27 listopada 2015


NEW ORDER Music Complete, [2015] Mute || Kim jest grupa docelowa New Order? Pogrobowcy post-punka, z rozpędu fani Joy Division, bywalcy dyskotek, miłośnicy synth-popu, indie-rocka, lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych, wczesnych zerowych? New Order rozpinają się ponad gatunkami i dekadami tak szeroko, że wydają się oddaleni od dzisiejszej rzeczywistości i publiczności. Ba, dla wielu powrót zespołu w początkach X XI wieku wydaje się już faktem (pra-)historycznym. Ale to właśnie wtedy New Order pokazali tym, którzy lata osiemdziesiąte pamiętają już tylko przez mgłę i pryzmat teledysku "Blue Monday", że stoją za nimi przede wszystkim niezłe i ponadczasowe piosenki.

Tych nie brakuje na "Music Complete". Pierwsze z brzegu "Restless" od razu rozpoznajemy jako typowy singiel New Order, z charakterystycznym zmysłem melodycznym i niezmiennie młodzieńczym wokalem Bernarda Sumnera. Pogłoski o zdecydowanie bardziej elektronicznym charakterze nowej płyty niż poprzednich "Get Ready" i "Waiting For The Sirens' Call" są mocno przesadzone. "Restless" spokojnie mogłoby się znaleźć na którejś z powyższych, melodyjny indie-rockowe gitary usłyszymy tu niejednokrotnie, elektronika zaś zawsze była nieodrodną częścią muzyki New Order. Na "Music Complete" mamy co najwyżej inaczej rozłożone akcenty, zaś przynajmniej w pierwszej swej połowie album jest na tyle różnorodny, że zbliża się niemal do granicy stylistycznego rozedrgania. "Plastic" zgodnie z tytułem brzmi syntetycznie, ale nie kona się tu żaden dramat. "Tutti Frutti" flirtuje z italo-disco i co w założeniu zapowiada się okropnie, okazuje się najfajniejszą piosenką płyty. "People On The High Line" brzmi jak młodzieżowy, eurodance'owy hip-hop z początku lat dziewięćdziesiątych. Współcześniej wydają się brzmieć "Singularity" i "Unlearn This Hatred", ale tylko jeśli przeczytamy, że za ich produkcją stoi Tom Rowlands z The Chemical Brothers.

Właśnie, choć goście na "Music Complete" mają zapewne przyciągnąć nowszych słuchaczy, to bez żadnego wyjątku przemijają całkowicie nierozpoznani. La Roux mogłaby być zastąpiona każdą randomową wokalistką znaną z dance'owych chórków. Brandon Flowers? Nie do zauważenia. Iggy Pop, choć to pewnie ukłon w stronę post-punkowych korzeni, brzmiał jak Iggy Pop na płycie Cat Power, ale nie tutaj. Zasadniczo zatem, żaden z gości nie wnosi do "Music Complete" nic.

Wystarczyć powinny po prostu piosenki. I tak by było, gdyby nie ich porażająca długość (i w efekcie całego albumu). Obowiązkowe minimum dla New Order to 5 minut, standard to 6-7 minut, najnudniejsze "Nothing But A Fool" sięga prawie 8 minut i w żadnym przypadku nie ma dla tego uzasadnienia. Każda z kompozycji to materiał na typową trzyminutową piosenkę, zespół sprawia wrażenie jakby nie potrafił znaleźć kompozycyjnego rozwiązania dla żadnego z często przecież nośnych motywów. "People On The High Line" symptomatycznie po niemal 6 minutach, kończy się wyciszeniem pamiętanym z kupowanych w latach dziewięćdziesiątych kaset. "Music Complete" jest zabawne i niezobowiązujące, choć tam gdzie mini-album "Lost Sirens" pozostawiał wesoły niedosyt, nowa płyta ciąży przesadnym rozwleczeniem. Wbrew tytułowi i opinii części krytyki kamieniem milowym w karierze New Order "Music Complete" z pewnością nie będzie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki] 

26 listopada 2015


EDITORS In Dream, [2015] [PIAS] || Editors zamiast zespołem jednej płyty są raczej zespołem kolejnych płyt. "The Back Room" pozostaje do dzisiaj płytą klasyczną, choć właściwie nie wiadomo do końca dlaczego. Być może w dobie dogasającej nowej rockowej rewolucji, dance-punka, revivalu post-punka pokazywała, że gitarowe indie-granie potrafi być nadal żywotne. Być może chodziło o stylowość, może o emocjonalność, może po prostu o bardzo dobre piosenki. Owszem, masa zespołów oferowała ówcześnie te same składniki, ale jednak z jakiegoś powodów to jedynie debiut Editors (i na chwilę Franz Ferdinand) potrafił mnie wtedy poważniej zainteresować.

Przetrwanie Editors zawdzięczać też może paradoksalnie części niepochlebnej krytyki. Spójrzcie gdzie dziś znajduje się Interpol, przypominający swój własny revival-band. "Turn On The Bright Lights" stało się płytą kultową, ale przynajmniej tak samo dobry "The Back Room" już spotkał się z opiniami o Editors kopiujących Interpol kopiujących Joy Division. Częściowe lekceważenie debiutu Editors sprawiło tym samym, że w porównaniu z ówczesną konkurencją album ten praktycznie się nie zestarzał, ale również zespół od samego początku cieszył się pewnego rodzaju taryfą ulgową.

Wreszcie, choć z różnymi efektami to z godną podziwu determinacją, Editors konsekwentnie unikali autoplagiatów. "An End Has A Start", choć skrojone wg zasady "jak debiut, tylko bardziej" i tęsknie zerkające w stronę stadionowości Coldplay i U2, po latach broni się całkiem nieźle piosenkami w części równie dobrymi co na debiucie. Całkowity odwrót w stronę chłodu syntezatorów na "In This Light And On This Evening" przyniósł zarówno kilka najlepszych piosenek w karierze zespołu, jak i niezapamiętywalne mielizny. Na tym tle "The Weight Of Your Love" jawiło się przynajmniej jako płyta równa. Brzmienie amerykańskiego rocka w wykonaniu Editors okazało się jednak najmniej twarzowe spośród wszystkich testowanych, album zaś nadal jawi się jako dość nudnawy i wyjątkowo mało ekscytujący.

A "In Dream"? Najprościej mówiąc jest to miks "In This Light And On This Evening" i "The Weight Of Your Love". Z pierwszego wzięte zostało mocne zanurzenie się w ciężkie syntezatory, z drugiego zaś wyważenie i dopracowanie materiału. Elektronika w wykonaniu Editors przekonywała mnie na "In This Light And On This Evening" i przekonuje mnie tutaj, z tym że "In Dream" jest zdecydowanie mniej rozedrgane między świetnym a miałkim, a na podobieństwo "The Weight Of Your Love" jawi się uśrednione, ugrzecznione. I od poprzednika z pewnością ciekawsze.

Nie dajcie się jednak zwieść pogłoskom o eksperymentalnym charakterze płyty. Medytacyjne "No Harm" na początek jest faktycznie nietypowym otwarciem, ale już finałowe "Marching Orders" wyjątkowe jest już tylko dzięki swej długości. Tutaj też znów odzywają się echa U2, wyraźnie obecne też w patetycznym i pełnym chrystologicznych odniesień "Salvation". Reszta na szczęście to świetnie wyprodukowany ejtisowy synth-pop, owszem, czasem mroczniejszy a'la Depeche Mode, ale równie często rytmiczny a'la Pet Shop Boys. Rytmiczny nie znaczy jednak przebojowy, zwłaszcza w drugiej połowie albumu, po mechanicznym "The Law", słychać nacisk położony bardziej na budowanie atmosfery niż melodii, nawet w mierzącym w przebojowość "Our Love". I choć pod koniec "In Dream" może zacząć nudzić, to dla równowagi w początku mamy typowe dla Editors, przestrzenne i eskalujące "Ocean Of Night" czy łączące synth-pop z indie-gitarami "Forgiveness".

Żadne rewolicja się nie kona, nie sądzę, żeby poza całkiem licznym gronem fanów ktokolwiek nowy zarejestrował wydanie piątego albumu Editors. Ale zespół jest nadal stylowy, Tom Smith nadal jest wokalistą o wielkich możliwościach a "In Dream" to kolejny z niezłych albumów. I tyle. 7/10 [Wojciech Nowacki]

9 listopada 2015


TATA BOJS A/B, [2015] Supraphon || Gdy piszę o czeskich wydawnictwach staram się to robić jeśli są w Polsce zarówno dostępne, jak i przystępne. Dostępność nie jest już wielkim problemem, większość, od nie tylko mainstreamu na serwisach streamingowych po alternatywę na Bandcampie, posłuchać możecie wszystkiego co Was zaciekawi. Żeby się tak jednak stało, wykonawca musi być przystępny nieczeskiej publiczności bez obszernego aneksu z kulturowo-językowymi przypisami. Tata Bojs mają w Czeskiej Republice tak wielki status, że ani nie potrzebują myśleć o zagranicy. Ale że jest to pozycja całkowicie zasłużona, potraktujcie ten tekst bardziej jako felieton niż recenzję nowego albumu.

Rockowa werwa, popowa przebojowość i subtelne podbarwienie elektroniką to najprostsza recepta do zdobycia sobie powszechnego szacunku słuchaczy. Zarówno tych mających z muzyką kontakt okazjonalny i komercyjnie użytkowy, jak i tych którzy, jak to się mówi. w muzyce "siedzą". Tata Bojs ani ci mocno alternatywni nie traktują jako guilty pleasure, ani niedzielni słuchacze nie odmówią sobie gromadnego śpiewania na koncertach ich inteligentnych piosenek. Parafrazując Kaśkę Nosowską, zasada "za alternatywna na mainstream, za mainstreamowa na alternatywę" nie ma u Tata Bojs zastosowania. I jest to kolejny z powodów, dla których mówi się o roli Tata Bojs w czeskiej muzyce od końca XX wieku jako o "czeskim Radiohead".

Jasne, Radiohead często bliżej było do awangardy niż popu, ale mam nadzieję, że intuicyjnie wiecie o co chodzi, o idealnie i naturalnie wyważone proporcje zapewniające uniwersalny dostęp do szerokiego spektrum słuchaczy. Ale czy pamiętacie o jakim polskim zespole mniej więcej od 2001 roku zaczęto mówić jako o "polskim Radiohead". Ano właśnie o zasugerowanym wyżej Hey. Analogia między Heyem a Tata Bojs jest jak najbardziej trafna, choć mniej tutaj chodzi o podobieństwa muzyczne a bardziej o pozycję na rynku. Płyty obu tych zespołów ukazują się we w miarę regularnych odstępach, każdy z nich się świetnie sprzeda, nawet jeśli będzie słabszym w dyskografii, co najpewniej oznaczać będzie lekki autoplagiat, chwilowe zachłyśnięcie się słuchacza nowością i szybkie zapomnienie.


Szkoda, że akurat przy "A/B" zebrało mi się na przedstawienie Wam Tata Bojs, bo to akurat ten przypadek płyty, która nie, bynajmniej nie jest zła, ale zamiast w nowy efektowny sposób łączyć wykorzystane wcześniej elementy brzmienia, to najczęściej w niezwykle charakterystyczny sposób je kopiuje. Ale z tego samego powodu nowy album może okazać się całkiem niezłym wprowadzeniem do dyskografii Tata Bojs, skomplikowanej w latach dziewięćdziesiątych (kasety, pół-dema, pół-albumy) i legendarnych w latach zerowych (przynajmniej dwa tytuły na liście bezapelacyjnie najlepszych czeskich płyt). Przełom nastał z płytą "Futuretro" po raz pierwszy w Czechach w takiej skali i tak nowocześnie łączącej chwytliwy (pop-)rock z elektroniką. "Biorytmy" przyniosły doprecyzowanie brzmienia i kolejny komercyjno-artystycznych sukces, zdyskontowany tylko przez "Nanoalbum" - koncept album i multimedialny projekt na niespotykaną skalę. Płyta, książka, trasa koncertowa, DVD, może trochę naciągana historia miłosna ze świata nanotechnologii, ale muzycznie i koncepcyjnie nie do obalenia. Na "Kluci kde ste?" zespół wrócił do prostszej rockowej bezpośredniości a na przedostatniej płycie "Ležatá osmička" inteligentnie i autoironicznie flirtował z tematem powtarzalności.

Na "A/B" powtarzanie się pomysłów i charakterystycznych tatabojsowych patentów zamierzone już nie było, po czterech latach oczekiwania recyklacja tak dobrze już znanych Czechom brzmień jednak jest rozczarowaniem, nawet jeśli Tata Bojs poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Dwie najlepsze piosenki "S ní" i "Antikvariát" ukazały się już wcześniej na specjalnym winylowym singlu (i obie opatrzone teledyskami, ot, czeskie kino w miniaturze). Pierwsza subtelnym elektronicznym galopem graduje w stronę pełnej smyczków eskalacji. Druga zaś jest po prostu niesamowicie przebojowa, śpiewna, ale i emocjonalna i zwłaszcza w warstwie lirycznej melancholijna. Poza tym Tata Bojs to rockowa energia ("Gastronaut"), gustowny pop-rock ("Sonda" i "Radioamatér"), werwa z odrobiną niepokoju ("Rubik a Kubrick", mimo słabo dobranych gości), trochę żartów ("Kamarádky", "Národní") czy perfekcyjny zmysł do emocjonującej eskalacji ("Hrana").


Ale cały czas mówimy tylko o muzycznej stronie Tata Bojs, kto wie, czy niemającej najwyżej połowicznego znaczenia. Bo Tata Bojs to przede wszystkim teksty - dowcipne, inteligentne, czasem gorzko komentujące rzeczywistość, często operujące po prostu grą słowami i w ich wykonaniu niemal nieskończonymi możliwościami czeszczyzny. Już pierwsze na płycie słowa minulost je past to czesko/angielska słowna łamigłówka (przeszłość to pułapka/przeszłość to przeszłość), niektóre piosenki zaś na tych językowych grach niemal wyłącznie bazują. Próbowaliście kiedyś obcokrajowcowi wyjaśnić jakim świetnym polskim zespołem jest Hey, tłumacząc jak genialną tekściarką jest Nosowska? No właśnie, z Tata Bojs mamy ten sam problem. Ale bez rozumienia tekstów powinniście docenić lekkość i od dawna już Czechom znaną pomysłowość ich muzyki. 7/10 [Wojciech Nowacki]

3 listopada 2015


PLEASE THE TREES Carp, [2015] Starcastic || Rock definiuje się przez własny stosunek do tradycji. W wielkiej skali oznacza to najczęściej powielanie gatunkowych prawideł, powtarzanie schematów, zapełnianie stadionów wydaniem dwudziestego albumu w czterdziestoletniej karierze. Pewność i bezpieczeństwo. Co przystoi wielkim, młodszym zapewni oskarżenia o niewnoszenie niczego nowego do muzycznych prawideł (chyba, że tym młodym jest Jack White). Igranie zaś z gatunkowymi podziałami, mimo że tracącymi dziś znaczenie, grozi zepchnięciem do alternatywy czy pogardliwie ujmowanego indie. Jeśli zatem rock stoi w miejscu to tylko z winy jego najwierniejszych fanów. Skuteczna rewitalizacja muzyki rockowej również odnosić się musi do tradycji. Ale nie jako kopiowanie klasyki, lecz jako odzieranie rocka ze skostniałych naleciałości i powrót do pierwotnego, surowego korzenia, czystego entuzjazmu i emocjonalnej zadziorności. Nieprzypadkowo więc najciekawsi młodzi twórcy, Metz, Viet Cong, częściowo Deerhunter, wywodzą się z kręgów noise'u. Bo w swych początkach rock mógł być przyjemny, ale musiał być niebezpieczny.

Please The Trees powstali z przecięcia lekko post-rockowego ducha instrumentalistów oraz folkowych fascynacji Václava Havelki III. Kształt ten utrzymał się na dwóch albumach, choć prawdziwe imponujące brzmienie zespołu wykuwało się w czasie żywych występów. Stąd też "A Forest Affair", trzecia płyta Please The Trees, jawiła się jednak jako rozczarowanie. Im mocniej podkreślano udział amerykańskiego producenta, tym silniej jawiło się jej przeprodukowanie, niespójność pomysłów i bezradność w oddaniu koncertowego żywiołu. Havelka zawsze był człowiekiem wielu projektów, ale po odejściu w niebyt solowo-folkowego selFbrush i zmiękczeniu Please The Trees na "A Forest Affair", wyraźnie oddalał się od gitarowej estetyki, jednocześnie (i paradoksalnie) eksplorując znacznie surowsze brzmienia. W duecie Tvrdý/Havelka przerobił na synth-popową modłę klasyki czechosłowackiej nowej fali i punka, w kolejnym duecie Were Mute organicznym sposobem dotarł do granic noise'owej elektroniki, by w pełni przekroczyć je kwaśnym, brudnym ambientem solowego projektu Vac Da Hawk.

W wyniku splotu koncertowych okoliczności w lutym 2014 roku Please The Trees znaleźli się w Detroit z wolnym dniem. I podobnie jak wcześniej Blur weszli do studia by niezobowiązująco zarejestrować materiał, który po dograniu przez Havelkę wokali w Nowym Jorku stał się niespodziewanie czwartym albumem Please The Trees. Spontanicznie uchwyconym momentem zespołu będącego u szczytu koncertowej formy. Surowym, pierwotnym i zgrzytliwym.


Nowe, garażowe brzmienie Please The Trees słuchać już w pierwszych paru piosenkach. Na początku albumu wydawać się może, że zespół, owszem, zaostrza brzmienie, ale zarazem wyraźnie zamierza mocniej eksplorować swoją obecną już wcześniej piosenkową stronę. Ale zamiast folkowych ech w "All I Want To Do" słyszymy brud, entuzjazm i głos Havelki, często zbyt dominujący, tutaj skryty za pogłosem i przeradzający się w efektowny zaśpiew. "A Song Is Its Own World" to zaś prosty trzyminutowy rock'n'roll, czyli przeciwny biegun dawnych post-rockowych pasaży. Odcienie zmieniają się w "Missing Feeling Nothing". kto wie czy nie jednej z najlepszych piosenek Please The Trees, niższej, bardziej niepokojącej, niemal grunge'owej, ale melodyjność amerykańskiego alternatywnego rocka rozwijając a'la Deerhunter w powtarzalny trans z potencjałem koncertowego rozciągania w satysfakcjonującą nieskończoność.

Jeśli dwiema pierwszymi piosenkami "Carp" z energią wyskoczył ponad powierzchnię stawu a zetknął się z nią znów w "Missing Feeling Nothing", to od tego momentu zanurzamy się w coraz głębsze tonie. "Suite F" stanowi centralny punkt płyty i zarazem papierek lakmusowy nowego brzmienia Please The Trees. Ośmiominutowy plemienny trans swoją szamańskością odwołuje się do The Doors a pozornym i ściśle kontrolowanych rozimprowizowaniem przypomina naszą Ściankę. Naturalnego pulsu nadaje kompozycji bas Míry Syrného, ale zwróćcie uwagę jak fantastyczne pracuje tutaj perkusja Jana Svačiny. Skoro obecnie Please The Trees to "power-trio", czyli praktycznie Václav Havelka III plus sekcja rytmiczna to jej rola nie może umknąć ciężko zasłużonej uwadze. Unia trzech instrumentów w "Not This Way", kompozycji znanej z koncertów już od paru lat, przy pomocy tej samej powtarzalności tym razem buduje "zepsutą", ale jednak piosenkę. I ostatni moment lekkości przychodzi w dwuminutowym instrumentalnym "S.E.K.", gdzie surfowy klangor i rock'n'roll z lat 60' autoironicznie spotyka się z późniejszym o pół wieku własnym revivalem w postaci "nowej rockowej rewolucji".


"Consider Death", najcięższy utwór w historii Please The Trees, bierze upiorność post-rocka, dźga ją gitarowymi riffami i popycha kompozycję znów w stronę ściankowego noise'u, Havelkę zaś ku szaleńczym / ekstatycznym okrzykom. Finałowy "Petr Humpal" to już tylko biały hałas, noise'owy płomień w którym Please The Trees spalają się całkiem dosłownie, co zobaczyć można było na plenerowym chrzcie płyty. Ale uwaga, to nie koniec, zespół postanowił dopieścić nośnik znajdujący się dziś w największym odwrocie, czyli płytę kompaktową. Tylko na tym wydaniu znajduje się "I'm Like A Map", ponad jedenastominutowa recytacja amerykańskiego poety (i konsultanta tekstów Please The Trees) z improwizowanym podkładem zespołu. I jest to dopieszczenie porównywalne z "Disgustipated" Tool czy "Stupid Mop / Hey Foxymophandlemama, That's Me" Pearl Jam.

Przy całej swej, jakkolwiek źle i oklepanie to brzmi, światowości "Carp" jest jednocześnie najwyraźniejszym czeskim akcentem w działalności Please The Trees. Znajdująca się na okładce ilustracja Huberta Suchého od dawna chodziła Havelce po głowie jako pomysł do wykorzystania. Karp jest jednocześnie nieoficjalnym symbolem położonego w południowych Czechach i otoczonego rybnymi stawami miasta Tábor, skąd wywodzi się zespół Please The Trees. Powrót do korzeni zatoczył pełne koło. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]