszych trendach z alternatywą początku lat 00'. W efekcie otrzymujemy muzykę melodyjną i taneczną, ale jednocześnie złożoną.
Recepcja koncertu była szalenie entuzjastyczna, sami wykonawcy byli wyraźnie i szczerze uradowani, może nawet zaskoczeni. Pościelowe "Home Recording", kroczący "Blood And Form", wsamplowany King Krule w "Break Well", gitarowe ściany i kwaśny taneczny bis, wszystko to wywoływało kolejne fale emocji. Czy czegoś zabrakło? A i owszem. Pomijając kwestię braku merchendisingu, która trapić może jedynie największych muzycznych geeków, to sam koncert okazał się rozczarowująco krótki. Dla mnie wyglądało to tak, że najpierw się spociłem, potem wycofałem na tył, wypiłem butelkę Club Mate, wróciłem na front a za moment już były bisy. Szkoda, wielka szkoda. [Wojciech Nowacki]