29 listopada 2016


LAZER VIKING / SABREHART Flesh Cadillac, [2016] BiggBoss || Nic nie jest takie, jakim się wydaje. Fakt, że Boy Wonder & The Teen Sensations to teraz Lazer Viking, że "Flesh Cadillac" to tylko siedem piosenek i najbliżej ma minialbumowi, że ukazał się w opakowaniu DVD, że wydał go największy czeski label hip-hopowy, że okładka delikatnie mówiąc zastanawia, że nadal wielu zastanawia się, czy to wszystko na serio, czy nie. Im więcej pytań prowokuje muzyka Kuby Kaifosza, tym bardziej tym bardziej stają się niepotrzebne.

"Everything Spelled Wrong" wydaje się jeszcze podążać za klimatem bubblegum rock'n'rolla z "Radical Karaoke". Rytm radośnie nabija automat perkusyjny, Kuba przyjmuję pozę niewinnego szczeniaczka, ale jego śpiew jest równie słodki, co skurwielski, a wraz z obłędnie śpiewnym językowym łamańcem It's never ever getting any better / Yeah we're never fucking ever getting back together piosenka dołącza do najlepszych w jego dorobku. Na upartego można szukać usprawiedliwień, że ok, może i pop, ale na pewno ironiczny, "Turnstile Hearts" jednak obala cały nasz system obronny. Nieznośnie i autentycznie radiowa piosenka, perfekcyjnie wyprodukowana i zaaranżowana, to jeden najlepszych czystej wody popowych hitów jaki możecie usłyszeć w tym roku.


Piosenki te jednak frapująco rozdzielają kanciaste i surowe "Trophy Scars" oraz "The Z Street Shuffle", pierwszy niemal punkowo bluesowy, z połamaną rytmiką, lecz melodyjnym refrenem, drugi zaś z wyraźnie cięższą gitarą. Za muzykę na "Flesh Cadillac" odpowiada Sabrehart, żyjący w Pradze brytyjski producent, który z jednej strony wydaje się karykaturalnie uwypuklać najbardziej charakterystycznie kontrowersyjne elementy odczuwania muzyki Kuby, z drugiej zaś nadaje jej wspomniane wyżej wygładzone autentycznie popowe wymiary. Jako całość "Flesh Cadillac" może więc sprawiać chaotyczno-schizofreniczne wrażenie. Pozostałe trzy kompozycje już łatwiej łączą obie te strony, "Because It Loves You" to skromna, lekko dansingowa ballada, finałowe "March On Eclectic Children" szczyci się nisko zestrojoną gitarą i modelowo popowym refrenem, "The Pizza Rat's Last Slice" zaś idealnie odnalazłoby się na ścieżce dźwiękowej do Grand Theft Auto lub sensacyjnego serialu z lat osiemdziesiątych. Brzmi jak neonowy pościg ulicami wielkiego miasta i ciężko uwierzyć, że za tak gęstą piosenkę odpowiada tylko dwóch ludzi.

W dobie, gdy wszystko poddawane jest analizie, Kuba dostarcza jej tyle materiału i możliwości interpretacyjnych, że doprowadzić może albo do szaleństwa, albo do olśnienia. Jakiego? Że liczy się tylko muzyka, im więcej o niej myślimy, tym mniej ją czujemy. Lazer Viking wytrąca nas z naszej autoironicznej, przeintelektualizowanej, wielkomiejskiej strefy komfortu. "Flesh Cadillac" to pot, ślina i ruchy bioder, czyli wszystko to, co stało u zrodu prawdziwego popu. 7/10 [Wojciech Nowacki]

27 listopada 2016


REBEKA Davos, [2016] ART2 || "Davos" to album dokładnie taki jak jego okładka. Pozornie ciemny i z ledwie zarysowanymi konturami, ale wystarczy lekko tylko zmrużyć oczy, by ujrzeć kształty czające się tuż pod powierzchnią, tuż za plecami duetu. A skoro już mowa o jego członkach, to Iwona Skwarek i Bartosz Szczęsny słusznie wysuwają się na pierwszy plan, nad "Davos" unosi się bowiem silny duch kompletności. Rebeka opanowała mechanikę duetu do tego stopnia, że czuć tylko ich osobowości, bez najmniejszej potrzeby dodania czegokolwiek z zewnątrz. Może poza odrobiną odwagi?

Tam, gdzie inni pogrywają sobie z konceptem albumu, "Davos" jest jak wyciosany z węgla monolit, którego kontury przy pierwszym kontakcie nie muszą jawić się jako specjalnie przyciągające. Początek płyty jest bowiem przyczajony, produkcja wybija się wyraźnie, ale choć przyciemnione, niewyraźne "The Trip" zdaje się łączyć pop lat osiemdziesiątych z echami house'u, to jako początek albumu nieśmiało pełza i w nic się nie rozwija. "What Have I Done"  implementuje natomiast nowocześniejszy bit, znany z wielu współczesnych produkcji klubowych, hip-hopowych czy alt-r'n'b, ale nadal nie pozwala przewidywać, co na "Davos" wydarzy się dalej.


Do pełna satysfakcji wystarczy już trylogia "Falling" - "Perfect Man" - "Today". Pierwsza piosenka przynosi stylowy taneczny blichtr i delikatną eskalację. Druga, pozornie skromna, lecz pełna produkcyjnych ornamentów, ukazuje jednocześnie efektowną powściągliwość Rebeki oraz indie-rockowo podejście do tematu deep-house'u bliskie choćby Cut Copy. Wreszcie "Today" to nostalgiczna i radosna zarazem kompozycja, którą spokojnie mogłaby zaśpiewać Kylie Minogue, ale zdecydowanie ta z czasów "I Should Be So Lucky" niż "Can't Get You Out Of My Head".

Finałowe "Wake Up" łatwo kojarzy się ze sposobem w jaki indie-elektronikę uprawia Archive, ale nawet jeśli Rebeka tu i ówdzie naturalnie nawiązuje to znanych estetycznych schematów, to na szczęście kompiluje je w spójną i autorską całość. Linie wokale nie są wcale oczywiste, łatwo sobie wyobrazić, słuchając choćby hipnotycznego "Promised Land", że ich geneza mogłaby być improwizowana. A i tak "Białe kwiaty" brzmią jak polski pop lat sześćdziesiątych rodem z pocztówki dźwiękowej przełożony na język współczesnej elektroniki.

Często słyszę jak Czesi zazdroszczą Polsce rynku muzycznego, co najczęściej komentuje w cichości przewracając oczami. Jako przykład wymieniają koncertujących tu okazjonalnie Kamp!, ja bardziej bym zwrócił ich uwagę na We Draw A oraz na Rebekę właśnie. "Davos" wydaje się być powściągliwe, bynajmniej nie nieśmiałe, wręcz przeciwnie, całkiem pewne siebie i samoświadome. Ale jakby obawiając się porównań i konfrontacji powstrzymuje się przed użyciem wszystkich swych sił. Niepotrzebnie, potencjał Rebeki jest ich i tylko ich. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

23 listopada 2016


METALLICA Hardwired...To Self-Destruct, [2016] Blackened || Miejsce: liceum. Czas: początek lat dwutysięcznych. Lekcja informatyki. Dopiero co nastały czasy, kiedy internet przestał być dobrem reglamentowanym, chociaż dostęp do sieci nadal wiązał się z problemami natury finansowej i technicznej. Mało kto z młodszego pokolenia dzisiaj pamięta, że połączenie z siecią blokowało linię telefoniczną odcinając całą rodzinę od świata zewnętrznego. Jednak dzięki utrudnieniom jakie wiązały się z prywatnym połączeniem (tylko wybrańcy wiedzieli co to jest stałe łącze) lekcje w szkolnej sali komputerowej cieszyły się sporą estymą. Informatyków z prawdziwego zdarzenia oczywiście brakowało, co pozwalało nam radośnie surfować po "Word Wide Web" jak tylko nauczyciel odbębnił średnio znany mu materiał lekcyjny.

Pomimo powszechnego uczucia rozluźnienia natknąłem się tego dnia na roztrzęsioną koleżankę, nazwijmy ją JB. Powodem smutku nie było jednak zawieszenie czy popsucie się komputera, ale fakt, że z Metalliki odszedł Jason Newsted. Mieliśmy w tamtych czasach nasz mały zespół muzyczny w składzie JB, kolega MS i ja. Graliśmy średnio, ale nie brakowało nam zaangażowania. Nigdy nie wymyśliliśmy sobie nazwy, ale ogrywaliśmy utwory Metalliki. My, gitarzyści - amatorzy, woleliśmy "The Unforgiven" czy "Sad But True", ona, perkusistka, nakłaniała nas do młócenia "Master Of Puppets" i "Battery", szybkich utworów dla silnej kobiety. A jednak roszady w Metallice, które dla JB równoznaczne były z jej rozpadem, zdołały doprowadzić ją do płaczu.

Po odejściu basisty z obozu zespołu zaczęły wychodzić sprawy, które nie powinny były ujrzeć światła dziennego, kłótnie, oskarżenia, infantylne zwierzenia w obecności kamer. Wcześniej afera z Napsterem, która już sama w sobie zachwiała wiarygodnością Metalliki. Już po zatrudnieniu Roberta Trujillo i nagraniu "St. Anger" pojawił się film dokumentalny "Some Kind Of Monster", twór tak infantylny i obrzydliwy, że do teraz nie mogę oglądać go bez uczucia zażenowania. Moje zainteresowanie zespołem spadło niemal do zera. Nic w tej kwestii nie zmienił album "Death Magnetic", który raził uszy swoją przeciętnością. Cały czas czułem zresztą niesmak po "St. Anger", płycie od razu przeze mnie znienawidzonej.


Czy premiera "Hardwired...To Self-Destruct" coś w moim nastawieniu zmieniła i czy można mówić o powrocie do złotych lat świetności zespołu? Bez wątpienia nie. Metallica AD 2016 nadal nie jest grupą do której mógłbym podchodzić emocjonalnie. Wciąż przypomina bardziej konsorcjum niż zespół muzycznych indywidualistów. Gdyby wyciąć z dyskografii Metalliki "St. Anger" i "Death Magnetic" to "Hardwired..." byłaby ich najsłabszą płytą ("Lulu" do pełnoprawnych albumów studyjnych w ogóle nie zaliczam). Mając jednak na uwadze ich ostatnie studyjne dokonania z czystym sumieniem uznać mogę "Hardwired..." za jakościowo… trzeci od końca w katalogu grupy. Rozumiem oczywiście wielkie oczekiwania najbardziej oddanych fanów i niejako automatycznie za tymi oczekiwaniami idący entuzjazm. Gdyby wyposzczeni die-hardzi Metalliki nie uznali płyty za genialną, wówczas cały okres zaciskania zębów i odliczania miesięcy/dni/godzin do premiery poszedłby na marne. A że album ma swoje nieliczne blaski od razu odtrąbiono powrót w wielkim stylu legendy thrashu.

Tyle, że thrash zawarty na "Hardwired..." powinien urągać godności każdego zwolennika gatunku. Chcecie dobrej płyty thrash-metalowej? Sięgnijcie po najnowszy Slayer, Megadeth czy świetny Testament. Macie ochotę na dojrzały metalowy longplay? Bierzcie Anthrax. Nie kupujcie Metalliki. Nie zamierzam omawiać po kolei każdego z utworów, ale kilka kompozycji wymaga paru słów komentarza. "Moth Into Flame" pozbawiony jest pomysłu i rytmiki, "Hardwired" brzmi nieszczerze i wymuszenie a "Atlas, Rise!" nie potrafię nawet odpowiednio określić gatunkowo, tak nijaka to kompozycja. Za to gdy Metallica przypomina sobie czasy "Load" i spowalnia odrobinę tempo, budując kompozycje na wyrazistym riffie, nagle mamy do czynienia z zupełnie innym zespołem, dojrzałym i z pomysłem na siebie.

Oczywiście, można ten pomysł akceptować bądź nie, ale przynajmniej niektóre utwory nabierają stylu. Zaliczają się do nich bez wątpienia "Dream No More", "ManUNkind" i "Murder One" (zresztą piękny hołd dla Lemmy'ego). Moim zdaniem pokazują one, że Metallica wcale nie chce już grać thrashu, nie czuje go i męczy się w stylistycznych okowach. Powrót do korzeni to działanie wyrachowane, podobnie jak w przypadku death-metalu Paradise Lost, przy czym Brytyjczycy rewolucję przeprowadzili z większym wyczuciem. Jedynym chlubnym wyjątkiem na "Hardwired..." jest bardzo dobry "Spit Out The Bone", chociaż i on na tle konkurencji z "wielkiej czwórki" niczym szczególnym nie zachwyca.

Płyta, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, ma kilka dobrych momentów, jednak pozytywne wrażenia przysłania cała góra odpadów. Wywalcie "Now That We're Dead", "Halo On Fire" i "Confusion" i otrzymacie album, który zdolny jest w przynajmniej minimalnym stopniu nawiązać do legendarnej przeszłości zespołu. Wiele z kompozycji, które zdecydowano się na "Hardwired..." umieścić brzmi bowiem, jak gdyby ktoś wrzucił kilka riffów do komputerowego generatora, a ten stworzył zbitki dźwięków przypominających Metallikę, coś na kształt edytora, który pozwala przekształcić swoje imię za pomocą logotypu grupy. Innymi słowy: fajna zabawa na parę godzin, ale potem wypada zająć się czymś innym. Nie sądzę, aby zespół kiedykolwiek odbudował swoją pozycję z początku lat dziewięćdziesiątych. Nie wierzę nawet, że Metallica do tego dąży. Wygasł ogień, zanikła pasja. Pozostała korporacja, która wypuszcza kolejny produkt, patrząc na rosnące słupki sprzedaży. 5/10 [Jakub Kozłowski]

22 listopada 2016


HEY Błysk, [2016] Kayax || Bardzo łatwo zapominam, że Hey w dalszym ciągu pozostaje jednym z moich ulubionych zespołów, ale jeszcze łatwiej odświeżam sobie tą wiedzę. Cykl jest prosty, sięga pradawnych czasów licealnych, pierwszych koncertów i ostatnich kaset. Hey wydaje nowy album, zasłuchuję się w fenomenalne kompozycje przez parę tygodni, udaję się na koncert, po czym na plus minus dwa lata Hey schodzi na dalszy plan aż do wydania nowej płyty. Cykl ten uległ jednak przerwaniu, nie tylko dlatego, że zasadniczo utraciłem dostęp do koncertów Heya oraz wydłużyły się przerwy między ich studyjnymi albumami. Z jakiegoś bowiem powodu ostatnim albumem Heya w mojej głowie pozostaje "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" z 2009 roku.

Z wydanego w 2012 roku "Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan" pamiętam przede wszystkim fajne opakowanie z ołóweczkiem, irytujący błąd(?) w tytule, duet z Gabą Kulką i że była tam piosenka z tymiankiem w tytule. Hey nie nagrywa złych płyt i o tym, dlaczego akurat ta przeminęła niezauważona, mimo plus minus kontynuowania kierunku obranego na "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy", nie ma dziś większej potrzeby dywagować. Podpowiedzią są jednak same kompozycje. "Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged", być może trochę niepotrzebna kontynuacja "MTV Unplugged", jednej z najlepszych polskich płyt koncertowych, zasłużenie dowartościował jednak część starszych utworów ("Wczesna jesień", "r.e.r.e"), ale przy okazji uwypuklił brak werwy kompozycji z "Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan". Nic dziwnego zatem, że to właśnie duet z dynamicznie przestrzeloną Kulką tak się wyróżniał.


"Błysk" samą nazwą zdaje się obiecywać krótkie i intensywne doświadczenie. Do singli promujących ostatnie albumy Hey nie zawsze ma szczęście. "Cisza, ja i czas"? "Muka"? Świetne. "Mimo wszystko"? "Kto tam? Kto jest w środku?". "„Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan"? W najlepszym razie poprawne, zbyt łagodne i często nieodzwierciedlające charakter albumów. "Prędko, prędzej" niby wydaje się powtarzać ten schemat, zamiast udzielać odpowiedzi na temat "Błysku" tylko mnoży pytania, ale koniec końców okazuje się całkiem fajną piosenką, choć niełatwą do uchwycenia. Podobnie jak cały album zresztą. Kluczowe pierwsze wrażenie podpowiada, że zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem "Błysk" to album ciekawy. Utwór tytułowy przynosi najwięcej nowości, spokenwordowy charakter, jazzująca atmosferę, szurającą perkusję. "Szum" z kolei to dokładnie taki Hey, jaki znamy i lubimy, zręczny, rytmiczny, z nerwem i werwą. Podobnie chwytliwie prezentuje się bujające "Ku słońcu", nośne, rozpędzone napięciem "Dalej" czy bardzo macukowe, jakby żywcem wyjęte z "UniSexBlues" Nosowskiej "Hej hej hej". Pod koniec albumu piosenki wydają się wytracać początkową werwę, ale w takim spostrzeżeniu kryje się pułapka.

Nie ma jednej drogi odczytania "Błysku", nie ma jednej, linearnej narracji. I nie mówimy tutaj o jak zawsze charakterystycznych, choć tym razem chyba bardziej niż zwykle enigmatycznych tekstach Nosowskiej (cieszą szczególnie gra z liczbami w "Błysku" czy sanatoryjne wody w "Szumie"). Pod każdą z czterech wersji kolorystycznych okładki skrywają się odmiennie posortowane utwory. Hey zachęca nas zatem do słuchania swych nowych piosenek w przypadkowej kolejności i pogrywa sobie z ideą albumu przy pomocy... albumowej formy. Prosty, ale intrygujący eksperyment z którego każdy może wyciągnąć własne wnioski.

Piętnaście lat po wydaniu "[sic!]" nadal uważam tamten album za polskie "Kid A". Nie tylko bowiem wyraźnie oddzielił "starego" Heya lat dziewięćdziesiątych od "nowego" Heya alternatywnego, ale też tak samo jak opus magnum Radiohead wprowadził alternatywę na zmurszałe polskie rockowe salony. Serią niezwykle udanych kolejnych płyt Hey potrafił celebrować swoje pozornie odmienne dotąd tożsamości i połączyć je w jedną spójną całość, wystarczy posłuchać jak nadal świeżo i zaskakująco brzmi "Music Music" a płomiennie rockowo "Echosystem". Jeśli zatem, kontynuując radioheadową analogię, "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" okazało się podobnie jak "In Rainbows" najbardziej przystępnym amalgamatem popowego potencjału i alternatywnych możliwości, to "Błysk" jawi się jako odpowiednik "The King Of Limbs". Niekoniecznie zatem jako album, który zostanie zapamiętany jako jeden z kluczowych, ale z pewnością jako jeden z bardziej intrygujących. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2016


MODERAT III, [2016] Monkeytown || Przyznać muszę, że byłem zbyt surowy wobec Moderat. Nad Bogu ducha winnym drugim albumem tria powyzłośliwiałem się swego czasu, zamiast docenić jego nieszkodliwą w gruncie rzeczy wartość użytkową. Moderat nie są ani oryginalni, ani odkrywczy, ani innowacyjni, zredukować ich można wyłącznie do nieinwazyjnej przyjemności słuchania. I biorąc pod uwagę relatywnie wielką popularność niezależnego przecież wykonawcy oraz ogromne zapotrzebowanie na ich koncerty, dlaczego by nie machnąć ręką lub nawet umiarkowanie przyklasnąć?

"II" nie była przecież płytą złą, jedynie modelowo przeciętną. Po części oferowała łatwiej przyswajalne powtórki z debiutu, po części koncentrowała się bardziej na budowie atmosfery niż zręcznych motywów. W porównaniu z "III" okazuje się, że przyniosła jednak kilka wyróżniających się fragmentów, ale jednocześnie uwypukliła tylko fakt, że debiut "Moderat" funkcjonowałby najlepiej jako jednorazowy projekt. Pomijając kanciaste inklinacje hip-hopowe, nieprzypadkowo porzucone na późniejszych płytach, debiutanckie połączenie sił Apparat i Modeselektror do dziś prezentuje się jako przynajmniej ciekawy artefakt swoich czasów.


Skoro zdecydowali się kontynuować działalność, to musi stać za nią jakaś motywacja. Wydaje się, że siłą napędową Moderat są żywe występy a każdy kolejny album jest w istocie ścieżką dźwiękową, podkładem pod żywe projekcje i efektowne wizualizacje. Szczególnie "III", z jednej strony dostarcza zastanawiająco mało naprawdę chwytliwych kompozycji, ale z drugiej, jako całość funkcjonuje znacznie lepiej niż rozwodnione "II". Prawdziwie wyróżnia się jedynie dynamiczne "Running", z wyraźnym terkoczącym bitem, niewymuszoną tanecznością i efektownymi basami. Te ostatnie zresztą są wiodącą siłą albumu, który m.in. za ich sprawą brzmi po prostu bardzo dobrze. O ile "Running" jest modelowym singlem, to "Eating Hooks" w tej roli już zastanawia, choć i tak pozostaje jednym z ciekawszych utworów na płycie. Otwiera ją w sposób niespecjalnie przebojowy, ale sam jego początek przynajmniej obiecuje umiarkowaną eksperymentalność materiału. Obietnica ta nie zostaje spełniona, ale utwór flirtuje też efektowną eskalacją, do czego później nawiązuje jedynie koncertowo skrojony "Intruder". "Ghostmother" operuje rytmem r'n'b, "The Fool" gitarą w stylu The xx, album miejscami brzmi jednak wręcz minimalistycznie ("Finder" czy rozczarowujący finał "Ethereal"), chaotycznie (nietrafiony singiel "Reminder") i abstrakcyjnie (odświeżające "Animal Trails").

Nie dziwią więc opinie, nawet wśród fanów, że jest to najsłabszy spośród trzech albumów. Ale być może właśnie dlatego, że nigdy nie uważałem Moderat za porywające zjawisko, "III" bawi mnie stosunkowo najbardziej. Solidna, nieinwazyjna i dobrze wyprodukowana elektronika, strategicznie alternatywna i odpowiednio popowa, ma w Moderat swych zasłużenie czołowych przedstawicieli. Teoria zaś o ich bycie bazującym na koncertowej egzystencji ma szansę zostać sprawdzoną już niedługo wraz z wydaniem albumu koncertowego. 6/10 [Wojciech Nowacki]

6 listopada 2016


ANOHNI Hopelessness, [2016] Rough Trade || "Hopelessness" to festiwal miałkich i infantylnych obserwacji (mamy globalne ocieplenie, w Ameryce jest kara śmierci a drony są nieludzkie), niewiedzy i niezrozumienia dla złożoności świata oraz polityki (wszystko to wina Obamy) a nawet konserwatywnego populizmu (Ameryka stworzyła ISIS). Bezrefleksyjna treść została równie niestety bezrefleksyjnie przyjęta przez dotychczasowych fanów Antony Hegarty'ego, którego cały polityczny program powinien był się zawrzeć w coverze "Imagine" Johna Lennona, zawartym na epce "Thank You For Your Love", ostatnim jego prawdziwie pięknym wydawnictwie.

Drażni dosłowność tekstów. PJ Harvey, której powierzchowny polityczny namysł również zawiódł na "The Hope Six Demolition Project", używa przynajmniej poetyckiego języka, w którym jeśli tu i ówdzie przypląta się banalny slogan, to przynajmniej stara sie go umieszczać w metaforycznym kontekście. Przyciężkim, pocztówkowym, lecz przynajmniej zmyślniejszym niż prostackie wręcz teksty Anohni. Najbardziej wyrafinowaną figurą retoryczną jest przewrotność, dzięki której w trzech kolejnych piosenkach słyszymy tak zaskakujące deklaracje, jak 1) Drone bomb me, 2)  I wanna burn them, I wanna burn them czy 3) Daddy! Daddy! Watch me. I absolutnie nic z tego nie wynika, żadna narracja, żadna opowieść, żadna metarefleksja, nic, najmniejszy nawet ślad rozwiązania, ot tylko płytka i niezmiernie naiwna obserwacja.


Naiwność oczywiście była nierozerwalną częścią płyt Antony And The Johnsons, przedmiotem jej rozczulającej wtedy refleksji były jednak emocje. By zabrać się za politykę trzeba być świadomym tego, że chwalebny idealizm zawsze konfrontuje się w niej z twardą rzeczywistością. Potrzeba rozwagi, wiedzy, gotowości do kompromisu i rozbudowanego aparatu krytycznego. Tym, co zatem naprawdę zdumiewa na "Hopelessness" nie jest naiwność refleksji, ale jej wyjątkowa płytkość. Obcujemy tu z głębią intelektualną albo rozedrganego nastolatka, albo osoby dorosłej czerpiącej informacje tylko z jednego źródła, lecz z pewnością nie kogoś o szerokich horyzontach. Naiwność to jedno, ale w połączeniu z niewiedzą prowadzi do ignorancji i twierdzeń niemal niebezpiecznych. W "Obama" Anohni przyznaje się zresztą do ignorancji całkiem otwarcie. Jeśli ktoś oczekuje od prezydenta Stanów Zjednoczonych spełnienia wszystkich marzeń i prerogatyw godnych monarchy absolutnego, to nie tylko staje na antydemokratycznym froncie, ale nie ma pojęcia o tamtejszym systemie politycznym, roli Kongresu, dwupartyjnych warunkach, uprawnieniach rządu federalnego, władz stanowych etc. Cóż, Antony Hegarty urodził się w Wielkiej Brytani, podobnie więc jak PJ Harvey z uporem maniaka komentuje obcą sobie rzeczywistość. Jeśli jednak w "Crisis" posługuje się argumentacją republikańskiej prawicy i samego Donalda Trumpa a na swym Facebooku na miesiąc przed wyborami wspiera kandydatów tzw. third-party, to jest to narracja której trzeba się przeciwstawić. Co na szczęście czynią już bardziej krytyczni fani komentując: If you're voting Stein in this election, you're an active participant in Trump's rise to power.

Niestety, przekazu albumu nie da się zignorować, przymrużyć oczy, skupić się tylko na muzyce. By podkreślić ważność słów Anohni, polski dystrybutor zdecydował się na krok niebywały, mianowicie na dołączenie osobnej książeczki z polskimi tłumaczeniami tekstów. Ich autorem jest niejaki Zdzisław "The Bat" Zabierzewski, który uraczył nas takimi oto kwiatami sztuki translatorskiej jak "zbombarduj mnie dronem / zmieć mnie z gór co są mym domem" (Drone bomb me / Blow me from the mountains), "jeśli Europa nie da nam tego / wstrzyknij mi coś innego" (If Europe takes it away / Inject me with something else) czy "już w ogóle cię nie kocham od niedawna / choć chwilę to trwało, doszła do mnie prawda / zostawiłeś mnie dla innej panny przecież / zostawiłeś w zrujnowanym świecie" (I don't love you anymore / It's been a while and I am sure / You left me for another girl / You left me in the broken world). Wow.

Warstwa słowna odstręcza, ale muzyczna prawdziwie rozczarowuje, nie ma tu bowiem ani intrygującej i eksperymentalnej elektroniki, ani tanecznego popu. A przecież Oneohtrix Point Never stworzył choćby na "R Plus Seven" muzykę niezwykle intrygującą i niejednoznaczną, czego echem tutaj jest zaledwie "Violent Men", miniaturowa i paradoksalnie najciekawsza kompozycja. Antony zaś za sobą całą historię udanych lub bardzo udanych kolaboracji z twórcami elektroniki, naprawdę poszerzających jego możliwości, od Björk po Hercules & Love Affair. Wczesna zapowiedź albumu Anohni, ówcześnie mającego być wspólnym projektem Antony'ego, Oneohtrix Point Never i Hudsona Mohawke, miała zatem pełne prawo wzbudzić poważne oczekiwania. Zwłaszcza w kontekście pewnej stagnacji Antony And The Johnsons. Kolejna banalna figura stylistyczna, czyli zestawienie poważnych tekstów z radosną muzyką, tylko podkreśla jak bardzo rozczarowująca jest ta właśnie strona Anohni. Najczęściej bowiem brzmi zasmucająco tandetnie, rozdrażnienie tekstami tylko wzmacnia niestety mnogość tanich efektów i uciążliwa archaiczność. Jeśli zatem tekstom brakuje ponadczasowej uniwersalności, to muzyka Anohni zestarzeje się i zdezaktualizuje jeszcze szybciej. Nie pomagają ani chwile wytchnienia z dźwiękami pianina czy syntetycznymi dęciakami, ani bardziej znośne piosenki z najbliższym przebojowości "4 Degrees" na czele. "Hopelessness" nieświeżo brzmi właściwie już dziś. 4/10 [Wojciech Nowacki]

2 listopada 2016


ANNA VON HAUSSWOLFF The Miraculous, [2015] City Slang || Trzydziestoletnia Szwedka została wybrana przez Michaela Girę do roli supportu podczas trwającej właśnie finalnej trasy współczesnego wcielenia Swans. I o ile zespół ten rozpływa się w potężnym medytacyjnym szumie a jego głośność staje się na poły legendarnym miejskim mitem, o tyle Anna Von Hausswolff wzbija podmuchy opadającego popiołu przedstawiając prawdziwie głośną i dosłownie wstrząsającą muzykę. Cały jej występ trwać może tyle co jednak kompozycja Swans, pełen jest jednak zaskoczeń i fizycznie atakującej słuchacza intensywności. "The Miraculous" to znakomity album, ale daje tylko namiastkę wrażeń dostarczanych przez Annę na żywo.

Jej znakiem rozpoznawczym są organy, potężny instrument jednoznacznie kojarzący się z sakralnością, będący jednak podstawą kompozycji Anny Von Hausswolff. Naturalnie z organami nie podróżuje, ich dźwięk jest reprodukowany i zestawiony z syntezatorami, ogłuszającą perkusją i eksperymentującą gitarą. Koncertowe trio imponuje możliwościami, ale pozostaje przecież jeszcze głos Anny, niezwykły w przypadku tak drobnej i pozornie filigranowej blondynki. Nie należy do przesadnie oryginalnych, w "The Hope Only Of Empty Men" odwoływać się zdaje zarówno do Patti Smith, jak i Marianne Faithful, w opus magnum "Come Wander With Me / Deliverance" przywołuje ducha klasycznych nagrań wytwórni 4AD, ale najbardziej piosenkowych fragmentach "An Oath" i "Stranger" zbliża się zaskakująco do... Lany Del Rey.


Dźwięk organów tworzy na płycie pozór wspomnianej sakralności, ale przy kontakcie z "The Miraculous" pozbyć się trzeba tego natychmiastowego i naturalnego przecież skojarzenia. Owszem, kompozycje Anny Von Hausswolff potrafią brzmieć nabożnie, ale prawdziwą rolą organów jest tutaj oddech. "Pomperipossa", ledwie dwuminutowy i niemal space-rockowy przerywnik, brzmi bowiem jak zapis oddechu jakiegoś mitycznego organizmu, podobnie instrumentalny utwór tytułowy, z tym że tutaj oddech ten jest już wyraźnie chrapliwy. Już w otwierającym album, prawie dziewięciominutowym "Discovery" organy odznaczają się jako wyróżnik brzmienia Anny Von Hausswolff, ale jednocześnie z miejsca umieszczane są w tle, udostępniając przestrzeń dla szeregu innych pomysłów i inspiracji.

"Discovery" choćby, najpierw wskazuje w stronę psychodelicznego rocka a'la Jefferson Airplane, by płynnie ukazać jego więź z dzisiejszym freak-folkiem i songwritingiem w stylu Cat Power. Często pobrzmiewają tu też echa country i blues'a, w instrumentalnym "En Ensam Vandrare", czy w finałowym "Stranger", w którym pod postacią akustycznej piosenki Anny Von Hausswolff powraca do psychodelicznego rocka jednocześnie najwyraźniej kokietując z ideą mroczniejszego żeńskiego popu. Centralnym punktem albumu i pokazem prawdziwiej drapieżności Anny jest jednak "Come Wander With Me / Deliverance", trwające niemal jedenaście minut i zmierzające od wspomnianej ułudy nabożności i eterycznych wokali w stronę potężnych metalowych riffów i ogłuszającej transowości Swans. W znacznie bardziej skondensowanej formie siła Anny Von Hausswolff objawia się też w "Evocation", który rozpoczyna rozdygotany noise a kończy soniczny ekwiwalent nalotu bombowego.


Zastrzeżenia można mieć jedynie do produkcji albumu, zbyt przybrudzonej, zbyt przytłumionej, za mało klarownej, by w pełni docenić rozmiar i potencjał tej muzyki. Anna Von Hausswolff to fenomenalna artystka, którą obowiązkowo trzeba śledzić i koniecznie trzeba zobaczyć na żywo. Z naszej zaś perspektywy najbardziej powalającym faktem odnośnie "The Miraculous" jest to, że płytę dofinansował szwedzki Kulturrådet, czyli a government authority whose principal task is to implement national cultural policy determined by the Parliament. 8/10 [Wojciech Nowacki]

31 października 2016


SWANS The Glowing Man, [2016] Young God || Decyzja o zakończeniu działalności obecnej inkarnacji Swans brzmi bardziej dramatycznie niż w rzeczywistości, pokazuje jednak godną podziwu samoświadomość Michaela Giry. Ponad sześćdziesięcioletni lider grupy bynajmniej nie kończy ze Swans, ale przekształca ją w bardziej studyjny projekt z doraźnie zapraszanymi gośćmi i płynnym składem, który być może okazjonalnie wyruszy odgrywać koncerty, ale z pewnością nie w tak dosłownie dewastującej ilości jak obecnie. Nie tylko jednak intensywność życia w trasie jest przyczyną zamknięcia tego niezwykle udanego rozdziału historii Swans. Michal Gira doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym kształcie zespół dotarł do ściany. Owszem, mógłby produkować kolejne identyczne niemal monumentalne albumy, zachowując nadal ich imponującą jakość, ale Swans to nie Iron Maiden, nie AC/DC, ani jakakolwiek inna standardowa grupa rockowa.

Już "The Glowing Man" jako zwieńczenie trylogii wydawać się może krokiem delikatnie naciąganym. Trzeci po "The Seer" i "To Be Kind" album odrodzonych Swans ("My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky" to w kontekście powyższych zaledwie prolog) utrzymujący dwupłytowy format, zbliżoną oprawę graficzną, zawartość bazującą na półgodzinnych kompozycjach. Z jednej strony rozum słusznie zatem podpowiada, że zaczynamy mieć do czynienia z powtarzalnością, z drugiej jednak emocjonalny poziom odbioru tych trzech albumów jest tak wyrównany, że nie sposób wskazać wyraźniejszych różnic w ich jakości. Pierwszeństwo zawsze chyba należeć do "The Seer", ale "The Glowing Man" tylko pozornie wydawać się może najsłabszą częścią trylogii.


Gira znalazł bowiem klucz do jej zwieńczenia. "The Glowing Man" jest, po pierwsze, kwintesencją, destylatem żywego brzmienia Swans, po drugie zaś, celebracją jego zespołowości. Gira i jego mantryczne okrzyki nie są tu tak pierwszoplanowe jak dotąd, praktycznie nie ma tutaj też gości. zwłaszcza w porównaniu z całą ich plejadą na dwóch poprzednich albumach (Karen O z Yeah Yeah Yeahs, Jarboe, wokaliści Low, Ben Frost, Grasshopper z Mercury Rev, St. Vincent). Tym razem wydaje się skupiać na samym zespole, grupie mężczyzn, który po kilku latach pod batutą Giry dotarli to takiej wykonawczej perfekcji, że jedynym naturalnym krokiem jest jej uchwycenie i zakończenie. Tchnie z tej postawy szacunek wobec muzyków, wobec słuchaczy, wobec własnego dziedzictwa. W końcu jednym z najpoważniejszych nieporozumień związanych z muzyką Swans jest twierdzenie o jej agresywności, demoniczności, jednym słowem negatywności. Podczas gdy przekaz Swans jest w istocie pozytywny, w tak silnej muzyce chodzi o przekaz najsilniejszej z emocji, miłości. Stąd też jedynym gościem w ich męskim świecie jest na "The Glowing Man" małżonka Giry, Jennifer.

O koncertowej istocie "The Glowing Man" świadczy choćby utwór tytułowy, który naturalnie wyewoluował z żywych wykonań "Bring the Sun / Toussaint L'Ouverture" z "To Be Kind". Tamten album w większym też stopniu bazował na kontrastach, zaskoczeniach, doprowadzaniu wszystkich elementów obecnych już na "The Seer", bluesa, post-rocka, noir country, post-punka, songwritingu, do ekstremalnej formy. "The Glowing Man" zaś może wydawać się najmniej efektownym spośród całej trójki, ale niewątpliwie jest najspójniejszym, zredukowanym do finałowej esencji. Medytacyjna wartość muzyki Swans na tym właśnie albumie została najbardziej uwypuklona. Całość sprawiać może wręcz na poły ambientowe, na poły kaznodziejskie wrażenie. Oczywiście rozbrzmi tu potęga antycznego chóru, przypominające Mogwai post-rockowe wyciągane gitarowe akordy, prog-rockowe klawisze czy nawet post-punkowa agresja, ale tym razem to nie efektowne zwroty akcji są pierwszoplanową jakością Swans. To bezustanna, skupiona fala dźwięku, precyzyjnie emitowana w stronę słuchacza, niebędąca żadną metafizyczną siłą, ale czystym naukowym faktem, eksperymentem oddziałującym bezpośrednio na nasze ciała. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 października 2016


NIGHTWISH Imaginaerum, [2011] Nuclear Blast | Zespół Tuomasa Holopainena łatwo traktować z przymrużeniem oka. Łatwo jest odwracać z niesmakiem głowę od wypracowanej podniosłości oraz sztucznego rozmachu, jakim przyprawiane są kompozycje Finów. Jest to jeszcze prostsze dla zdeklarowanych fanów hard rocka i heavy metalu wychowanych na AC/DC, Iron Maiden czy Led Zeppelin, dla których szczere i pierwotne emocje decydują o sile wyrazu muzyki. Rock symfoniczny z pogranicza power metalu z bogatymi folkowymi upiększaczami oraz operowym sznytem... czy to się może w ogóle udać? Ano może, choć taka mieszanka nie dla każdego musi być strawna. I chociaż wielu oddanych miłośników grupy uzna to z pewnością za bluźnierstwo, to skład Nightwish z Tarją Turunen najbliższy był rozdmuchanemu patosowi, a jej maniera wokalna potrafiła skutecznie zniechęcać do dokonań zespołu. To z kolei decydowało o zamknięciu się muzyków w hermetycznym kręgu własnych oddanych fanów, bez dopływu świeżej krwi z zewnątrz.

Oczywiście miłośników zespołu wciąż było na tyle dużo by uznawać go za jeden z najważniejszych graczy na rynku symfonicznego power metalu (obok na przykład Blind Guardian). Ostatnia płyta z Turunen w składzie, "Once", przyniosła kilka świetnych, klasycznych już, utworów jak "The Siren", "Wish I Had An Angel" czy "Nemo", zawodząc jednak jako całość. Odejście Tarji z zespołu, i to, jeżeli wierzyć wokalistce, w dość niesympatycznych okolicznościach, nie przyniosło wolty stylistycznej. Do tej dojść nie mogło, artystka miała bowiem zbyt mały wpływ na kształt muzyki zespołu. Rozstanie doprowadziło jednak do wpuszczenia odrobiny ożywczego powietrza w zmurszałe już płuca Nightwish. I choć Anette Olzon można dużo zarzucić, to jej odmienny styl śpiewania na "Dark Passion Play" przyniósł miłą niespodziankę każdemu, kto dopuszczał myśl, że Turunen stanowi jedynie dodatek do stylistyki wypracowanej przez Holopainena. A dodatki można przecież dowolnie zmieniać.

Oczywiście zupełnie inną kwestią jest osobowość obu wokalistek. O ile bowiem Tarja na żywo dodawała blasku kolegom, skupiając na sobie całą uwagę publiczności, to Anette wyglądała raczej, jakby zespół kilka minut wcześniej wyciągnął ją z pierwszego rzędu publiczności. I w zasadzie nie byłoby to spostrzeżenie aż tak błędne, biorąc pod uwagę, że w branży Olzon zadebiutowała wyłącznie dzięki Nightwish, będąc wcześniej osobą zupełnie anonimową. Nie można jednak ukryć, że Anette nigdy stylistycznie nie dopasowała się do kolegów, mimowolnie dodając tym samym zespołowi nutkę fałszu, przede wszystkim w wizerunkowym aspekcie działalności grupy. Co więcej, niezależnie od pozytywnych recenzji, płyta "Dark Passion Play" nie była ani równa, ani przesadnie udana. Była wręcz nużąca, choć zwiastowała spory potencjał nowego line-upu.


Abstrahując od faktu, że Nightwish to Tuomas Holopainen, obie dotychczasowe wokalistki (choć odsuwane od pracy twórczej nad utworami) poprzez swój głos w odmienny, niezwykle indywidualny sposób budowały klimat nagrań. Efektem dalszej współpracy zespołu z Olzon okazało się "Imaginaerum", jedno z najpiękniejszych dokonań Nightwish. Na artystyczny sukces płyty w równym stopniu wpływ miały trzy czynniki. Po pierwsze, okrzepnięcie Anette w zespole, do tego świetny pomysł na koncept albumu oraz intrygujące melodie napisane przez Tuomasa trzymającego tym razem swoje wybujałe ego w ryzach. Gdy dodać do tego piękne wydanie płyty przez Nuclear Blast oraz towarzyszący jej film (choć radzę go nie oglądać...), do którego muzyka miała stanowić soundtrack, otrzymujemy przemyślany i dobrze zrealizowany projekt artystyczny.

Imaginaerum rozpoczyna spokojna kołysanka ("Taikatalvi") wprowadzająca słuchacza w magiczny zimowy krajobraz, doskonale zresztą korespondując z okładką albumu. Po delikatnym początku zespół powraca do metalowego rozmachu prezentowanego na poprzednich albumach. O ile "Storytime" i "Ghost River" nie można odmówić uroku i przebojowości, to "I Want My Tears Back" stanowi niepotrzebny pop-metalowy wypełniacz na siłę dążący do powtórzenia sukcesu "Wish I Had An Angel". Niedopasowanie wspomnianego utworu do całości jest tym bardziej widoczne, im szybciej zdamy sobie sprawę, że to nie czysto metalowe zadymiacze budują siłę nowego albumu Nightwish. O baśniowym klimacie płyty decydują utwory takie jak "Slow, Love, Slow" (mający duszny, mroczny, barowy klimat przywołujący na myśl niemiecką bohemę lat dwudziestych w Berlinie), "Arabesque", delikatna ballada "The Crow, The Owl And The Dove" czy przepiękny, folkujący utwór "Turn Loose The Mermaids". Zresztą płyta zyskuje na spójności i klimacie wraz z pierwszymi taktami "Arabesque", nie tracąc go aż do samego końca. Potężna ściana dźwięku w utworach takich jak "Scaretale" czy wspomniane już "I Want My Tears Back" wydaje się wymuszona i dołączona do płyty jedynie po to, by nie zawieść fanów cięższego oblicza zespołu. I choć w moim odczuciu nagrania te są zbędne, to nie wpływają na ogląd całości. Zresztą cięższe rytmy o wiele lepiej sprawdzają się w "Last Ride Of The Day" czy "Rest Calm", gdyż te kompozycje są po prostu ciekawiej zaaranżowane.

Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że płyta Imaginaerum jest doskonałym przedstawicielem klimatycznego metalu, w którym, wbrew pozorom, to nie barowe akordy budują siłę przekazu poszczególnych utworów. I choćby zespół już nigdy nie nagrał płyty równie udanej (choć w "Endless Forms Most Beautiful" pokładałem wielkie nadzieje), niewątpliwie "Imaginaerum" zapewni Nightwish miejsce w panteonie gwiazd metalowego grania. Anette Olzon miała to szczęście, że jej czas w zespole przypadł na okres przygotowań jednej z najlepszych płyt, jaką muzycy mieli do zaoferowania. I chociaż Szwedka ani artystycznie, ani wizerunkowo do zespołu nie pasowała, to na zawsze zostanie już wokalistką budującą wspaniałe emocje w świecie "Imaginaerum". [Jakub Kozłowski]

21 października 2016


IN THE WOODS... Pure, [2016] Debemur Morti || In The Woods... są legendą. Co prawda mało znaną, rzadko słuchaną i chyba jednak odrobinę na wyrost, ale jednak legendą. Mam niestety wrażenie, że spora część osób, które uznają dokonania In The Woods... za przełomowe a wiesza równocześnie psy na nowym albumie, tak naprawdę nie wraca zbyt często do wcześniejszych płyt. Ich klasyczny charakter przyjmują jako utarty i zapamiętany pewnik a wszystko co mogłoby naruszać kanon spotyka się z bezrefleksyjną krytyką.

W każdym razie już dużo negatywnego powiedziano o albumie "Pure" i pewnie jeszcze niejedno w internetach się pojawi. I dobrze. Niech gadają, zespół na tym tylko zyska. Dotychczas największym problemem było, że o Norwegach nie mówił nikt. Jasne, specjaliści, myśliciele oraz metalowa elita mająca o sobie niezmiennie wysokie mniemanie mrukną od czasu do czasu pod nosem, że "Heart Of The Ages" jest inspirująca, że "Omnio" i "Strange In Stereo" stanowiło zaskakujący, ale satysfakcjonujący intelektualnie kierunek rozwoju artystycznego. Wszystko pięknie. Każde słowo to prawda, tyle, że nie mogę zgodzić się z pogardliwym wzruszeniem ramion kiedy wspomni się o "Pure". Nie jest to płyta wybitna - nie zamierzam się tu kłócić. Nie kontynuuje kierunku obranego na klasycznych albumach - pod tym stwierdzeniem również się podpiszę. Śpiewa inny wokalista, mniej charakterystyczny i szukający własnych form wyrazu, więc ignorujący spuściznę Jana Kennetha Transetha - zgoda. Ale kompozycyjnie "Pure" jest nadal jednym z najciekawszych metalowych dokonań ostatnich kilku miesięcy. Czego brakuje utworowi "Blue Oceans Rise (Like A War)"? Klimatu? Nie. Posępności? Nie wydaje mi się. Umiejętności muzycznych? Dajcie spokój. To samo można powiedzieć o utworze tytułowym czy "Devil's At The Door".


Na "Pure" wiesza się psy tylko i wyłącznie dlatego, że muzycy zdecydowali się nagrać płytę inną niż poprzednie, nie spełniającą oczekiwań niektórych ultrasów. Tyle, że właśnie tak można by skwitować całą dotychczasową karierę zespołu. Siedemnaście lat to szmat czasu, pewnie niewiele więcej liczą sobie niektórzy obecni znawcy In The Woods.... Przez te lata wyrósł niejeden dąb, zaczęła się i skończyła niejedna wojna. Ba, nawet MTV zdążyła w międzyczasie paść na ryj jako stacja muzyczna. Trudno więc wymagać, aby od momentu premiery "Strange In Stereo" nic się nie poprzestawiało w głowach muzyków. Powiem więcej, byłbym o wiele bardziej zaskoczony, gdyby In The Woods... zaserwowali nam część drugą "Omnio". Zresztą nie będę stroszył piórek i pozował na znawcę muzyki, który niejednego winyla z debiutem Norwegów zdarł na gramofonie. Nie o to zresztą chodzi, kiedy kto poznawał jaką płytę. Ważne jednak jest, aby sentyment i pozamuzyczne uwarunkowania nie determinowały opinii o konkretnym albumie. O poziomie danej płyty nie decyduje przecież fakt, że słuchając np. "Heart Of Ages" całowałeś piękną dziewczynę romantycznie dzieląc się słuchawką od walkmana.

A tak właśnie jest z "Pure". Starzy wyjadacze zdążyli już o In The Woods... zapomnieć. Pozostał im jedynie specyficzny posmak na języku, który trudno jest odtworzyć. To tak jak z jedzeniem lodów. Żaden rożek nie będzie nigdy smakował tak dobrze, jak te, które wcinało się w wieku kilku lat. Albo inaczej, cytując Bogusława Lindę, Wódka już nigdy nie będzie taka zimna, pożywna. Z takim nastawieniem zdrowiej dla umysłu będzie jednak zostać abstynentem. Wszyscy pozostali powinni przynajmniej dać szanse "Pure", bo niewiele takich albumów obecnie powstaje - niepretensjonalnych, wymagających i równocześnie przystępnych. Pozbawionych nadmiernego patosu i prostackiego gwiazdorzenia. Być może "Pure" nie jest tym. na co czekaliście, ale wbrew, naturalnemu przecież, egocentryzmowi znawców nie oznacza to wcale, że ta płyta nie jest warta uwagi. 8/10 [Jakub Kozłowski]

19 października 2016


BON IVER 22, A Million, [2016] Jagjaguwar || Nie, oczekiwany trzeci album Bon Iver nie przynosi ani zjawiskowego pieśniarstwa, ani rewolucyjnego zastosowania szeroko rozumianej elektroniki, ani epokowo istotnej liryki, ani żadnej imponującej dekonstrukcji folkowego etosu. Ale ta chaotyczna, przereklamowana i kompozycyjnie przeciętna płyta, dzięki rozlicznym trikom i warstwom interpretacyjnym, staje się może nie najlepszym, ale jednak najciekawszym albumem Justina Vernona.

Bon Iver paradoksalnie bowiem praktycznie się nie rozwija. Vernon debiutował jako songwriter już ukształtowany i być może od początku świadomy związanych z tym ograniczeń. Klasyczny motyw folkowego pieśniarstwa wystarczył akurat na jeden album, późniejsze drastyczne różnice między kolejnym płytami wynikają wyłącznie ze sfery aranżacji, produkcji, kreowania otoczki i atmosfery, ale nie z poziomu kompozycji. Ten pozostaje zasadniczo niezmienny, z wahnięciami delikatnie na plus ("Bon Iver") lub, jak tym razem, delikatnie na minus. Rozwój zaś w owej sferze aranżacyjno-produkcyjnej jest znacznie bardziej ewolucyjny niż się wydaje.

Na debiutanckim albumie "For Emma, Forever Ago" znalazło się praktycznie wszystko to, co od tego czasu stanowić miało każdą niemal kompozycję Bon Iver. Płaczliwe wokale, ładne i ciepłe melodie, brzmiące komfortowo, ale nijak wyjątkowo. Ot, alternatywnie folkowy standard, atrakcyjnie okraszony kontekstem nagrywania w chacie na odludziu po serii osobistych porażek. Już wtedy w całej okazałości objawione zostały wszystkie chwyty kompozycyjne Vernona, zarówno na utwory żywsze, jak i bardziej minimalistyczne. Już wtedy też pojawiły się gry z niejednoznaczną strukturą piosenek. Ba, nawet auto-tune rozbrzmiał na moment w "The Wolves (Act I and II)". Każda z tych kompozycji mogła by pojawić się na każdym z późniejszych albumów Bon Iver, podanie ich w tradycyjnej folkowej formie wystarczyło tak na debiutancką płytę.

Opakowywanie folkowego pieśniarstwa, naturalnie przecież ograniczającego, w nowe, atrakcyjne a przynajmniej inne formy wydaje się być największą siłą Bon Iver. Drugi album nie przyniósł przecież żadnych zmian w kompozycjach poza poprawą ich zapamiętywalności, bo w przeciwieństwie do piosenek z "For Emma, Forever Ago" parę singli z "Bon Iver, Bon Iver" naprawdę zapadło w pamięć. Podobnie jak soft-porno aranżacja "Beth/Rest" z ejtisowym saksofonem i midi-klawiszami. Bogatsze aranżacje, dęciaki, syntezatory, odważniejsze zastosowanie gitary elektrycznej, wokalne modulacje, to wszystko to właśnie zręczne ciekawostki przykrywające kompozytorską rutynę. Na "Bon Iver, Bon Iver" istotnie szczytującą, na "22, A Million" poważnie szwankującą, tym większa zatem potrzeba nowych ciekawostek.


Pomijając jednak zasłonę dymną w postaci dziecinnej typografii tytułów "22, A Million" to przede wszystkim szczątkowe kompozycje gęsto podlane chaotycznym produkcyjnym sosem. "22 Over Soon" brzmi jak typowa piosenka Bon Iver, ale zredukowana do postaci nawet nie trzyminutowego intra. "715 Creeks" to wyłącznie niezmiernie irytujący auto-tune'owy wokal i napisana na kolanie melodia, zaś choćby tekst do "45" to praktycznie jeden wers, daleki od bycia w jakikolwiek sposób znaczącym, upstrzony chaotycznymi i przypadkowymi dźwiękami. Końcówka tej bardzo krótkiej zresztą płyty zlewa się w dość bezkształtną całość, by podsumował ją "1000000 Million", ot, niezmiernie dla Bon Iver standardowa piosenka zaaranżowana na pianino i spokojnie mogąca się znaleźć na każdym z poprzednich albumów. Jako jeden z ich słabszych momentów.

Najbardziej standardowe fragmenty znajdują się w jego centrum w postaci "29 Strafford Apts" oraz "666 Cross", lecz i tak każdy z nich na swój sposób zostaje uszkodzony, a to nieprzyjemnym wokalnym efektem, a to zaskakująco brudną produkcją, a to kompozycyjnym niedopracowaniem. Autentycznie najciekawszym utworem na "22, A Million" pozostaje zatem "10 Death Breast" z twardym elektronicznym bitem, całkiem efektownie podkreślony dęciakami, grubo modyfikowany w warstwie wokalnej, lecz chyba jako jedyny nie tylko się wyróżniający, ale i sprawiający wrażenie przynajmniej zmierzania w jakimś kierunku.

Symbole, numerologia, ezoteryka czasów postinternetowych, okładka pełna pomysłów na tatuaże, chaotyczne aranże, brudna produkcja, szczątkowe melodie, zepsute piosenki. Za wielością warstw i pól do interpretacji kryje się jednak słabiutkie jądro. A jednak do "22, A Million" łatwo się powraca, być może w poszukiwaniu ukrytego sensu, być może z uśmiechem z jakim oglądalibyśmy rysujące dziecko lub nastolatka odkrywającego nowe filtry w Snapchacie. Sedno pozostaje tożsame, Bon Iver naprawdę niewiele się zmienia, ale docenić trzeba to, jak efektownie stara się to ukryć. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

16 października 2016


BEACH HOUSE Thank Your Lucky Stars, [2015] Bella Union || "Depression Cherry"  nie spełniło wygórowanych oczekiwań, choć przynajmniej skończyło jako ładny pluszowy artefakt. Pozycja startowa "Thank Your Lucky Stars" jest jednocześnie lepsza, ponieważ szybkie wydanie nowej płyty było całkowicie niespodziewane i żadne oczekiwania nie zdążyły nawet wzrosnąć, ale też gorsza, bo do albumów powstałych podczas tych samych sesji nagraniowych podchodzi się z zasłużoną często nieufnością. Kompozycje te były jednak rejestrowane od razu z myślą o osobnym albumie i choć "Depression Cherry" skupiło na sobie większą uwagę to z ulgą i ukojeniem trzeba powiedzieć, że "Thank Your Lucky Stars" jest znacznie lepszą płytą.


Ukojenie przynosi już "Majorette", modelowa wręcz kompozycja Beach House. Przytłumione, lecz perfekcyjnie wyważone dźwięki basu i koronkowej gitary, klawiszowy dron oraz lejący się wokal tworzą komfortowo lepką dream-popową całość. Nie oznacza to bynajmniej słodyczy, już "She's So Lovely" zanurza się do bardziej minorowych wód, prawdziwie jednak odświeża chłód i minimalizm "All Your Yeahs". Mroźna i ponura gitara przypomina tu bardziej The Cure niż The xx, aranżacja sprawia wrażenie wręcz postnie surowej, lecz nawet pomimo użycia automatu perkusyjnego kompozycja podskórnie się rozwija. Oszczędność na "Depression Cherry" nudziła, tutaj pokazuje, że z minimalizmem Beach House do twarzy.

"Thank Your Lucky Stars" jest powściągliwe, może i zachowawcze, ale też chłodniejsze i bardziej rześkie niż dusznawy poprzednik.  Melodyka "One Thing" jest doskonale znana, "Rough Song" również brzmi jak z typowego szablonu, ale w tym drugim słychać też znacznie ciekawszą produkcję, efektownie naruszające komfort całości dźwięki, pogłosy, dzwonki. "Elegy To The Void" trwa ponad sześć i pół minuty, choć jego jedynym wyróżnikiem jest odrobina hałasu. Ciekawie za to robi się w tym momentach, kiedy Victoria Legrand przypominać zaczyna Alison Goldfrapp a chłodna, lecz przestrzenna wymowa całości klasyczne brzmienie 4AD.

Nie jest to album na miarę "Bloom" czy "Teen Dream", ale w porównaniu z "Depression Cherry" widać na szczęście inną jakość. I choć może się wydawać, że Beach House zaczęli zamykać się w kapsule własnego stylu, to jednak "Thank Your Lucky Stars" pokazuje, że odrobina skupienia pomaga w subtelnych i dostatecznie ciekawych modyfikacjach. 7/10 [Wojciech Nowacki]

11 października 2016


MERCURY REV The Light In You, [2015] Bella Union || Mercury Rev balansowali na granicy kiczu i alternatywy tak umiejętnie i tak delikatnie, że stali się zespołem ledwie zauważalnym. I to pomimo wydania albumu powszechnie uznawanego, że jedno z najważniejszych dokonań lat dziewięćdziesiątych. "Deserter's Songs", razem z "OK Computer" Radiohead, albumami Tortoise, pierwszymi płytami Mogwai i Sigur Rós, było częścią ponadgatunkowego fermentu, który już w nowym stuleciu wprowadził muzykę alternatywną na salony. Spośród zespołów wywodzących się z pogranicza shoegaze'u przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz rocka bardzo mocno psychodelicznego to The Flaming Lips unoszą się do dziś na fali efektownej popularności, podczas gdy Mercury Rev kryją się w cienistym zapomnieniu.

Być może ciężko traktować poważnie zespół, którego rozwój przebiegł od surowego, narkotycznego i hałaśliwego rocka w stronę słodkich piosenek o wiewiórkach i motylach, bez podejrzeń o przynajmniej lekkie neurologiczne uszkodzenia. A być może współczesna psychodelia jest do przełknięcia tylko w efekciarskim opakowaniu i bombastycznej otoczce niczym u wspomnianych The Flaming Lips, którym jednak zawsze brakowałem autentycznej finezji Mercury Rev. Pomysłowość, lekkość i kompletność "Deserter's Songs" rozkwitła w "All Is Dream", płytę niby bliźniaczą, ale mocną, barwną i jeszcze spójniejszą. Kompozycje i bogate aranżacje przynosiły maksymalną ilość patosu i umiejętnie zatrzymywały się na emocjonalnej skali wysoko, lecz tuż przed granicą karykaturalności. Później bywało różnie, ale przede wszystkim zbyt sporadycznie. Przyciężkie "The Secret Migration" niezbyt pasowało do 2005 roku, ambientowe "Snowflake Midnight" z darmowym instrumentalnym towarzyszem "Strange Attractor" skończyło bardziej jako upominek dla oddanych fanów. Wydanie "The Light In You" po siedmiu latach od poprzednich albumów było zatem jednym z największych, choć przeoczonych powrotów zeszłego roku.


Przy "The Queen Of Swans" trudno utrzymać powagę, bo jest tak ładnie, bajkowo, no i pojawiają się łabędzie, ale podnosząca na duchu kompozycja jakby z czasów pomiędzy "All Is Dream" i "The Secret Migration" nabiera z wolna post-rockowej wręcz intensywności. Już tutaj oraz w "You've Gone With So Little For So Long" pojawiają się też orkiestracje, które udanie równoważą typową dla Mercury Rev fantazyjność zasłużonym poczuciem powagi i dostojności. "Amelie" o musicalowo-repetytywnej strukturze służy budowaniu całości i w początkach płyty pomyśleć można, że Mercury Rev jedynie powracają do dawnej formy, ale stopniowo odkrywane są kolejne i zaskakujące odcienie "The Light In You".

Pełne przestrzeni "Central Park East" rozpoczynają dźwięki gitary niczym spod palców José Gonzáleza a ta poniekąd centralna na płycie kompozycja pełna jest dźwięków, pogłosów i produkcyjnych ciekawostek, które tylko znajdują rozwinięcie w "Emotional Free Fall". W tej piosence, opatrzonej szczerym, prostodusznym tekstem, pozbawionym zbytecznych metafor, obrazów i zwierzątek, rozbrzmiewa rozmach Tortoise i Jaga Jazzist, dynamiczna sekcja rytmiczna, klarnet i po raz kolejny niezwykle zręczne orkiestracje. Właśnie dzięki fantastycznym smyczkom, stopniowo gęstniejącej dynamice i dorzuconym jeszcze dęciakom przymrużyć można oko na delfiny skaczące w "Coming Up For Air". Melancholia "Autumn's In The Air" okazuje się odświeżająco niepretensjonalna, przede wszystkim zaskakuje jednak jako ostatni na płycie moment wytchnienia.


"Are You Ready?" nie tylko łączy popową lekkość z psychodelicznym space-rockiem, ale też razem z "Rainy Day Record" i "Central Park East" jest bardziej osadzone w rzeczywistości, nietypowo dla Mercury Rev wielkomiejskiej, nowojorskiej, pełnej muzyki, gatunków i wymienianych wprost muzyków. "Rainy Day Record" z werwą i bez udawanej nostalgii wraca do lat dziewięćdziesiątych, "Moth Light" wreszcie staje w jasne szranki z The Flaming Lips, ale prawdziwym szaleństwem jest galopujący "Sunflower" rodem z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, w którym rozbrzmiewa funk, telewizyjny pop, trąbka, bas rodem z singli Red Hot Chili Peppers, ale i new-jazzowy moment w stylu Jaga Jazzist.

I najbardziej chyba zaskakuje, że Jonathan Donahue i Grasshopper funkcjonują dziś praktycznie jako duet. Odpowiedzialni są nie tylko za kompozycje i fantastyczne aranżacje, ale też i za tak pomysłową, bogata, ale lekką i nie przesyconą produkcję. "The Light In You" jest zatem ich pierwszym od ponad dwudziestu lat albumem którego nie produkował Dave Fridmann. I jednocześnie, choć wychodzi od eteryczno-fantazyjnych brzmień ze szczytowego okresu grupy, z każdym kolejnym utworem sięga do surowszej, ale i bardziej ekstatycznej przeszłości Mercury Rev. Być może nie jest to powrót oczekiwany przed wielu, nie zmieni też już niestety statusu zespołu, ale tej możliwości do poznania bajecznej fantazji Mercury Rev przegapić nie można. 8/10 [Wojciech Nowacki]

30 września 2016


OPETH Sorceress, [2016] Nuclear Blast || Najnowsza płyta Opeth nie powinna być zaskoczeniem. Zespół już na dwóch poprzednich albumach wyraźnie dał do zrozumienia, w jakim kierunku artystycznym zamierza podążać a "Sorceress" jest ich naturalnym następcą. A jednak czuję się zawiedziony. Po pierwsze dlatego, że dobór singli był niezwykle mylący. Jako wizytówkę albumu wybrano utwór tytułowy, który stylistycznie nie ma właściwie nic wspólnego z resztą płyty (łączy się być może jedynie z "The Wilde Flowers"). Po drugie, sami muzycy napędzali oczekiwania swoich starych fanów, którzy, chociaż pogodzeni już z brakiem growlingu, liczyli na album zwarty kompozycyjnie i budowany za pomocą potężnych i melodyjnych riffów. Powtarzanie w wywiadach przez np. Fredrika Åkessona, że jest to "ciężka" płyta a wokale Åkerfeldta zbliżają się do pełnych ekspresji krzyków okazało się zaklinaniem rzeczywistości. Dużo zamieszania i szkody zrobiła też recenzja z serwisu Metal Wani którą należałoby chyba uznać za "oficjalną" i "zaakceptowaną" przez zespół, bo powstała w czasie gdy jeszcze nikt inny do płyty dostępu nie miał (nie upubliczniał jej dziennikarzom ani Nuclear Blast, ani nikt ze środowiska zespołu). Mogliśmy się z niej dowiedzieć, że "Sorceress" jest "najbardziej metalowym" albumem od czasu "Watershed" oraz że to właśnie na najnowszym albumie uświadczymy największą zawartość "Opeth w Opeth" od niemal dekady. No i okazało się, że Jonathon Rose słuchał chyba innej płyty niż ja.

Warto może od razu wyjaśnić pewną kwestię, która jak bumerang powraca w polemikach między "nowymi" a "starymi" fanami zespołu. To nie głęboki wokal Åkerfeldta decydował o wyjątkowości Opeth. Świadczyły o tym doskonałe kompozycje, zaskakujące rozwiązania harmonijne oraz gęstość melodyczna poszczególnych utworów. Na myśl przychodzą mi dwa utwory, "Face Of Melinda" ze "Still Life" oraz "To Bid You Farewell" z "Morningrise". Nie ma tam growling, jest za to przepych, klimat, wspaniała praca gitary oraz sekcji rytmicznej. Utwory te zbudowane są w niezwykle finezyjny sposób oraz logicznie się rozwijają. Jest to przykład pierwszy z brzegu, tego typu kompozycji w historii Opeth było dużo więcej. Na "Sorceress" żaden z utworów nawet nie zbliża się poziomem do dwóch wspomnianych. Michael Åkerfeldt, wielki fan undergroundowego progresywu włoskiego spod znaku np. Museo Rosenbach czy Il Paese Dei Balocchi ślepo trzyma się recepty, która w praktyce zamiast nadawać jego twórczości pierwiastek niezwykłości i rozmachu wysysa z niej powoli życie. W ewolucji artystycznej Opeth bardzo dużo złego zdziałał Steven Wilson, gdyż to właśnie sposób, w jaki on postrzega muzykę progresywną (w jego wykonaniu jest to muzyka plastikowa, o popowym zabarwieniu, wyzbyta szczerości) najbardziej uderza w kompozycje Åkerfeldta.


O ile jednak "Heritage" potrafiło zaintrygować, pomimo swojego chaotycznego charakteru, ciesząc bogactwem pomysłów, często porzucanych w połowie, nie zawsze sensownie wprzęganych do utworów, ale jednak intrygujących, to na "Sorceress" pomysłów jest bardzo niewiele. Na rynku pojawiły się trzy single, potężny, jak na "nowy" Opeth, tytułowy "Sorceress", melancholijny, spokojny, ale przemyślany "Will O The Wisp" oraz chwytliwy "The Wilde Flowers" i są to zdecydowanie najlepsze utwory na albumie. Można do tej listy na siłę dodać jeszcze "Chrysalis" oraz "Sorceress 2", tyle, że "Chrysalis" budowany jest na riffie brzmiącym, jakby Åkerfeldt cofnął się w muzycznym rozwoju o wiele lat a piękny, lekko niepokojący motyw przewodni "Sorceress 2" zmierza donikąd i kończy się przed jakimkolwiek satysfakcjonującym rozwiązaniem. Dużo uwagi w materiałach promocyjnych oraz wspomnianej już recenzji Jonathona Rose'a poświęcono utworowi "Strange Brew". Miał on stanowić jakoby opus magnum najnowszej płyty. Jak dla mnie, jest to kompozycja nieskładna, nielogiczna i ciągnąca się w nieskończoność, jakby na siłę i wbrew zamierzeniom muzyków. Niestety, mamy tu jeszcze najwyżej przyjemny "A Fleeting Glance", mało odkrywczy utwór "Era", który nie pozostawia w głowie słuchacza żadnego śladu oraz ładne, ale zbyt monotonne "The Seventh Sojourn". Być może mój zawód wynika z faktu, że spodziewałem się czegoś więcej. Miałem nadzieję, iż zespół poza opublikowanymi singlami trzyma w zanadrzu coś wyjątkowego, coś co sprawi, że poderwę się z fotela. Słuchając albumu, czekając na taki przełomowy moment, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że Åkerfeldt stoi w szerokim rozkroku między dwoma łódkami reprezentującymi, z jednej strony, wpływy progresywne, które już wiele lat temu wymyślono, rozwinięto i wykorzystano (i zrobiono to lepiej niż Opeth kiedykolwiek będzie w stanie to zrobić) a z drugiej, elementami, które konstytuowały wyjątkowość zespołu (łączenie dwóch odrębnych stylistyk, potężne, dobrze zaaranżowane riffy, zabawa harmoniami i, właśnie, progresywność muzyki, tyle, że wyrażana zupełnie inaczej niż obecnie). Tylko patrzeć jak Åkerfeldtowi pękną w kroku jeansy a on sam wpadnie do wody.

Nie napiszę jednak, że "Sorceress" to płyta zła, nawet pomimo faktu, że przykro się zawiodłem. Jest to jednak album, który, mam wrażenie, mógłby być dużo lepszy, gdyby tylko Michael Åkerfeldt celowo nie rozwadniał kompozycji niepotrzebnymi i przewidywalnymi pseudo-progresywnymi pasażami. Progresyw oznacza rozwój, poszukiwanie nowych form ekspresji a nie przywoływanie ducha art-rockowych dokonań lat 70-tych. Opeth najbardziej progresywny był na wspomnianym już "Mornigrise" i do tego poziomu nigdy już się nie zbliżył. Być może zresztą "Sorceress" jest albumem wybitnym, kto wie? Może po prostu ja słucham go w nieodpowiedni sposób. 6.5/10 [Jakub Kozłowski]

26 września 2016


YO LA TENGO Stuff Like That There, [2015] Matador || Po ponad trzydziestu latach kariery grupa komfortowo stabilna jak Yo La Tengo może po prostu zachcieć podzielić się tym komfortem ze słuchaczami. "Stuff Like That There" kontynuuje odwrót od hałaśliwej strony ich twórczości, po raz ostatni obecnej na znakomitym, lecz niedocenianym "Popular Songs" i niemal całkowicie zredukowanej na po czasie zyskującym, ale nomen omen przybladłym "Fade". Czyni to jednak w sposób urokliwy, konsekwentny i, no właśnie, po prostu komfortowy.

Nie jednak brak indie-punkowych piosenek czy zgrzytliwych kilkunastominutowych gitarowych jamów jest podstawowym wyróżnikiem czternastej płyty Yo La Tengo. Kompozycje w widoczny sposób sięgają do klasycznie popowego, dwu-, trzyminutowego standardu, przede wszystkim jednak w większości nie są autorstwa zespołu. Yo La Tengo niczym szafa grająca alternatywnego rocka powrócili do idei albumu będącego kolekcją przeróbek cudzych piosenek, mniej lub bardziej znanych, reinterpretacji swoich własnych starszych kompozycji, okraszonych tylko całkowicie premierowym materiałem. I choć słowo kolekcja sugeruje pewne rozedrganie i przypadkowość, zwłaszcza w obliczu kolażowego pochodzenia utworów, to "Stuff Like That There" jest (nie)zaskakująco spójne i delikatnie emocjonujące.


Yo La Tengo bowiem niezależnie od tego czy sięgną po skoczną folkową piosenkę, klasykę bluesa, przebój The Cure, radośnie głupkowate country czy słoneczny pop lat sześćdziesiątych z wokalnymi harmoniami, to po trzech dekadach dopieszczania swej lżejszej strony brzmią równie ładnie i kojąco. Część piosenek jest z miejsca rozpoznawalna ("My Heart's Not In It", "I'm So Lonesome I Could Cry", "I'm So Lonesome I Could Cry" i rzecz jasna "Friday I'm In Love"), inne mogą brzmieć anonimowo, lecz jednocześnie wszystkie brzmią jak Yo La Tengo bezpretensjonalnie, ale też i bez większego powodu, zapraszające słuchaczy do swojej strefy komfortu. Na wysokości piosenki noszącej symptomatyczny tytuł "I Can Feel The Ice Melting" aranżacyjne podobieństwo zaczyna być odrobinę zbyt wyczuwalne i już do samego końca albumu raczej trudno przywrócić uwagę. Wcześniej jednak wyłuskać można fragmenty w których ogniskowa gitara akustyczna i szurająca perkusja gdzieniegdzie kontrowana jest silnym jazzującym basem i zręcznymi frazami gitary elektrycznej, szczególnie w motorycznym "Rickety", pierwszej spośród dwóch premierowych oryginalnych piosenek. Druga, "Awhileaway" okazuje się akustyczną balladą bazująca na post-rockowym brzmieniu gitary zaadaptowanym na potrzeby alt.country, ale w skali albumu prawdziwie wyróżnia się nowa wersja "The Ballad Of Red Buckets" z albumu "Electr-O-Pura" z 1995 roku. Stosunkowo najdłuższa, prawie pięciominutowa kompozycja, dzięki silnej linii basu i łkającej gitarze kreuje odwołującą się do bluesa pustynną atmosferę bliską wczesnej psychodelii The Doors.

Żadna z piosenek i żaden z pomysłów Yo La Tengo na "Stuff Like That There" nie jest nieudanym, ale też żaden nie wydaje się potrzebnym. Lecz jednak to zrobili. Spójnie, konsekwentnie i od pierwszego przesłuchania lżej i bardziej uwodzicielsko niż na "Fade". 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 września 2016


MARILLION Fuck Everyone And Run (F E A R), [2016] Ear Music || Jestem fanem Marillion. Ale przede wszystkim klasycznego, wzbudzającego uczucie szacunku i przepełnionego charyzmą roztaczaną przez Derecka Dicka. Cenie jednak również Marillion ze Stevem Hogarthem, a płyty "Seasons End", "Brave" i "Marbles" uważam za jedne z najlepszych w katalogu obu wcieleń zespołu. Tylko, że mówiąc o Marillion po roku 1989 nie mogę z pełną szczerością powiedzieć, że wracam do albumów zespołu regularnie. W większym stopniu zdaję sobie sprawę z muzycznej wartości płyt nagranych z Hogarthem, niż namacalnie ją odczuwam. Zbyt wiele w katalogu Marillion pojawiło się chybionych pomysłów, nietrafionych poszukiwań czy stylistycznych wycieczek. Zespół na pewno się rozwijał, ale kierunek tego rozwoju nie zawsze pokrywał się z moimi osobistymi muzycznymi preferencjami (chociażby nieudany "marillion.com" i monotonny "Radiation").

Nie zrozumiem jednak ludzi, którzy od razu postanowili zespół skreślić gdy tylko Fish opuścił pokład. Jak zwykle duża w tym zasługa autorytetów muzycznych, których Polacy zdają się bardzo potrzebować i bezgranicznie im wierzą. Tym razem "zawinił" Tomasz Beksiński, który niemiłosiernie pastwił się nad drugim albumem Nowego Marillion "Holidays In Eden". Nie mi sądzić, czy słusznie. Osobiście cenię sobie jednak i tą płytę. Ważniejszym zagadnieniem pozostaje fakt, że spora część fanów zespołu nie starała się samemu zmierzyć z materią. Zawsze prościej jest uwierzyć komuś na słowo, chociaż najczęściej okazuje się to błędem. Dlatego pomimo, że najnowsza płyta zespołu "Fuck Everybody And Run" obiecuje odrobinę więcej niż, moim zdaniem, jest w stanie dać, każdy powinien zapoznać się z nią osobiście. Bo Marillion nie ogląda się na mody i trendy dominujące na rynku. Jak zawsze robi to, co kocha i w taki sposób, który im najbardziej odpowiada. Efektem jest muzyka niezwykle piękna i poruszająca a jednak niełatwa w odbiorze i kompletnie nieefektowna. Dosyć już taniego efekciarstwa w art-rocku. W tym królowały lata 90-te.

U podstaw albumu leży niepokój i złość. Tak twierdzą muzycy i takie uczucia towarzyszyły Steve'owi Hogarthowi podczas pisania tekstów. Polityczne, ekologiczne i społeczne zmiany, bezwzględna weltpolitik sprowadzająca jednostki do roli trybika, świat magnatów finansowych i rozbieżności społecznych. Przeczucie nadciągającej zmiany. Wielkie Problemy i Ważne Zagadnienia. O tym Marillion chciał tworzyć muzykę, przed tym ostrzega wszystkich, którzy poświęcą 68 minut na obcowanie z albumem. Ja jednak w poszczególnych, rozbudowanych i wolno sączących się utworach dostrzegam przede wszystkim nostalgię. Być może za Anglią, którą muzycy pamiętają z przeszłości, a która teraz już właściwie nie istnieje. Może wzdychają do beztroskiej młodości i prostszych czasów. Gdy miałem okazję zapytać o to Hogartha, to z jednej strony zaprzeczył, jakoby u podstaw albumu leżało poczucie tęsknoty za minionym, a z drugiej przyznał, że nie odnajduje się w obecnym świecie i wraz z wiekiem coraz częściej wraca myślami do przeszłości. Czy więc mamy do czynienia z moralizatorskim odpryskiem przechodzonego kryzysu wieku średniego? Nie. Zespół bowiem nie stara się przekonać do własnej wizji świata. Marillion co najwyżej ostrzega.


Robi to w przepięknej suicie "El Dorado" i w rozbudowanym, oskarżycielskim "The New Kings". Odnosi się do alienacji i samotności w "The Leavers", które to, jak Hogarth stwierdził, może być wiązane z Brexitem, chociaż nie taki był jego zamiar. Przestrzega przed relatywizacją dobra i zła, przewagą jaką tytułowy strach zdobywa nad miłością (wg słów Hogartha: "Na świecie są tylko dwa motywy działania wpływające na ludzkie zachowanie: miłość i strach, a wszystko co dobre bierze się z miłości"). Swoje artystyczne cele Marillion stara się jednak osiągać nienachalnie, swoje racje ubiera w senne akordy i prezentuje w sposób, który raczej skłania do zadumy niż czynnego oporu.

Są na tej płycie fragmenty przepiękne, takie jak "F E A R", "Living In F E A R" czy całe "The Leavers". Są momenty, w których muzycy zagubili się w improwizowanych, rozbudowanych formach (klika części "El Dorado"). Są również utwory niezbyt udane ("White Paper"). Nie mogę jednak zespołowi odmówić konsekwencji i odwagi. Niewiele jest już bowiem osób, które poświęcą 68 minut swojego życia na spokojne zanurzenie się w tak wymagającej i nieprzebojowej muzyce. Ci, którzy to jednak zrobią nie powinni się zawieść, "F E A R" być może nie dorównuje "Brave". "Afraid Of Sunlight" czy "Marbles", ale nadal stanowi niezwykle intrygujący zapis twórczości inteligentnych i szczerych muzyków. Nie jest to płyta łatwa, ale i nie miała taką być.

Marillion nie uwarunkowany biznesową stroną muzycznej sceny może robić co chce. I robi to z niesłabnącą elokwencją i urokiem. Albumu "F E A R" nie da się sprowadzić do kilku chwytliwych singli na bazie których wytwórnia zbije kapitał za preordery płyty. I stanowi to jej największą zaletę, wyróżniającą Marillion na tle pseudo-progresywnej konkurencji. Chociaż po pierwszych trzech przesłuchaniach stwierdziłem, że najnowszy album zawodzi, po kolejnych kilkunastu godzinach z nim spędzonych muszę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - płyta "F E A R" jest piękna. 8/10 [Jakub Kozłowski]

22 września 2016


NEON INDIAN VEGA INTL. Night School, [2015] Transgressive || Alan Palomo uczynił więcej dla promocji Polski niż wszystkie ministerialne programy, granty i fundusze razem wzięte. Ok, być może "Polish Girl" nie zainspirowała szerokich tłumów do wędrówek wśród mazowieckich wierzb, ale obok "Midnight City" M83, "Julius" Starfucker i "How Deep Is Your Love?" The Rapture była jednym z najbardziej bezwstydnie przebojowych singli roku 2011. Pół dekady później autorzy powyższych różnie odnajdują się w warunkach gdy bogato inkrustowane, ale jednoznacznie łatwe przeboje nie należą do najmodniejszych potrzeb części słuchaczy.

"Era Extraña" w istocie znajdowała się niebezpiecznie blisko bycia albumem jednego przeboju. "Polish Girl" była chyba najbardziej chwytliwą piosenką ze strony któregokolwiek z ojców chillwave'u, ale jednocześnie Neon Indian porzucał na tym albumie mikrogatunkowe ograniczenia w których wtedy jeszcze tkwili Toro Y Moi oraz Washed Out. "Era Extraña" była bardziej otwarcie syntetyczna i zmierzające w stronę ejtisowej retroelektroniki. Choć wokal Alana Palomo jeszcze konsekwentnie skrywał się przytłumiony za quasianalogowymi filtrami. Skłonności ku eksperymentatorstwu były już jednak widoczne i w kompozycjach, i aranżacjach, i w samej strukturze albumu.


Na "VEGA INTL. Night School" pop jest tożsamy z eksperymentem a Neon Indian wydaje się kłaść fundamenty po gatunek, który najstosowniej by było nazwać progresywnym disco. Lata osiemdziesiąte nie są tu tylko z fascynacją replikowane, choć pieczołowicie rekonstruowane inspiracje widoczne są i w oprawie graficznej. Kompozycje okazują się jednak zaskakująco pokomplikowane, nie tracąc przy tym nic z tanecznej chwytliwości. "Street Level" konfrontuje ze sobą rozwodnioną produkcję Toro Y Moi z połamaną rytmiką Flying Lotus. Gdzieniegdzie pojawia się utracona zręczność Daft Punk ("Hit Parade", częściowo "Slumlord"), okazjonalnie reggae rytmika kojarząca się zarówno z Lady Pank, jak i z The Police ("61 Cygni Ave" i "Annie"). Wymowa całości wydaje się pastiszowa, żartobliwa, ale jednocześnie dojrzała i eksperymentalna. Dźwiękowo i produkcyjnie album jest niezwykle gęsty, ale pomimo wielości warstw i faktur wcale nie wydaje się przeładowany. Najbardziej zaś oczywistą różnicą między "VEGA INTL. Night School" a "Era Extraña" jest wokal. Alan Palomo już nie się ukrywa, śpiewa pełnią głosu, odważnie, śmiało sięga po efektowne sztuczki z których dumny byłby Michael Jackson, Prince czy Twin Shadow. Choć przyznać trzeba, że poza "Annie" nie ma tutaj raczej jednoznacznego przeboju.


W połowie płyty Neon Indian wydaje się jednak porzucać żartobliwy sztafaż i retro eksperymentatorstwo. W fenomenalnej trylogii "Slumlord" - "Slumlord's Re-Lease" - "Techno Clique" brzmi nowocześniej, odrzuca historyzujące stylizacje na rzecz najprostszych tanecznych emocji. Stopniowo przechodzi od disco a'la Daft Punik przez taneczny house GusGus i Hercules And Love Affair po nomen omen techno, zapominając o żartach, stylizacji, mikrogatunkach, i zatracając się w prostym tanecznym pulsie. Wraz z przydługim "Baby's Eyes" powraca na wcześniejsze tory progresywnego disco, być może nieco mocniej niż w początku albumu, ale też odrobinie mniej zapamiętywalnie. Neon Indian może i zniknął na parę lat, ale pod postacią "VEGA INTL. Night School" przygotował jeden z najbardziej złożonych albumów elektronicznego popu ostatnich lat. 8/10 [Wojciech Nowacki]

15 września 2016


DEERHUNTER Fading Frontier, [2015] 4AD || "Fading Frontier" to antyteza "Monomanii". "Halcyon Digest" pozostaje nie tylko opus magnum Deerhunter, ale i koronnym dowodem na aktualność rockowej estetyki w XXI wieku, po którym można zabrać się tylko za systematyczne badanie jej kolejnych odcieni. "Monomania" była brudna, zgrzytliwa, hałaśliwa, pełna szaleństwa i choroby, "Fading Frontier" jest ugładzone, spokojne, wręcz kojące. Niewątpliwie łatwiejsze w odbiorze niż "Monomania", ukazuje jednak, że tamten album, do którego zresztą zaskakująco często powracam, był również potrzebny. Niemniej robi to za cenę częściowo nowych i niekoniecznie przekonywujących brzmień.


Krystalicznie czysta, "wodna" produkcja natychmiast opływa słuchacza już w "All The Same", pierwszym na płycie utworze, który jednocześnie służyć może jako wizytówka kompozycyjnych zdolności Deerhunter. Lekka, uwodzicielska melodia flirtuje z słonecznymi harmoniami lat sześćdziesiątych i jednocześnie koi skołatane nerwy postpunkowym gitarowym klangorem. Takich piosenek słyszeliśmy już od Deerhunter wiele, ale zasadniczą część albumu tworzą fragmenty brzmiące w istocie niecodziennie, po prostu inaczej. Zaskakująco, ale niekoniecznie już nowatorsko. W znacznej mierze elektroniczne i plażowe wręcz "Living My Life" brzmi jakby Bradford Cox spóźnił się o pół dekady z odkrywaniem chillwave'u albo mocno zasłuchał się w "Currents". Na ostatniej Tame Impala mogłyby się znaleźć też "Take Care", walczykowate, ale stosunkowo proste i mało wyrafinowane, oraz "Ad Astra", co zaskakuje, bo jest to jedyny utwór na "Fading Frontier", który napisał Lockett Pundt. Przy całym szacunku dla kompozycyjnej hiperaktywności Coxa to właśnie Lundt stał za najlepszymi utworami z poprzednich płyt Deerhunter ("Desire Lines" i "Fountain Stairs" na "Halcyon Digest", "The Missing" na "Monomanii"). Tutaj jednak z jego atmosferycznej maestrii pozostaje tylko potencjał do niemal nieskończonego zapętlania wiodącej melodii.


Obezwładniająca motoryka na szczęście dochodzi do głosu w innych częściach płyty. Dalsze celebrowanie własnych umiejętności być może brzmi znajomo, ale i tak ciekawiej niż powyższe poszukiwania. I nie ma mowy o poczuciu bezpieczeństwa, bo w najbardziej ekscytujących kompozycjach Deerhunter zawsze dochodzi do głosu emocjonalna złożoność. Szaleństwo Coxa nabiera na "Fading Frontier" jednoznacznie pozytywnego, żywotnego wymiaru, ale porywa tak samo. "Duplex Planet" przynosi firmową sztuczkę zaprzęgnięcia avant-popowej motoryki do piosenkowej formuły. Kontakty z Laetitią Sadier musiały odcisnąć się piętnem na songwritingu Coxa, bo najlepsze echa Stereolab słychać też w "Snakeskin", zdecydowane najbardziej wyróżniającym się utworze, dynamicznym, wciągającym, łączącym w sobie avant-pop z grunge'ową gitarą. A o tym, że problemem albumu nie jest jego pozornie nieprzystająca do Deerhunter pozytywna wymowa, lecz niepotrzebne poszukiwania nowych brzmień, świadczy "Breaker". Nieznośnie radosna piosenka, autentycznie słoneczna, ale niebanalna i wpisująca się w szereg najlepszych kompozycji Deerhunter, idealnie odnalazłaby się w filmie. Albo w serialu. Wrażenie jest tak silne, że niemal zapomniałem, że "Breaker" faktycznie rozbrzmiał w słodko-gorzkim fragmencie czwartego sezonu "Orange Is The New Black" poświęconemu schizofrenicznej Lolly. Co jak co, ale od "Monomanii" po "Fading Frontier" Deerhunter o schizofrenii powiedzieć mogą wiele. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]