30 kwietnia 2019


JAMES BLAKE Assume Form, [2019] Polydor || Po klasycznym dla siebie otwarciu albumu i dwóch utworach, w których Blake odnajduje się raczej w roli akompaniującego hip-hopowi ducha, następuje moment faktycznego przejaśnienia. Z towarzyszeniem smyczków Blake powraca na pierwszy plan w  "Into The Red", prostolinijnej i bezpośredniej piosence miłosnej, nagle jednak nabiera ona pozytywkowo-björkowego charakteru, jednocześnie stając się stopniowo bardziej optymistyczną i, hmm, weselszą. Co w kontekście wizerunku "smutnego chłopca" potwierdza, że "Assume Form" w istocie jest jego najbardziej pozytywnym dokonaniem.

Z medialnymi kontekstami trzeba jednak postępować ostrożnie, James Blake NAPRAWDĘ jest bowiem "smutnym chłopcem" i o problemach z depresją i zaburzeniami lękowymi zaczął bardziej otwarcie mówić właśnie przy okazji tejże płyty. Ups. Zamiast wręczać nam prosty klucz interpretacyjny do Jamesa Blake'a sprawę to raczej komplikuje. Pojawia się niechciane pytanie na ile możemy tej płycie ufać? Czy autor naprawdę z pomocą naprawdę fajnej dziewczyny (vide: "The Good Place") depresję pokonał czy to może jeden z tych momentów, gdy depresja symuluje jakieś, jakiekolwiek uczucie i dochodzi nie do myślenia, lecz odczuwania życzeniowego? "Assume Form" mimo, że przepływa od melancholii przez nadzieję po ukontentowanie muzycznie topi jednak wszystkie te emocje w jednorodnym nastroju, jednym tempie i jednolitej całości. Czyżby więc Blake odseparował się od tego, co wydaje mu się że powinien odczuwać? I tu stajemy się świadomi własnego cynizmu, bo choć sam Blake się do niego przyznaje to przecież jest to typowo krzywdzące podejście wobec osób w mentalnymi problemami. Czyżby zatem lepiej o nich nie mówić? Ale wiemy przecież, że zawsze lepiej jest mówić.


Everything is about me / I am the most important thing / And you really haven't thought all those cyclical thoughts for a while? to nie apoteoza egoizmu, ale idealny opis mechanizmu zaburzeń lękowych, gdy pętle myśli skupiają się na sobie w niemal absurdalny sposób. Pasuje zatem wyśpiewanie ich w niezwykle radioheadowej piosence, "Don't Miss It" swym pięknie ponurym pianinem tak bliskie jest neurotycznym mistrzom, że w finale wydaje się być niemal wprowadzeniem do "Pyramid Song". Innym spośród najlepszych utworów jest "Where's The Catch?" gdzie podobnie eksperymentalnie zapętlone pianino idealnie i gustownie łączy się z hip-hopem i typowo dla Blake'a bajeczną produkcją. Zapamiętywalnych refrenów raczej jednak na "Assume Form" nie znajdziemy, tanecznej elektroniki już natomiast z pewnością. Album jest lepszy, ale jednocześnie i na swój gorszy od "The Colour In Anything", bo choć bardziej skupiony i zdecydowanie krótszy, to jednak z tamtej masywnej płyty łatwiej było wykroić wyróżniające się kompozycje i z miejsca satysfakcjonujące fragmenty. Elementu intrygi i przebojowości nie można jednak odmówić "Barefoot In The Park" w którym gościnnie pojawia się Rosalía nadając kalifornijskiemu życiu Blake'a stosownie latynoskiego posmaku.

Ćwiczenia z bycia Samem Smithem też się tu pojawiają, na szczęście nie jest ich tutaj wiele. Głos Blake'a zaskakująco wciąga, nawet z całkiem kojącym efektem i coraz łatwiej zrozumieć, dlaczego jego twórczość spotykać się może z entuzjazmem często znacznie większym niż zasługuje. James Blake nadal jest lepszym producentem niż pieśniopisarzem, co oznacza po prostu, że producentem jest znakomitym. "Assume Form" brzmi wybornie i podobnie jak funkcją muzyki jest właśnie brzmieć, zadaniem produkcji, często pejoratywnie kojarzonej, jest dostarczenie dźwięków satysfakcjonujących, przystępnych i łatwo przyswajalnych, czyli po prostu popowych. Wraz z "Assume Form" James Blake doczekał się więc wreszcie całkiem dobrego popowego albumu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 kwietnia 2019


PERFECT SON Cast, [2019] Sub Pop || "Cast" jest albumem tak gęstym, tak intensywnym, że nie ma tu czasu na tęsknotę. Za łatwymi odpowiedziami, za czasami pełnymi wyraźnych granic, rozdzielnych tożsamości, jasnych podziałów gatunkowych. Reakcje na nowy album Tobiasza Bilińskiego bywają czasem niezręczne, czasem zabawne, wystarczy rzucić okiem na gorączkowo porównujące do właściwie czegokolwiek komentarze i recenzje. W efekcie zwłaszcza te drugie szybko ześlizgują się do skupienia się na zasłużonych oczywistościach, czyli ikonicznym, choć i tak na swój sposób nadal zbyt mało eksponowanym tytule "pierwszego Polaka w Sub Popie". Prawdziwie oczywistym powinno być jednak śledzenie drogi Kyst - Coldair - Perfect Son i nakładu pracy, który w końcu doprowadził do albumu, w którym najważniejsza powinna być po prostu jego znakomitość.

Obłędny rozmach, ale bez patosu, świetnie i wielowarstwowo za to wyprodukowany, oto najkrótsza charakterystyka płyty, która sama, na szczęście zresztą, do najdłuższych nie należy. Dziesięć kompozycji tworzy całość do natychmiastowego zapętlenia, ale uwaga, zagęszczenie emocji może zmęczyć, lepiej więc dawkować sobie "Cast" bardziej uważnie. W zaskakująco wielu miejscach na płycie niby znikąd pojawia się jakiś zabieg produkcyjny czy aranżacyjny, który pozwala tylko szybko pomyśleć "Co się właśnie stało?" i zadumać się nad potencjałem pomysłowości Tobiasza. Przede wszystkim chodzi jednak o kompozycje, wypowiedziane swym własnym językiem, ale też do perfekcji, choć też i niemal do przesady, doprowadzające jego pieśniopisarski patent.


Piosenki to bowiem silnie bazujące na rytmice, obojętnie żywej czy syntetycznej, ale przykrytej śmietanowym wokalem, który skutecznie łagodzi wszelkie rytmiczne kontury z wielką i niemal niezauważalną siłą napędzające te kompozycje. "Lust" i "It's For Life" to rewelacyjne single, oba całkiem dosłownie rozbiegane, pierwszy z niemal orkiestralnym rozmachem i w swym obrazowym pędzie wręcz kalejdoskopowy, drugi zaś niesamowicie śpiewny i pełen dźwiękowych warstw do wielokrotnego odkrywania. "Promises" przynosi praktycznie stadionowy refren, nawet "Reel Me", znakomicie pełniące rolę swoistego intra, w parę sekund ulega przestrzennej ekspansji katapultując tuż przed finałem emocje. Mało? W "My Body Wants" ich okrutnie precyzyjnie dawkowane zagęszczenie jest wręcz rozdzierające. Nigdzie nie było ostatnio tyle i takich emocji bez popadania w patos oraz maksymalizacji brzmienia zamazującego wszelkie realne czy domniemane inspiracje.
  
Te najlepsze momenty przytłaczają jednak lekko resztę płyty, w zestawieniu z nimi wydawać się może nieco rozmazana, wymykająca się uwadze, lecz to nadal ten sam warsztat. Do ideału przydałoby się po prostu wstrzymanie na moment tej nawałnicy i przełamanie jej jakąś wyraźniejszą chwilą wytchnienia. Nie po to jednak spędza się czas na dopracowywaniu własnego brzmienia, by wstrzymywać swój uzasadniony entuzjazm powrotem do własnej przeszłości. "Cast" nie jest płytą znikąd, przeminął kruchy post-rock Kyst i freak-folkujący Coldair, ale to już "Whose Blood" pokazało talent do piosenek, "The Provider" zaś jawi się dziś jako płyta wyraźnie przejściowa. Pozostaje tylko zadumać się nad "polską muzyką w Sub Popie", bo chyba nie tylko kategorie gatunkowe, ale i narodowe nie powinny dziś mieć większego zastosowania. Liczą się tylko determinacja i dobre piosenki, i w obu tych aspektach Perfect Son przedziera imponujące szlaki. 9/10 [Wojciech Nowacki]

16 kwietnia 2019


FOALS Everything Not Saved Will Be Lost Part 1, [2019] Warner || Wreszcie. Dwa ostatnie albumy Foals zatrzymywały się gdzieś u progu wielkości. "Holy Fire" i "What Went Down" wznosiły się na fali rewelacyjnych singli, ale oba wędrowały przez parę znośnych, ale jednak mielizn, będąc może zbyt długimi i zerkając asekuracyjnie w stronę najprzystępniejszego "Total Life Forever". "Everything Not Saved Will Be Lost Part 1" to album krótki, intensywny i wreszcie nietracący czasu na bezpieczne piosenki. Na swoim piątym albumie Foals są u szczytu kreatywnych możliwości i z zasłużoną pewnością siebie nie bawią się już we wstrzymywanie koni.

Już "Prelude" na "Holy Fire" pokazało, że Foals mają niezwykłą zdolność do tworzenia kompozycji pełniących rolę intra, ale jednocześnie w pełni autonomicznych. "Moonlight" wynosi ten talent do doskonałości, stopniowo, lecz zdecydowanie ogarniając słuchacza przestrzenią podszytą oddechem, śpiewem ptaków, ale i poczuciem obecności opustoszałej betonowej dżungli. Bajeczna, narracyjna gitara, karuzelowy syntezator i punktujące klawisze niby mogłyby dalej eskalować, idealnie wyważone proporcje satysfakcji i niedosytu sprawiają jednak, że trudno wyobrazić sobie lepszą konkluzję niż przejście do reszty albumu. Oraz do "Exits", oh, "Exits", czyli jak zdeformowanym pianinem rodem z "Westworld" odstartować singiel hołdujący ideałom art-popu lat osiemdziesiątych. Przy pierwszym kontakcie wydaje się niepozorny, choć prowadzi go niesamowity groove, podtrzymywany warknięciami sekcji rytmicznej i mnóstwem produkcyjnych zabiegów. Ostatecznie jednak okazuje się obłędnie śpiewną piosenką, która mogłaby trwać i trwać, i tak się dzieje w istocie. Senna i stymulująca zarazem atmosfera kreuje zaskakująco wizualny, post-apokaliptyczny świat, co całkowicie wystarcza do satysfakcjonującej konkluzji po około czterech minutach, ale nie, nadchodzi instrumentalny finał, rodzaj epilogu dominującego nad całą kompozycją, najnowszy z doprowadzonych do mistrzostwa patentów Foals.


Nie ma chwili wytchnienia, wręcz przeciwnie, "White Onions" jest tak intensywne, że nie potrzebuje nawet równie krzykliwego, co śpiewnego wokalu by zapierać dech w piersiach. Perkusja niemal o sile Led Zeppelin, math-rockowa gitara, cięższe riffy, do tego zmiany tonacji, naprawdę bardzo łatwo o niemieszczącą się na emocjonalnej skali przesadę, ale prawdziwym wyciskaczem łez (sic!) jest dopiero "In Degrees". Syntezatorowa pętla przypominać może The Who, ale nad tym fenomenalnym parkietowym przebojem unosi się raczej duch Primal Scream i lat dziewięćdziesiątych. Mogłaby być z tego prosta, taneczna głupotka, ale po obowiązkowym mostku wzbiera pełzająca eskalacja a grupowy zaśpiew Am I wasting my time? / I could not persevere zmierza w stronę gospel i obłędnie gęstej emocjonalności.

"Syrups" na moment zwalnia tempo, wyjątkowo silna linia basu przynosi przydymioną, barową atmosferę, ale znów kompozycja całkowicie przekształca się w szaleńczą galopadę, która wbiega prosto w oczywisty singlowy przebój "On The Luna". Ten murowany koncertowy faworyt jest kunsztownie opleciony gitarą, podbarwiony pulsującą syntezatorową plamą, bawi prostą zadziornością, gniewną energią i fantastycznym uwolnieniem napięcia. Wyrafinowanie materiału staje się znów bardziej czytelne w "Cafe D'Athens", którego połamana rytmika zdecydowanie kojarzy się z późnym Radiohead i początkowo wydaje się być pierwszym słabszym momentem albumu. Mglisty wokal, marimba, wibrafony wydają się być chaotyczne, przypadkowe i trudniejsze do uchwycenia, lecz znowu dochodzi do przewrotu i finałowy, mantryczny zaśpiew całkowicie zmienia wymowę i odbiór całości.


Do ładnego, ale i banalniejszego etapu Foals z "Total Life Forever" wydaje się powracać "Sunday" ze swoją łatwą, falistą melodią, ale raz jeszcze utwór ulega przekształceniu, znów w duchu brytyjskiej muzyki tanecznej lat dziewięćdziesiątych, brzmiąc niczym rave subtelnie opleciony finezyjną gitarą. I tak oto dopiero "I'm Done With The World (& It's Done With Me)", ostatni na płycie utwór staje się pierwszym o którym niewiele da się powiedzieć. Foals zawsze mieli problem z balladami i to właśnie one, choć ładne, temperowały impet i potencjał ich ostatnich płyt. Owszem, zaaranżowana praktyczne tylko na pianino piosenka przynosi tu pewną ulgę, założyć jednak trzeba, że prawdziwy jej sens zostanie odsłonięty wraz z wydaniem drugiej części płyty.

Wydaje się, że "Everything Not Saved Will Be Lost Part 2" nie będzie po prostu kontynuacją, drugą częścią, ale raczej samodzielnym sequelem, nową odsłoną serii. To dwa niezależne albumy od początku planowane jako autonomiczne całości, posiadające jednak dodatkowe konteksty. Nad częścią pierwszą unosi się tajemnica części drugiej, część druga liczyć będzie pewnie na poczucie spełnienia i kompletności. Nawet jeśli na razie znamy tylko połowę wizji to jest ona już imponująco atrakcyjna i nie chodzi nawet tylko o kompozycyjną i produkcyjną maestrię Foals. "Everything Not Saved Will Be Lost" to obraz apokalipsy, kreślony bardziej wizualnie niż werbalnie. W obrazowości słów Yannisa Philippakisa w połączeniu z totalną formą zespołu jest coś niemal kinematograficznego. W obliczu końca świata wyzwolenie tkwi w umyśle tworzącym piękno i we wspólnocie pozwalającej je doświadczać. Z konfrontacji alienacji i wspólnotowości na "Everything Not Saved Will Be Lost Part 1" ostatecznie wynosimy naprawdę sporo nadziei. Ciąg dalszy nastąpi. 10/10 [Wojciech Nowacki]

6 kwietnia 2019


THE PRODIGY No Tourists, [2018] Take Me To The Hospital || Keith Flint to The Prodigy i myśląc o miejscu, wizerunku i energii tejże formacji w ciągu ostatnich dwóch dekad nie sposób się nie zgodzić z takim utożsamieniem. Zasłużony sukces "The Fat Of The Land" w 1997 roku na wiele lat zahamował rozwój grupy, ale nadał jej twarz Keitha Flinta i kierunek działań polegający zdecydowanie bardziej na nawiązywaniu do tej przełomowej płyty niż na próbie stworzenia zupełnie nowej jakości, na wzór diametralnie różnych, wielkich trzech pierwszych albumów The Prodigy z lat dziewięćdziesiątych.

Ścieżka zawężona została do tych wydestylowanych z "The Fat Of The Land" brzmień, które najsilniej kojarzyły się z punkowo-cyrkowym, ale i na wskroś brytyjskim wizerunkiem Flinta. Próbą takiej kontynuacji był skazany na zapomnienie singiel "Baby's Got A Temper" z 2002 roku. Nawet płyta "Always Outnumbered, Never Outgunned", którą Liam Howlett w 2004 roku w końcu odnowił The Prodigy, choć bez udziału żadnego z członków grupy, swymi kanciastymi bitami i krzykliwymi samplami silnie w duchu przypominała właśnie flintowe szaleństwa. Ostatecznie The Prodigy zdecydowali się na pełną ich celebrację przy jednoczesnym zanurzaniu się we własną przeszłość. "Invaders Must Die" przyniosło wesoło głupiutką i całkiem rozrywkową nostalgię, "The Day Is My Enemy" już jednak zawiodło jako całość przyciężka, niezbyt lotna i zdecydowanie zbyt długa. "No Tourists" na szczęście większość tych niedociągnięć naprawia.


Z ulgą odnotować należy, że album liczy tylko dziesięć utworów. Płyta jest kompaktowa, zabawna, nie sili się wzorem poprzedniczki na zbyteczną powagę, nie wydaje się wnosić pretensji do bycia czymś więcej niż muzycznym ekwiwalentem adrenalinowego strzału. Nie próbuje już eksperymentować i szukać różnorodności wzorem klasycznych albumów The Prodigy. Nawet na "Invaders Must Die" i "The Day Is My Enemy" mieliśmy chwile wytchnienia, jakieś momenty przełamania intensywnej atmosfery, "No Tourist" już w takie próby subtelności się nie bawi. Kanciaste rytmy, karuzelowe zapętlenia, lekka infantylność, rave'owa dynamika, echa drum'n'bassu, wszystko to się z sobą miesza w proporcjach, które nie pozwalają na pojawienie się irytacji. Materiał ten doskonale by się odnalazł jako stacja radiowa w Grand Theft Auto lub ścieżka dźwiękowa do Need For Speed. Nie znajdziemy tu ani nic odkrywczego, ani jakoś się wyróżniającego, ale jeśli "The Day Is My Enemy" potrafiło solidnie wymęczyć to w przypadku "No Tourists" nie ma powodu by nie odtworzyć sobie tej płyty raz jeszcze.

Szykowało się zestawianie "No Tourists" z "No Geography" ich niegdysiejszych konkurentów The Chemical Brothers. Szkoda, kontekst tego albumu uległ na zawsze tragicznej odmianie wraz ze śmiercią Keitha Flinta. Abstrahując jednak od wizerunku i popkulturowego znaczenia The Prodigy jego wkład w muzyczny aspekt grupy zawsze był tylko niewiele więcej niż symboliczny. Ale Flint był i będzie przede wszystkim ikoną, o przyszłość więc The Prodigy w formie którą pomógł ukształtować można być chyba spokojnym. 6/10 [Wojciech Nowacki]

2 kwietnia 2019


THOM YORKE Suspiria, [2018] XL || Wartościowanie ścieżek dźwiękowych przynosi szereg trudności. Muzyka zawsze posiadać będzie jakiś kontekst, ale jeśli w pierwszym rzędzie jest muzyką ilustracyjną to kontekst ten jest tak ciążący i jasno nakreślony, że nie sposób się do niego nie odnieść. Nawet jeśli zdecydujemy się na jego świadome pominięcie to już poprzez samo dokonanie takiego wyboru przyznajemy mu istotną wagę. Podejście do "Suspirii" bez znajomości filmu wydaje się z jakiegoś powodu już na starcie doświadczeniem wybrakowanym i problematycznym. Łatwiej jednak uchwycić inne pole interpretacyjne. Czy ten dwupłytowy album jest w istocie najlepszym solowym dokonaniem Thoma Yorke'a?

Pułapką związaną ze słuchaniem "Suspirii" jest wyobraźnia. Dobrą muzykę instrumentalną poznajemy po tym, w jaki sposób ewokuje ona w naszej myśli obrazy. Ba, w przypadku Yorke'a i Radiohead nawet opatrzone konkretnymi słowami piosenki oferują naszej wyobraźni dodatkowe warstwy sięgające daleko poza zwyczajną lirykę. Słysząc wszystkie wplecione tutaj stukoty, pogłosy, skrzypnięcia natychmiast podlegamy upiornie panicznej atmosferze "Suspirii" i snuć zaczynamy własne obrazy. Ale ale, obraz ten już istnieje w postaci filmu, odbierana jest nam zatem swoboda, cokolwiek sobie nie wyobrazimy będzie fałszem w zestawieniu z oficjalną wykładnią filmu. Ścieżki dźwiękowe Mogwai łatwiej odbierać jako w miarę autonomiczne jednostki, ale nad "Suspirią" jaszczurcze spojrzenie Tildy Swinton unosi się silniej niż klapnięte oczko Yorke'a.


Najbardziej fascynujące w tym pieczołowicie rozpisanym materiale jest to, że z łatwością by można z niego wyodrębnić przynajmniej kilka zupełnie różnych mini-albumów lub epek. Z teatralnym ambientem i field recordingiem, z neoklasycznymi kompozycjami zaaranżowanymi na motoryczne pianino, z filmowymi i eksperymentującymi zarazem orkiestracjami, z postapokaliptycznymi pejzażami, z pustynną psychodelią, z sakralnymi chórami, z wariacjami na temat Twin Peaks, wreszcie z bliskimi Radiohead i pięknie niebanalnymi piosenkami. Jednocześnie jednak wszystkie te odcienie układają się w absolutnie spójną całość, obszerną, niemal półtoragodzinną, trzymającą w nieustannym napięciu. Całkiem zresztą dosłownym, w końcu mówimy o ścieżce dźwiękowej do horroru. Bardziej to jednak Kafka niż Lovecraft, bardziej duszne poddasze pełne pamiątek i artefaktów z dachami miasta i rozgwieżdżonym niebem prześwitującymi przez pokrzywione dachówki niż wilgotna piwnica.

Bezbłędna ta całość potwierdza w całej rozległości znany już talent i rosnącą wszechstronność Yorke'a jako kompozytora, pieśniopisarza, producenta, aranżera. Nawet te kilka zawartych na "Suspirii" piosenek pozwala nam się solidnie zadumać, z łatwością znaleźć by się bowiem mogły na płycie nowej inkarnacji Radiohead, nie stoi za nimi jednak zespół, lecz jeden tylko człowiek. Wzdragam się przed nazywaniem "Suspirii" najlepszym jego solowym dziełem. Ale jeśli "The Eraser" brzmiał jak stacja pośrednia między "Hail To The Thief" a "In Rainbows" Radiohead a "Tomorrow's Modern Boxes" rozwijając najbardziej awangardowe elementy elektroniki "Kid A" mogło być zbyt hermetyczne, o tyle "Suspiria" na swój sposób może faktycznie okazać się powszechnie najprzystępniejszym albumem Thoma Yorke'a. 8/10 [Wojciech Nowacki]