31 marca 2019


A PERFECT CIRCLE Eat The Elephant, [2018] BMG || A Perfect Circle uniknęli losu bycia spin-offem Toola, zdobywając sobie, niezbyt rozległą przecież dyskografią, pozycję niemal kultową. Na swój sposób był to idealny zespół przełomu lat dziewięćdziesiątych i zerowych. Odpowiednio alternatywny, odpowiednio rockowy, odpowiednio ambitny, odpowiednio popowy, odpowiednio gniewny i kojący zarazem. Odpowiednio też amerykański, o czym niekoniecznie pamiętamy, lub i niekoniecznie rozumiemy. Amerykańscy żołnierze słuchający A Perfect Circle gdzieś na misji w Iraku lub Afganistanie? True story. W dziś wspominanej niemal z nostalgicznym rozrzewnieniem bushowskiej rzeczywistości powstało i "Riot Act" Pearl Jamu, i enigmatyczne płyty A Perfect Circle, ale jeśli ci pierwsi wiekiem pewnie zmęczeni dzisiaj milczą to powrót tych drugich zasadniczo nie dziwi.

Zwłaszcza że i od strony muzycznej zawsze byli konceptem nienachalnie atrakcyjnym i poniekąd ponadczasowym. Chwytliwości ich własnych kompozycji, ale też coverów, nie można im odmówić i ten aspekt A Perfect Circle jest oczywiście na "Eat The Elephant" nadal eksplorowany. Płyta przyjemnie przepływa, poszczególne jej cząstki wpadają w ucho, choć nie zawsze z właściwych powodów, ale lepiej zbytnio się nie wgłębiać w poszukiwanie stojącej za nimi większej wagi. Album utrzymany jest w jednym, imponująco kroczącym, ale w ostatecznym rozrachunku sennym tempie. Najsilniej punktowany jest właśnie dźwiękami pianina, które już w otwierającym płytę utworze tytułowym, w połączeniu z szurającą perkusją, kreślą atmosferę całości.


Jeśli pojawiają się tu gitary to najczęściej właśnie w duchu radiowej alternatywy przełomu wieków, co na szczęście tworzy nadal dość ponadczasowy efekt. Niektóre rozwiązania melodyjne są lekko zbyt banalne, okazjonalnie pojawiają się echa macho-new-metalu, ale nie ma tu mowy o żadnych zaskoczeniach. Bardziej agresywna konkluzja refrenu rozbrzmiewa tylko w "TalkTalk", "The Contrarian" zaś wydaje się nawet lekko eskalować, flirtując jednocześnie z czymś na kształt elektronicznego dark-folku. Reszta zaś to głównie przyjemnie wyprodukowany i, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszymi płytami A Perfect Circle, tylko okazjonalnie naprawdę przebojowy podkład pod zwodnicze słowa Maynarda Jamesa Keenana. Śpiewa bowiem o rzeczach ważkich, odnieść więc można wrażenie, że używa wielu wielkich słów, tymczasem nawet w piosenkach z nieodgadnionych powodów sięgających pięciu, sześciu minut są to głównie repetycje i proste slogany.

Słysząc rzeczy w rodzaju Thoughts / And prayers / Adorable ma się pełne prawo do przewracania oczami, zarówno humor, jak i obserwacja rzeczywistości są tu trafne, choć może i przyciężkie, ale A Perfect Circle udaje się to wszystko zbalansować w przyjemną całość. Choć oczekiwania mogły być większe, "Eat The Elephant" jest powrotem udanym, po prostu w żaden sposób nieekscytującym. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

18 marca 2019


JOHN GRANT Love Is Magic, [2018] Bella Union || Single potrafią zmylić. Syndrom ten szczególnie daje się we znaki w przypadku albumów silnie wyczekiwanych, zwłaszcza jeśli obiektywne ku temu powody przykryte są ciepłym kocykiem osobistego afektu. Cat Power wyszła z tej sytuacji obronną ręką od samego początku tonując oczekiwania względem wycofanego "Wanderer". Anna Calvi zaniepokoiła nieco zbyt ładnymi i radiowymi singlami, gdy tymczasem "Hunter" okazał się być wypełniony kompozycjami znakomicie niebanalnymi. Zapowiedzi "Love Is Magic", łącznie z utworem tytułowym, cóż, również lekko zaniepokoiły.

Jasne, "He's Got His Mother's Hips" to niezobowiązująco fajna piosenka, ale zarówno w kategoriach taneczności, jak i humoru, John Grant miał już lżejsze dokonania. "Touch And Go", "Is He Strange" i "Love Is Magic" zbyt mocno jednak zwracały się w stronę soft-rockowych ballad dla dojrzałych, co też zdarzało się Grantowi niejeden raz w przeszłości, lecz zawsze albo z lekką nutą pastiszu, albo z całkiem poważną i niezwykle silną emocjonalnością ujętą w zjawiskowe kompozycje. Single więc, choć ładne, zjawiskowością się nie popisywały. Soft-rockowe również są tylko pod względem melodyki i produkcji, zamiast gitar uświadczymy w nich bowiem ejtisowe syntezatory i zduszony wokalny pogłos. Czy zatem kryzys wieku średniego, który znalazł się w tytule poprzedniego albumu "Grey Tickles, Black Pressure", tutaj dopadła Granta na serio?


Otóż nie, utwory te nie są na szczęście dla płyty "Love Is Magic" reprezentatywne, jeśli coś w nich wskazuje na charakter albumu to jest właśnie owa charakterystyczna surowość elektroniki. Mniej lub bardziej taneczna elektronika dla Granta obczyzną nie jest, "Pale Green Ghosts" było znakomitym albumem nieprzypadkowo spowitym brzmieniami charakterystycznymi dla GusGus, współpraca z Hercules & Love Affair przelała się lekko na "Grey Tickles, Black Pressure" jako jeden z elementów różnorodności tej płyty. Na "Love Is Magic" wydaje się, że największy wpływ miała praca nad "Mr Dynamite", wydanym parę miesięcy wcześniej albumem projektu Creep Show , w którym Grant połączył siły z triem Wrangler, niszowo pływającym po wodach surowego elektro.

Otwierające całość "Metamorphosis" wydaje się wprost kontynuować wątki napoczęte z Creep Show, będąc jednocześnie początkiem płyty dość ciężkiego kalibru. Nieokrzesane, balansujące na granicy nieprzyjemności syntezatorowe brzmienie rozpościera się na przestrzeni niemal sześciu minut, będąc tylko podkładem dla pozornie chaotycznego strumienia świadomości Granta. Singlowe "Love Is Magic", łagodne, piosenkowe, ale i z unoszącym się nad nim delikatnym zapachem antydepresantów nabiera zatem na drugiej pozycji nowego sensu, choć sporo mglistego czasu musi upłynąć zanim dotrzemy do najciekawszej, środkowej części płyty. "Preppy Boy" wreszcie przynosi ożywienie wraz z duchem Hercules & Love Affair przefiltrowanym przez śmiesznostki Granta, "Smug Cunt" oferuje bodajże najsilniejszy na płycie refren, "Diet Gum" zaś paradoksalnie okazuje się być swoistym centrum albumu.

Ten ponad siedmiominutowy i niemal kreskówkowy spoken-word jest totalnie przegadany, ale dzięki typowemu, sarkastycznemu poczuciu humoru Granta sprawdza się doskonale. Jego zmysł obserwacji i krytyki rzeczywistości jest tu też obecny, filtrowany przez głęboko osobiste, queerowe jej postrzeganie, ale jeśli we frenetycznym, pełnym absurdów codzienności "Metamorphosis" przyznaje się do pochłonięcia sobą, to jednak zarówno jego osobowość, jak i zwyczajowy talent kompozytorski wśród tych niewielu, lecz zbyt długich i sennych piosenek jakoś się tym razem wytracają. "Love Is Magic" to silna i zdecydowana płyta, choć zarazem pierwsza na której pojawiają się jakiekolwiek niedociągnięcia. Wbrew więc uniwersalnemu tytułowi niekoniecznie nadaje się do pierwszego kontaktu z jednym z największych pieśniopisarzy naszych czasów. 7/10 [Wojciech Nowacki]