7 października 2020


RADIOHEAD Kid A, [2000] Parlophone || Krajobraz końca lat dziewięćdziesiątych tkwi w naszej pamięci niczym nostalgiczny monolit, całkiem zresztą słusznie, najbardziej bowiem ekscytujące jego elementy były ruchami dość powierzchownymi. Z wypiekami na twarzach donosiło się wtedy o szokującym "zastosowaniu elektroniki w muzyce rockowej" czy o "łączeniu/przełamywaniu gatunków", co samo w sobie utrzymywało nadal fasadę ich istnienia. Nawet jednak to skromne jeszcze napięcie wystarczyło do rozchwiania mainstreamu na rubieże pozbawiające go jakiejkolwiek samokontroli. I tak oto, symbolami końca wieku zostały zarówno Metallica z koncertem symfonicznym, jak i U2 kapitulujące przed recepcją płyty "Pop", tak formatywnej dla brzmienia dekady, powracając z następną do totalnego konformizmu i trwającej już na wieki zachowawczości. Krajobraz ten był już jednak na krawędzi całkowitego przekształcenia, z mocą i impetem nowej epoki lodowcowej.

Ice Age coming, Ice Age coming
Let me hear both sides

Mówimy tu jednak o naszej perspektywie, dzisiejszych trzydziestoparolatków, dla których czasy bez internetu wydają się równie nieodległe, co ówczesne sztywne podziały gatunkowe i (sub)kulturowe, przynoszące komfort jasnej identyfikacji. Pojawiające się dziś rocznicowe analizy znaczenia "Kid A" pisane z anglosaskich ujęć zaczynają się od tych samych i oczywistych wniosków, dochodzą do nich jednak inną drogą. Dla nas Radiohead było niemalże znikąd wyłaniającą się enigmą, w obliczu której i profesjonalna wydawałoby się krytyka bezradnie rozkładała ręce, próbując definiować ten album choćby jako jazzowy, tylko dlatego, że euforyczny majestat "The National Anthem" napędzany był rozszalałą sekcją dętą. Reszta świata tymczasem obserwowała Radiohead od ich początków jako britpop klasy B (pod względem przyjęcia raczej niż jakości) i poprzez fazę przywrócenia na "OK Computer" muzyce rockowej ambicji, ciągle jeszcze bez opuszczania jej stylistycznych ram.

Zanim jednak "Kid A" rozpoczęło nową dekadę i w konsekwencji nowy wiek w muzyce, to Blur płytą "13" zakończyło dekadę poprzednią. Zmiana krajobrazu dokonać się mogła bowiem dopiero po geograficznym spięciu dwóch, nam ówcześnie dość obojętnych tradycji: brytyjskiej i amerykańskiej alternatywy. Ciekawe też jest to, że obie te płyty w swych absolutnie skończonych formach były dokonaniami na wskroś albumowymi, "Kid A" obyło się oficjalnie bez żadnych singli, co paradoksalnie już wkrótce tylko umożliwiło zaistnienie ery playlist i nowej recepcji muzyki, bez estetycznych ograniczeń, bez guilty pleasures, z nieskończonym bogactwem możliwości i głodem dalszego ich eksplorowania.


Promocja muzyki, w świecie Radiohead będąca pojęciem brudnym i technokratycznym, przenosić zaczęła się też wtedy do sfery cyfrowej. Brak singli i tradycyjnie kapitalistycznej otoczki towarzyszącej standardowym cyklom wydawniczym z nawiązką zastąpiony został enigmatycznymi klipami, tajemniczą ikonografią i stroną internetową wymagającą kryptograficznej wręcz interpretacji. Cyfrowy kod raczkującego internetu stał się nośnikiem ukrytych znaczeń, tak atrakcyjnym, że fandom Radiohead jeszcze długo nie mógł uwolnić się spod jego czaru, wiele lat później doszukując się na "The King Of Limbs" przemyconych zapowiedzi rychłej kontynuacji tak frapująco krótkiej płyty.

Na przełomie wieków ukazało się wiele płyt, dzięki którym muzyka alternatywna włączona została w mainstream, niszcząc od środka jego skostniałe formy. Elektronika uzyskała należne sobie miejsce, zrewitalizowany jazz odzyskał masową atrakcyjność, ale choćby fascynacja islandzkością splotła się w początkiem znaczenia festiwali, avant-pop okazał się zbyt obcym a post-rock zaszczepił się u nas dopiero po latach, lecz w rozwodnionym kształcie i na post-metalowym gruncie. Dzisiejszy bezsens hermetycznych podziałów i gatunkowej czystości, fakt, że słuchać możemy czegokolwiek, kiedykolwiek i jakkolwiek, nie tracąc przy tym poczucia integralności na rzecz pobieżnego prześlizgiwania się po przeróżnych stylistykach, to, że na DNA muzyki możecie czytać i o abstrakcyjnej elektronice, i o neoklasykach, i muzyce rockowej, i o Lady Gadze, wszystko to, w sferze nie tylko symbolicznej zawdzięczamy właśnie "Kid A".

Zaburzenie tą płytą dekad muzycznego ładu nie oznaczało bynajmniej upowszechnienia dokonań zespołu wśród odbiorców muzyki, którzy do dziś korzystają z możliwości świata tą płytą zapoczątkowanego. Radiohead nadal towarzyszy obraz przeintelektualizowanej abstrakcji i to pomimo miażdżącej plastyczności emocji stanowiących jawny sens "Kid A". Dla samego zespołu album ten był jednak przede wszystkim wypowiedzią, prawdziwy obraz ich ówczesnej kreatywności jako oznaki nowej rzeczywistości poznaliśmy parę miesięcy później na płycie "Amnesiac". Zbliża się więc kolejna rocznica, której pominąć nie możemy. 10/10 [Wojciech Nowacki]

19 czerwca 2020


MOGWAI ZeroZeroZero, [2020] Rock Action || W samym środku pandemii, podczas domowej izolacji i eskalujących obostrzeń, gdy zlewały się ze sobą dni tygodnia i same tygodnie, jednak udało mi się zdać sobie sprawę z tego, że czas by już był najwyższy na nowy album Mogwai. Ich cykl wydawniczy zawsze był dość regularny, plus minus co dwa lata nowa płyta, przeplatana innego rodzaju, lecz nie pozbawionymi równej istotności wydawnictwami, a to epką, a to albumem koncertowym, a to remiksowym, a to wreszcie ścieżką dźwiękową.

Gdy więc kolejni artyści, pozbawieni możliwości koncertowania i przekładający kolejne premiery płytowe, pocieszać zaczęli siebie i słuchaczy zaglądaniem do swych szuflad i archiwów, udostępniając w różnych formach niezwykle czasem interesujące ciekawostki, Mogwai wydali kolejny soundtrack, do narkotycznego serialu "ZeroZeroZero", przez pierwsze trzy dni do pobrania z niezastąpionego Bandcampa za dowolną kwotę, w tym i za darmo, z dochodami przeznaczonymi dla brytyjskiej służby zdrowia.

Była więc i niespodzianka, jest też i nowy album, szkoda, że nie regularny, ale w takich czasach nie będziemy przecież narzekać. Jednocześnie jednak "ZeroZeroZero" łatwiej w ten sposób potraktować marginalnie, bo w kontekście całej dyskografii Mogwai, włączając tą ilustracyjną, do najjaśniejszych punktów nie należy, będąc ich chyba pierwszym prawdziwie wtórnym dokonaniem. Zostając przy samych tylko soundtrackach, "Zidane: A 21st Century Portrait" przyniósł muzykę intensywnie kontemplacyjną, "Les Revenants" szereg wyjątkowo udanych kompozycji, "Atomic" okazał się jednym z ich najlepszych albumów w ogóle, "Kin" zaś, choć łatwy do przeoczenia, był różnorodną miniaturą z paroma naprawdę mocnymi momentami.


Zwłaszcza na tle tego niedługiego, spójnego i narracyjnie ze sobą związanego poprzednika, "ZeroZeroZero" licząc 21 średnio dwu-, trzyminutowych utworów nie oferuje żadnego punktu zaczepienia. Są tu wszystkie znane elementy, medytacyjne pianino, syntezatorowe plamy, odrobina nerwowego rozedrgania, stosunkowo niewiele gitar, choć wyróżnia się perkusja, zaskakująco dźwięczna i szurająca, co jest jedyną prawdziwą nowością w brzmieniu Mogwai. Wszystkie te fragmentaryczne szkice, bo żaden spośród nich nie nabiera satysfakcjonującego kształtu pełnoprawnej kompozycji, sprawiają wrażenie kolejnych ćwiczeń z prób eskalacji, czyli markowego zagrania Mogwai, ale bez wyraźnych melodii, bez pamiętnych tematów i bez myśli przewodniej, co szczególnie frapuje w przypadku ścieżki dźwiękowej do serialu.

Materiał ten powstał w trakcie i przy okazji trasy koncertowej do albumu "Every Country's Sun", do tego mieć na uwadze trzeba, że w pracy nad soundtrackami muzycy niekoniecznie muszą dysponować pełną artystyczną swobodą. Szkoda, że nie wyszło z tego nic ciekawszego, zwłaszcza, że muzyczne ilustracje seriali urastają dziś do miary w pełni autonomicznej sztuki, niekoniecznie wymagającej kontekstu materiału źródłowego. Dla dobra grupy być może jednak lepiej obejrzeć "ZeroZeroZero" (u nas na HBO GO), ale jeśli dziś tak fenomenalne rzeczy tworzą Jeff Russo (nowe inkarnacje "Star Treka"), Ramin Djawadi ("Westworld"), Reznor z Rossem ("Watchmen"), czy Ben Salisbury i Geoff Barrow ("Devs"), to lubię myśleć, że jest po części i zasługą Mogwai. 5/10 [Wojciech Nowacki]

5 maja 2020


BON IVER i,i, [2019] Jagjaguwar || Jest lepiej, całkiem nieźle nawet. Czwarta płyta Bon Iver potrafi momentami zaintrygować, nawet jeśli tu i ówdzie zirytuje, to dość umiejętnie przebije to całkiem sympatyczną kolekcją efektownych zabiegów produkcyjnych. Słabością Justina Vernona nadal jest zbyt silna wiara, po pierwsze, we własne możliwości wokalne, po drugie zaś, w swój zmysł eksperymentatorski. Po raz kolejny mankamenty te stara się kamuflować może i zbytną kolażowością materiału, tym razem jednak z bardziej słuchalnym i rozluźnionym efektem niż na "22, A Million".

Materiał zresztą wyłania się niczym ze studyjnego szkicownika, pełnego szmerów i pogłosów, co przewija się przez całą płytę, zaskakująco zbliżając ją do dźwiękowej islandzkości. Mamy więc tu powrót do przyziemnie swojskiego, folkowego tchnienia, ale raczej w tym polodowcowo rustykalnym wykonaniu niż pochodzącym z drewnianej chaty gdzieś w Wisconsin. Więcej jest tu zatem całkiem przyjemnego ciepła, którego zdecydowanie brakowało na kanciastym poprzedniku. Do tego na powierzchnię wypływa tu pełno drobnostek, dęciaki, abstrakcyjna elektronika, folkowy post-rock, minimalizm Devendry Banharta, twinpeaksowe syntezatory, ba, nawet echa trip-hopu zmieszane z post-bluesową plemiennością King Crimson. Vernon nadal jednak bardzo chciałby być Jamesem Blake'iem i cóż, konsekwentnie mu to nie wychodzi, zwłaszcza jeśli wspomagać się musi wokalnymi modyfikacjami.


Podobnie z dźwiękowymi eksperymentami, nawet najlepsze z nich nie są doprowadzane do końca, niemal natychmiast porzucane są na rzecz kolejnych i kolejnych, składając się w efekcie na mgliście niezapamiętywalną całość. I tak oto dochodzimy do zasadniczej konkluzji, błahostki wybaczyć bowiem ewentualnie można, ale pod warunkiem, że towarzyszą one dobrym kompozycjom. Z wyjątkiem może "Hey, Ma", jedynego kompletnego i śpiewnego utworu, Bon Iver brakuje kompozycyjnego skupienia wystarczającego do napisania pamiętnej piosenki, co w połączeniu z ograniczoną i oklepaną melodyką przypomina nam tylko, jak przewartościowanym jest ten projekt.

Wiele miesięcy po premierze wiemy już, że "i,i" jest albumem, który zgodnie z przewidywaniami po prostu przeminął. Bon Iver zaś zostanie zapamiętany jako wykonawca, który przynajmniej się starał, ale po czterech płytach wydaje się, że nie będzie już potrzeby by sięgać po kolejną. 6/10 [Wojciech Nowacki]

16 kwietnia 2020


NINE INCH NAILS Ghosts V: Together / Ghosts VI: Locusts, [2020] Null Corporation || W pierwszym odruchu, nie jednak natychmiastowym, bo wymagającym przynajmniej pobieżnego zetknięcia się z ponad dwugodzinnym materiałem, pojawić się może pytanie, dlaczego wydany został pod szyldem Nine Inch Nails. Trent Reznor i Atticus Ross wznoszą się na fali oszałamiających sukcesów ich ścieżek dźwiękowych, żeby wspomnieć tylko "Watchmen", najnowszą i najsilniej powiązaną z całą siecią kulturowych fenomenów. Obie nowe części "Ghosts" są w oczywisty sposób ilustracyjne, z łatwością można sobie wyobrazić ich towarzyszenie oglądanym z hipnotycznym zaangażowaniem serialom czy filmom. Frapuje wreszcie sam powrót do serii "Ghosts", bo o ile "Ghosts I-IV" wydawały się twórczym czyszczeniem szuflad z pomysłów nie do końca wtedy jeszcze mieszczących się ramach NIN i które ostatecznie znalazły ujście w soundtrackowej twórczości Reznora, to czym są jej nowe części?

Choć "Ghosts V: Together" szczególnie wydaje się być nieinwazyjną muzyką tła, ambientem przyjemnie przeciekającym gdzieś na granicy świadomości, to nic z tego nie jest prawdą. Poza ową przyjemnością, co zaskakiwać może w przypadku NIN, u których satysfakcja płynęła częściej z agresywnie przebojowej rytmiki niż szczerej chęci ukojenia. Bo "Ghosts V" tak właśnie działa, jest albumem niespodziewanie budującym, podnoszącym na duchu, momentami fanfarowo wręcz monumentalnym. Ogólnie wiele tu z post-rocka, choć niewiele tu gitar, syntezatorowe drony przypominają o melancholii Hood, dźwięczne pianino i syntetyczne koronki bliskie są Mogwai. O ile post-rock opiera się jednak na umiejętnej eskalacji, o tyle "Ghosts V" uczą głębokiego zaangażowania w muzykę nieprowadzącą do żadnej konkluzji. Echa standardowego NIN można tu odnaleźć, a to zabrzmi charakterystyczna gitara z budującym napięcie frazowaniem, a to w finale pojawi się na moment rytmicznie rozmigotany industrial, ale przez swój retrofuturystyczny optymizm najbliżej ma do "Atomic" Mogwai i "Tomorrow’s Harvest" Boards of Canada.


Jeszcze bardziej chyba oczywista jest bliskość "Ghosts VI: Locusts" do "Suspirii" i generalnie bardziej paranoidalnej strony solowego Thoma Yorke'a. Upiorne pianino, teatralna duszność, rozliczne zniekształcenia, wszystko to sprowadza się do horroru, który jednak w swych nerwowo rozbieganych fragmentach flirtuje z ideą wyzwoleńczej ucieczki. Najbardziej fascynujące są jednak te momenty, w których pojawia się łkająca trąbka, z miejsca przynosząca niepokojąco zrezygnowaną atmosferę nocnego miasta, tak silnie kojarzącą się ze ścieżką dźwiękową do "House of Cards". Dlatego też "Ghosts VI" może wydawać się tym bardziej atrakcyjnym spośród obu albumów, w przeciwieństwie do "Ghosts V" brakuje mu jednak struktury, część pomysłów wydaje się ledwie naszkicowana, wciśnięta w ramy praktycznie przerywników, zbyt wielu i najczęściej pozbawionych przestrzeni do rozwoju.

Oba albumy chyba faktycznie są idealnym materiałem na obecne czasy. I nie, nie chodzi o miłą muzyczkę do pracy w domu, chodzi o naukę słuchania, pochłonięcia, posiadania czasu na prawdziwy kontakt z muzyką. Czyli jednak ścieżka dźwiękowa? Może i tak, ale jeśli Reznor i Ross ilustrują filmy i seriale, to jako Nine Inch Nails zawsze zajmowali się naszą rzeczywistością. Stąd i wydanie tych albumów pod tym właśnie szyldem. Nie sądzę jednak, by "Ghosts V" i "Ghosts VI" były chronologiczną opowieścią o pandemicznym świecie, to raczej dwie alternatywne wizje post-covidowej przyszłości. Do nas należy tylko wybór. 8/10 [Wojciech Nowacki]