ALONE What Am I..., [2008] Studio Alone || Wystarczy jeden rzut oka na okładkę "What Am I...", debiutanckiego krążka zespołu Alone, by powstały konkretne oczekiwania wobec materiału. Widok brudnego, zniszczonego miasta i dzierżącego maskę człowieka zestawiony z tytułem płyty zdaje się naprowadzać zarówno na styl muzyki, jak i temat liryk. Postapokaliptyczne tło jako symbol pogrążonego w chaosie i znieczulicy świata, biała maska sugeruje intrygi, jakimi posługują się ludzie by wzajemnie się ranić, ale także tożsamość (poszukiwanie tego kim się jest). Moje skojarzenia spełniły się jedynie po części - w lirykach. Muzyka okazała się nie być brudną, zardzewiałą i klaustrofobiczną mieszanką, jakiej się spodziewałem.
23 listopada 2010
ALONE What Am I..., [2008] Studio Alone || Wystarczy jeden rzut oka na okładkę "What Am I...", debiutanckiego krążka zespołu Alone, by powstały konkretne oczekiwania wobec materiału. Widok brudnego, zniszczonego miasta i dzierżącego maskę człowieka zestawiony z tytułem płyty zdaje się naprowadzać zarówno na styl muzyki, jak i temat liryk. Postapokaliptyczne tło jako symbol pogrążonego w chaosie i znieczulicy świata, biała maska sugeruje intrygi, jakimi posługują się ludzie by wzajemnie się ranić, ale także tożsamość (poszukiwanie tego kim się jest). Moje skojarzenia spełniły się jedynie po części - w lirykach. Muzyka okazała się nie być brudną, zardzewiałą i klaustrofobiczną mieszanką, jakiej się spodziewałem.
21 listopada 2010
TWIN SHADOW Forget, [2010] 4AD || Jak wielu innych, z projektem Twin Shadow zetknąłem się wpadając w sieci na klip do utworu "Slow". Zaintrygowały mnie słowa trzymającego kamerę co-robisz-by-się-zabawić George'a i ten smutny, uciekający przed kamerą wzrok bohatera teledysku. Jego retro fryzura, nieśmiała odpowiedź Gram na perkusji, muzykę przywołały w mojej głowie nieokreślone skojarzenie.
Kiedy dręczony kolejnymi pytaniami George wydusza z siebie, że lubi sportowe samochody, a kamera zaczyna podążać po jego ciele, zrozumiałem - klip jest wzorowany na filmach porno. Konkretniej na rozmowach, które pojawiają się na początku z debiutującymi aktorami. Dalej operator rzuca No to dajesz, a George staje pod ścianą jakby szykując się do porno-sceny. W tle rozkręca się subtelna i klimatyczna muzyka bezpośrednio odwołująca się do lat 80-tych. Prosta, ale świetna perkusja, wpadający w ucho bas. I wtedy ten niepozorny facet zaczyna śpiewać. Moim pierwszym skojarzeniem był "czarny Morrissey" i właściwie coś w tym jest, z tym, że George ładuje w śpiew nieporównywalnie więcej emocji. Klip wciąż nawiązuje do pornografii, a muzyka i słowa konsekwentnie przebijają się z zupełnie innym i pięknym przekazem. To zestawienie tworzy świetny kontrast. Wokalnie niesamowity jest fragment powtarzający I don't wanna believe, but be in love / I don't wanna be, believe in love. Kilkadziesiąt razy z rzędu odsłuchałem "Slow" aż w końcu postanowiłem zapoznać się innymi utworami Twin Shadow. Bałem się, że reszta będzie słaba, ale tak nie jest - "Forget" to świetny album. Wskrzesza brzmienia lat 80-tych, przywołując skojarzenia z "Disintegration" The Cure, Depeche Mode, The Smiths, synth popem czy nurtem new romantic.
Na "Forget" znalazły się zarówno fragmenty spokojniejsze, jak i żywsze, smutniejsze i weselsze. Odnajdziemy powiew disco, ale i ducha post-punku. Posłuchamy świetnego, pełnego emocji wokalu, wciągających sekcji instrumentów. Kompozycje są minimalistyczne (przy takim wokalu można sobie na to pozwolić), ale dźwięki zostały użyte świadomie. Poza gitarą i perkusją pojawiają się także smyczki, dęciaki, organy i pianino. Przez oszczędność i unikanie natłoku efektów łatwo usłyszeć poszczególne instrumenty. Całość jest marzycielska, emocjonalna i nawet, gdy zahacza o smutek, to w jakiś dziwnie ciepły sposób.
Myślę, że najbardziej porywające jest "Slow". Utwór jest nośny i jeżeli ma wpaść w ucho, to raczej już przy pierwszym odsłuchu. To dobry wybór pod klip. Zresztą drugi teledysk, "Castles In The Snow", tylko nieco w tej kwestii ustępuje. Muzycznie również jest niezły (szczególnie gitarki słyszane już od wstępu), ale ten utwór powala przede wszystkim ślicznym, przejmująco i ciekawie falującym wokalem. Całego utworu słucha się z przyjemnością, ale fragmenty Here's all I know i calutkie zakończenie wyciągają muzyczne czary na niesamowity poziom.
O ile dwa utwory, do których powstały klipy są najbardziej chwytliwe, o tyle najpiękniejsza jest inna kompozycja. Cofnijmy się na sam początek płyty, do utworu "Tyrant Destroyed". Umieszczenie tego kawałka na początku jest odważnym posunięciem, bo jest to melancholijny i mało przebojowy utwór. Wiele osób uzna go za słaby, nudny, a wiele będzie potrzebowało kilku podejść by w nim się rozkochać. Zwrotki są tak minimalistyczne, jak to się tylko da. Właściwie nie ma w nich śpiewu, a raczej jakąś ponurą melodeklamację. W refrenie głos staje się nieco bardziej melodyjny, a w jego tle usłyszymy dodający klimatu pogłos.
Najoryginalniejszym utworem jest "Tether Beat". Kompozycja jest oparta o niskie, drgające syntezatory i perkusję, a wzbogacona gdzieniegdzie innymi dźwiękami, jak choćby zadziorną gitarą. Co pewien czas powtarzane zostaje pytanie Does your heart still beat?. Otóż bije, a przy takich piosenkach to nawet silniej. Wydaje mi się, że utwór pozostanie jednym z najmniej docenianych, ale w moich słuchawkach i głośnikach zagości nieraz.
Zachęcające do podążania za chłopcem z żółtym balonem "Yellow Balloon" urzeka chwytliwymi wokalami i bezpośredniością tekstów w stylu If you hear your mama calling / Get away from me. Tytułowy utwór pojawia się na zakończenie albumu. "Forget" jest nastrojowe i refleksyjne, a przez większość czasu muzyka pozostaje spokojna i pokorna wobec smutku wokalu. Jedynie przez chwilę wyrywa się w postaci gitary, walcząc o uwagę, a kto wie, może i nawet pocieszenie wokalisty.
Niepozorny bohater klipu "Slow", George, to naprawdę osoba odpowiedzialna za Twin Shadow. George Lewis Jr. przekonał do siebie Chrisa Taylora - basistę indie folkowego Grizzly Bear, cenionego producenta, a także właściciela wytwórni Terrible Records, która wydała krążek (w Europie prawa do dystrybucji posiada kultowe 4AD). Jakiś czas temu Lewis trafił na listę najbardziej stylowych nowojorczyków magazynu "Time Out".
"Forget" jest jednym z najważniejszych wydawnictw 2010 roku. Lewis udowodnił, że potrafi czarować głosem, ma mnóstwo pomysłów na wokale. Krążek pokazuje, że można stworzyć coś świeżego bez rewolucyjnych eksperymentów. Biorąc pod uwagę, że to dopiero debiut, warto śledzić dalsze poczynania pana z niedzisiejszym fryzem. 9/10 [Michał Nowakowski]
11 listopada 2010
APPLESEED Night In Digital Metropolis, [2010] Sidrecords || Przynajmniej cztery lata czekałem na ten krążek i zostało mi to wynagrodzone. "Night In Digital Metropolis", debiut zespołu Appleseed, to porywająca muzyczna przygoda krążąca pomiędzy ciepłem a lodowatością, szczęściem a smutkiem, zakamarkami miasta a jego oświetlonymi barwnymi neonami ulicami. Na pewno jest inaczej niż na epce "Broken Lifeforms", ale zespół nie porzucił swoich atutów, raczej je pogłębił, uwypuklił i sprowadził na nieco inny tor.
Na krążku poznańskiej formacji usłyszmy nie tylko nastrojowość i przestrzenność post-rockowych brzmień połączonych z alternatywnymi eksperymentami, ale także coś stricte appleseedowego. Wokalista śpiewa różnorodnie, przeżywając utwory i okazując to szeroką paletą emocji, muzycy natomiast wydobywają ze swoich instrumentów niezwykłe i wciągające dźwięki. To nie są grajkowie - to artyści, obdarzeni tym niezwykłym darem zmieniania dźwięków w muzyczne opowieści. Na płycie usłyszymy zarówno cieplejsze, pełne światła, zrozumienia i spokoju momenty, jak i takie, w których pojawia się podskórny czy nawet całkiem jawny niepokój. Dopełnieniem wokalu, gitar i perkusji są klawisze, które nadają wszystkiemu oryginalności i związanej z koncepcją albumu cyfrowości. W przypadku Appleseed elektroniczne dźwięki nie są po prostu modnym dodatkiem do rocka, a integralną częścią muzyki, jej przekazu i klimatu.
Uwielbiam gdy poszczególne elementy wydawnictwa korespondują ze sobą. Tak właśnie jest w przypadku "Night In Digital Metropolis" - tytułowa noc w cyfrowej metropolii to motyw obecny zarówno w okładce, tekstach, jak i muzyce. Miasto w nocy to bardzo specyficzne miejsce (wręcz zjawisko). Niezwykle inspirujące, popychające do przemyśleń, a te bywają zarówno pozytywne, jak i negatywne. Żeby oddać ten klimat potrzeba przede wszystkim kontrastu pomiędzy ciemnością a światłem (w sensie muzycznym i emocjonalnym), ale także czegoś, co wyrazi przestrzeń i nowoczesność. O wszystko Appleseedzi zadbali. Gitary Bartka Bąka, Wojtka Deutschmanna i Marcina Banego czasem brzmią technicznie i zimno, a czasem wyrażają człowieka i ciepło. Perkusja Macieja Hoffmanna, może symbolizować mechaniczność maszyn, pojazdów, ale z drugiej strony - od czasów pierwszych plemion bębnienie wyrażało ludzkie pragnienia i obawy. Obecność klawiszy dodaje nowoczesności. A w to wszystko został wrzucony człowiek - w tym wypadku w postaci wokalisty, Radka Grobelnego. Jego popisowymi sztuczkami, od początku były pełne napięcia i pragnień przeciągnięcia, chłodne przywoływanie myśli, a na tym albumie wokal wzbogaca również o swoją jaśniejszą stronę ("The Distance", "What I Feel", "Chasing Dreams").
Piękny wstęp "The Distance" przywołuje skojarzenia z muzyką filmową, a także nieco Sigur Rós (nie ma mowy o kopiowaniu, raczej podobnej wrażliwości). Ciężko powiedzieć, że jest to utwór wesoły, ale na pewno jest to próba rozjaśnienia ciemności. Pierwsze dźwięki "Delay" sugerują, że będzie chwila wytchnienia, ale szybko okazuje się, że to nieprawda - jest to jeden z bardziej przejmujących kawałków. Gitary i wokal, nagle ożywiają się i napełniają niepokojem, powodując, że mam ochotę rzucić wszystko i biec. Świetna perkusja te wrażenie podsyca.
"Playground" zaczyna się od rytmicznego bębnienia, do którego dołączają kolejne dźwięki i wtedy, przez chwilę, muzyka kojarzy mi się z projektem IAMX. Utwór jest intensywny, podtrzymywany przez kapitalną perkusję, ubarwiany klawiszami Wojtka Deutschmanna. Gitary są bardziej alternatywne niż post-rockowe, a wokal przepełniony energią. W drugiej połowie utworu następuje świetny wyciszający mostek, z subtelną gitarą i klimatycznym tłem.
"Raidrops" jest najdłuższe na płycie (osiem i pół minuty). Zespół mógł pozwolić sobie na ponad dwuminutowy wstęp oparty o klawisze (tym razem zagrał na nich Bartek Bąk), gitary i perkusję, instrumentalne przejścia wewnątrz utworu, a jeszcze oddać Radkowi dużo pola na śpiew. I to jaki śpiew! To, co wyczynia ten człowiek po piątej minucie wywołuje ciarki. Na koniec albumu trafiło "Autumn Outside My Window", które wita nas nastrojowymi klawiszami Bartka Bąka i stopniowo rozkręca się dzięki perkusji, a następnie zgrzytom gitar. Idealny utwór na zakończenie.
Największe moje zastrzeżenie to "Angel", które znamy z singla. Jest to dobry kawałek, powinien się znaleźć na jakimś krążku, ale nie bardzo wpasowuje się w klimat "Night In Digital Metropolis". Są oczywiście również mniej powalające fragmenty płyty, ale żadnego nie uznałbym za słaby. To bardzo udany album. Po prostu niektóre kawałki brzmią świetnie jako odrębne twory (są bardziej chwytliwe), a niektóre brzmią dobrze, gdy słucha się całości materiału.
Za pomocą „Night In Digital Metropolis” (oficjalna premiera jeszcze nie nastąpiła - póki co, można odsłuchać w sieci) poznaniacy udowodnili, że grają w pierwszej lidze polskiej sceny "klimatycznego rocka". Oczywiście rozpatruję to pod względem wartości muzyki, bo z popularnością dopiero zobaczymy (jak wiadomo jest to bardzo kapryśna, często niezrozumiała kwestia). Fantastyczny debiut i jedna z najlepszych polskich płyt tego roku. Bez wątpienia wiele wieczorów i nocy w "moim" cyfrowym Gdańsku spędzę słuchając tego krążka. 9/10 [Michał Nowakowski]
8 listopada 2010
D4D Who's Afraid Of?, [2010] Mystic || Bez wątpienia nie obawiają się niczego muzycy D4D (bo tak należy określać teraz trójmiejską formację Dick4Dick). Nie obawiają się eksperymentowania i samplowania - nagrali oni bowiem krążek rojący się od dyskotekowych beatów i sampli ze starych polskich winyli. Album nazywa się "Who's Afraid Of?", jest jednym z lepszych polskich albumów tego roku, który mimo wykorzystania zakurzonych dźwięków jest nowoczesny i świeży.
Mamy do czynienia z jakąś pokręconą, ale porywającą alternatywną dyskoteką. Od samego początku formacja udowadnia, że ma ciekawe pomysły nie tylko na beaty, ale także na wokale. Chociaż zdarza się im ocierać o kicz, to słychać, że wszystko jest skomponowane świadomie i wpasowane w muzykę. Utwory nie są zbyt różnorodne, ale mimo tego album jest udany. Na pewno jest specyficzny - wielu osobom się spodoba, wielu nie. Zwolennicy bardziej klasycznych form "Who's Afraid Of?" mogą sobie od razu odpuścić, a reszcie sugeruje dać płycie szansę. Może się opłacić. Ciekawostką albumu są kobiety. Poza tą z okładki (fotografia ma nawet swoją anegdotkę), na albumie zostały rozsiane najróżniejsze głosy kobiece (jęki, okrzyki, pomruki), a pośród nich również głos Gaby Kulki.
Potańcówka rozpoczyna się stosunkowo nieśmiało, od "Smells Like A Young God", które najmniej odbiega od wcześniejszych dokonań Dick4Dick. To przede wszystkim basowe dźwięki, perkusja i stukający beat. "Smells Like A Young God" dałoby się jeszcze wcisnąć na "Grey Album" w przeciwieństwie do reszty płyty. "Now We're Young" zaczyna się spokojnie, od dźwięków fortepianu. Szybko dołączają szalone, imprezowe beaty, ciężkie basy, a także miksowany wokal wychwalający młodość i życie w przyjemności. W połowie kompozycji eksploduje jeszcze więcej toksycznych dźwięków, po których pojawia się moment bardziej refleksyjny. Muzyka nadal jest szalona, ale zmniejsza się zagęszczenie elementów, a tło robi się bardziej przestrzenne. Znów słychać fortepian, który - chociaż przykrywany przez wariactwo - pobrzmiewa w tle, nadając wszystkiemu drugiego dna. Jakiejś smutnej myśli, której nie stłumi nawet taki przesyt dźwięków.
Skoro już jesteśmy przy muzycznym przepychu, w trzyminutowym "Love Is Dangerous" dzieje się naprawdę wiele. Jest to utwór bez dwóch zdań zabawowy. Wątpliwości z poprzednich utworów znikają, ustępując kilku warstwom szalonych, dynamicznych dźwięków - mocno przerobionemu wokalowi, głosom Kasi Wołowskiej i Oli Trościankowskiej, sekcji dętej, klawiszom, basom, bongosom, a nawet piłeczkom pingpongowym. Jest to wyjątkowo jaskrawy utwór, przerywany raz na jakiś czas mniej natarczywymi momentami, jak chociażby świetny fragment zagrany na saksofonie przez Tomasza Dudę (Baaba, Pink Freud). Dodało to jazzowego smaczku i kojącego kontrastu.
"Hello, My Name Is Jerk", to jeden ze słabszych etapów płyty. Fajnie, że jest wyciszenie po "Love Is Dangerous", rozumiem założenie, ale niekoniecznie wyszło intrygująco. Nie jest tragicznie, ale nie jest dobrze. Najlepszy elementy piosenki to instrumenty smyczkowe Księżniczek (o których w dalszej części recenzji) i chórki Małgorzaty Szmudy. Może gdyby przecięli utwór w połowie i z drugiej części zrobili przerywnik, to by wypaliło, ale jako kilkuminutowa kompozycja sprawdza się średnio. Dalej jest "Call Up Your Mamma", które wita nas niezłymi hiphopowymi rytmami, zadziornymi tekstami o życiu na Facebooku i głosem Marsiji z Loco Star. W środku utworu zostajemy wciągnięci w elektroniczny zgiełk, który aż nadto wystarcza by przeprosić za przeciętność poprzednika. Na wstępie "Don't Park In The Dark" słychać patefon i akordeon (gościnnie Piotr Frąś, brat Jacka z ekipy D4D), ale nie dajcie się zwieść pozorom, ciąg dalszy imprezy za moment. O, już - słyszycie te basy, skoczne beaty, wirujące dźwięki? Mi się najbardziej podoba kontrast z bardzo spokojnym wokalem, który słyszymy w zwrotkach.
Przed końcem krążka jeszcze znajdują się perełki. Najpierw najlepszy na płycie, "Your Sweet Feet", poruszający kwestię jednego z popularniejszych wśród mężczyzn fetyszów - tego na punkcie damskich stóp. Od pierwszych chwil utwór wyróżnia kapitalnym zmiksowanym okrzykiem Wow!, który wyrywa się z gardła Gaby Kulki, toksycznymi beatami, basami i świetnym wokalem. Już pierwsze I want to undress you! robi wrażenie (szczególnie przerywający efekt pod koniec linijki), a dalej poziom jest pielęgnowany przez powracające Wow!, świetny podkład, chaotyczną perkusję i sporadycznie pojawiające się krótkie múmowe dźwięki. "Communication, My Girl!" kontynuuje tematy cielesno-kobiece, ale już nie powala tak, jak poprzednia kompozycja. Tym razem usłyszymy powolne syntezatorowe plamy i spokojne dźwięki. Utwór jest dobry, ale bez szaleństw. Trochę mi się podoba (chórki), trochę irytuje (wokal), a czegoś zabrakło.
W przedostatnim kawałku, "Dracula Is Bleeding" zespół wystrzelił jeszcze jedną rakietę. Poza toksycznymi beatami, potężnymi i porywającymi basami, usłyszymy także skrzypce (Julia Ziętek), a także wiolonczele (Edyta Czerniewicz i Karolina Rec). Wszystkie trzy panie można usłyszeć także jako Cieślak i Księżniczki, poboczny projekt Macieja Cieślaka ze Ścianki. Ich porywająca i przyjemnie jadowita gra dodaje (i tak już obfitego) kolorytu tej płycie.
Na zakończenie otrzymujemy "Szelak" - utwór, który kojarzy mi się z humorem mojego ulubionego komika, Tima Minchina. Na końcu występu zapowiadając specjalną piosenkę (mroczniejszą i mniej głupkowatą) mówi, że zależy mu by ludzie wychodzili z jego show, nie tylko rozbawieni, ale także myśląc Ten człowiek jest naprawdę głęboki. "Szelak" to bardzo udany instrumentalny utwór, nie zrozumcie mnie źle, usłyszymy w nim zarówno przejmujące smyki Księżniczek, saksofon Tomasza Dudy, jak i podkreślającą klimat elektronikę. To bardzo ważny element płyty. Mam na myśli coś pozytywnego, mam bowiem wrażenie, że ten (zupełnie odstający) utwór jest właśnie takim żartem czy ciekawostką. Niemalże widzę chłopaków z D4D mówiących: Wrzućmy taki utwór by wiedzieli, że jesteśmy też głębocy! Wrażliwi muzycznie. A są. 7/10 [Michał Nowakowski]
5 listopada 2010
COMBICHRIST Making Monsters, [2010] Out of Line || "Making Monsters" to najwyższy szczyt, na który wdrapała się norweska ekipa dowodzona przez Andy'ego LaPlegua. W pewnym sensie jest to wręcz ich debiut. Oczywiście, jako Combichrist wydali wcześniej cztery albumy, znam je, lubię (jeden nawet posiadam w wersji z zapachem), ale dopiero teraz ten aggrotechowy projekt nagrał krążek, za który powinien zostać zapamiętany. Pierwszy, który mogę słuchać w całości, od początku do końca.
Muzycznie jest znacznie szerzej, utwory są świetnie skonstruowane, porywające i - przede wszystkim - układają się w dźwiękowe opowieści, a nie są jedynie zbiorami dźwięków i udanych momentów. Kiedy chcesz śpiewać o przemienianiu ludzi w potwory, dobrze jest by w muzyce było słychać zarówno pierwiastek mechaniczny, potworny, jak i ten reprezentujący ludzkość. Bezdusznej ciemności na albumach Combichrist od początku nie brakowało, natomiast homo sapiens był dotąd silnie kamuflowany. Na "Making Monsters" ujawnia się w postaci głosu Andy'ego, z którego, w wielu momentach, ściągnięto filtry i efekty, zbliżając do naturalności. W dodatku sięga on po sposoby śpiewania, których wcześniej unikał ("Through These Eyes Of Pain"). Odsłania to oczywiście niektóre braki wokalne (choć paradoksalnie dopiero teraz kupuję jego starania), ale w zamian oferuje unikalność jego strun głosowych. Wokal staje się bardziej ludzki.
Zespół gra tzw. aggrotech. Jest to pochodna electro-industrialnych brzmień, które pod wpływem hardcore techno ewoluowały w nowy gatunek. Podkład elektroniczny na "Making Monsters" jest świetny, ale to żadna nowość - Combichrist przyzwyczaili nas do tego. Słychać specyficzne dla zespołu beaty, łączące taneczność z agresją, ale tym razem wszystko zabrnęło bliżej toksycznych dyskotek à la The Prodigy (tyle, że w znacznie ciemniejszej i silniejszej formie).
Przykładami materiału na dyskotekę rivetheadów są "They", "Fuckmachine" czy "MonsterMurderKill". O ile w pierwszych dwóch usłyszymy przerobiony głos Andy'ego, o tyle trzeci z nich jest zbudowany jedynie na toksycznych beatach i komputerowym głosie powtarzającym wciąż i wciąż We're making monsters / Inject adrenaline / Fuel up with gasoline / Murder kill / Monster kill. Jest to jedyny komputerowy głos, jaki zmusił mnie do nucenia. "They", z kolei, to naprawdę udana walka ludzkiego głosu z jego komputerową modyfikacją, beatów masywnych z tanecznymi. Mistrzowski jest cyber-odjazd, który usłyszymy chwilę za półmetkiem utworu. Naprawdę niełatwo byłoby znaleźć się jeszcze bliżej dyskotekowego techno (ocierającego się o psytrance), jednocześnie pozostając w industrialnym świecie. Z najbardziej dyskotekowych pozostało jeszcze "Fuckmachine" - pięciominutowy monolog pana LaPlegua, w którym wyraża swoje odczucia związane z jakąś kobietą. Ta dziołcha okazuje się być jego seks-zabawką, jego zabawką do pieprzenia, dostawać, to na co zasługuje, a także być piękną. A przy tym inspiracją do niezłych beatów.
Majstersztykiem na krążku jest "Never Surrender", które dla fanów industrialnych i cybergotyckich klimatów może stać się tym, czym V symfonia Beethovena dla miłośników muzyki klasycznej. Utwór rozpoczyna się od "odkurzacza", klasycznego silnie zniekształconego basu i już do końca utworu królują właśnie te niskie dźwięki. Rytmiczne, choć ciężkie - wprawiają moje ciało w ruchy, które (gdybym potrafił to robić) można by nazwać tańcem. Zadziorne liryki uzewnętrzniane na zmianę melodeklamacją i wrzaskami Andy'ego. Kolejne etapy kompozycji są przemyślane, wprowadzone świadomie i uważnie pilnują abyśmy się przypadkiem nie nudzili. Nie usłyszymy niczego innowacyjnego, ale za to fenomenalnie wykonaną klasykę. Do ostrzejszych kawałków należy również "Follow The Trail Of Blood" brzmiące jak połączenie Combichrist z Aesthetic Perfection. W utworze gościnnie pokrzyczał Brendan Schiepatti z metalowej formacji Bleeding Through.
Wspomnianą naturalność wokalu mniej słychać (choć nieco też) w mocniejszych kompozycjach, jak choćby "Never Surrender", ale w innych tak, a najsilniej w "Through These Eyes Of Pain". Utwór zdaje się być bardziej intymny, najbardziej balladowy z tego, co dotąd się znalazło na krążkach Combichrist. Kojarzy mi się to z aggrotechowym odpowiednikiem jazzu. Nie jest to jednak pierwszy przypadek, gdy Andy'ego głos jest goły. Taka nagość już się zdarzyła, przykładowo w tytułowym utworze z poprzedniego krążka, "Today We Are All Demons" (najlepszego na tamtej płycie, jak dla mnie).
Album został ujęty w klamrę poprzez "Declamation" i "Reclamation". Pierwszy z nich jest intensywnym i pełnym napięcia wstępem, natomiast drugi utworem, który ostrożnie, ale skutecznie buduje ponury, przejmujący klimat. Wrażenie robi przestrzenne, nieco epickie tło (kojarzy mi się z soundtrackiem którejś z części "Terminatora"), a także chrypiące i drżące słowa. Trzeba przyznać, że Andy jest świetny w tworzeniu takich aggro-dramatów, a dowodem niech będzie wspomniane "Today We Are All Demons". Z tym świetnym krążkiem żegnamy się w akompaniamencie industrialnych zgrzytów i basów, które już wcześniej słyszeliśmy we wstępie. 8/10 [Michał Nowakowski]
4 listopada 2010
SORRY BOYS Hard Working Classes, [2010] Mystic || Wyjątkowo wyczekiwałem tego krążka. Z utworów już znanych znajdziemy jedynie "Chance", natomiast wśród świeżych kompozycje bardzo różne - od bliższych temu, co dotąd usłyszeliśmy ("Hard Working Classes", "Cancer Sign Love"), przez trącący ponurym Dzikim Zachodem "Trains Go Everywhere", egzotyczne eksperymenty ("Roe Deer At A Rodeo", "Caesar On Fire"), aż po rock'n'rollowy "Salty River" czy swobodne "Give Me Back My Money" brzmiące nieco jak rockowy odpowiednik Pati Yang z krążka "Faith, Hope & Fury".
Zespół oferuje nam ten sam (znany z utworów przed debiutem) styl, jedynie głębszy, bardziej intensywny i eksplorowany na różne sposoby. Łącznikiem jest niezwykły głos Izy Komoszyńskiej, która nie tylko po raz kolejny udowodniła, że potrafi wprowadzać w trans, ale także bawić się głosem, modulując go i dostosowując do zmieniających się emocji kolejnych krążków. To cecha, której brakuje wielu polskim (również i tym dobrym) projektom, których wokale często zdają się w ogóle nie reagować na tekst i zmiany muzyki. À propos samej muzyki, sekcje instrumentów oferują słuchaczom ciekawe, oryginalne i naprawdę magiczne brzmienia konkurując z głosem Izy (co nie należy do łatwych wyzwań). Muzycy wciąż czarują, zmieniają klimat i ubarwiają wszystko intrygującymi dźwiękami, a do tego te etniczne instrumenty.
No właśnie, poza elektrykami Tomasza Dąbrowskiego i Piotra Blaka, basem Jacka Perkowskiego, usłyszymy także klawisze Izy, saksofon Mariusza Godziny, a nawet bardziej nietypowe, etniczne instrumenty, jak sitar i dilruba ożywione przez Tomasza Osieckiego. Mamy więc różne instrumenty, razem tworzące szeroki koloryt dźwięków - od typowo rockowych, przez jazzowe, aż po egzotyczne.
Już pierwszy na płycie, utwór tytułowy, pokazuje klasę tego wydawnictwa. Wstęp oparty o prosty, powtarzany riff gitary, wokół którego krąży płacz tzw. lap guitar (znanej m.in. z muzyki country czy występów Kaki King gitary trzymanej na kolanach muzyka), a także głęboki wokal i ulotne chórki. Klimat jest intensywny i wyjątkowo gęsty, a zarówno wokal, jak i muzyka zmieniają się kilkakrotnie - raz słyszymy przytłączające dźwięki, momentami przejmującą walkę o coś, aż w końcu chwilę wytchnienia ubarwioną ciepłymi klawiszami.
Utwór drugi to zupełna zmiana. "Salty River" jest zadziorne, rock'n'rollowe. Wokalistka wysuwa pazury (brzmi to fantastycznie!), gitary nieco przyspieszają (jednak zachowując przy tym specyficzną dla Sorry Boys głębię stawianą wyżej niż przebojowość), a w tle rozbrzmiewają egzotyczne pętle elektroniczne. "Trains Go Everywhere" to z kolei nawiązanie do westernowych klimatów. Sposób śpiewania, obecność harmonijki, a także muzyka zahaczają nieco o rozjaśnione klimaty Wovenhand. Iza wyśmienicie sprawdza się w roli żeńskiej wersji Davida Eugene Edwardsa.
Rozpoczęcie "I Feel Life" przywołało we mnie skojarzenie z Gotan Project, później do skojarzeń dołączyła (nie jedyny raz na krążku) Pati Yang, ale kiedy Iza się rozkręciła, a w tle zaczął ujadać saksofon, poczułem, że wszystko to razem w połączeniu ze stylem Sorry Boys ewoluowało w coś niezwykłego. Jest to nie tylko jeden z lepszych utworów, z płyty, ale także jeden z lepszych utworów, jakie ostatnio usłyszałem. Będzie chodził za mną długo.
Najbardziej egzotycznym kawałkiem na krążku jest "Roe Deer At A Rodeo". Jest on spokojną, chociaż barwną i wciągającą kompozycją zarówno muzycznie, jak i tekstem przywołującą wizję lasu. Jak dla mnie to drewniany rock, leśny jazz. Uroku utworowi dodał etniczny instrument zwany dilrubą, który możemy w tle usłyszeć.
Właściwa premiera krążka odbędzie się 8 listopada, ale przedpremierowo można (przynajmniej w momencie, gdy to piszę) go odsłuchać na oficjalnym profilu MySpace zespołu. "Hard Working Classes", to nie album, który z powodzeniem naśladuje zagraniczne trendy, to album, który swoim oryginalnym stylem wydeptuje własną ścieżkę. Mam nadzieje, że wydawca zespołu, Mystic Production (podobnie, jak w przypadku Comy) podejmie starania mianowania Sorry Boys jednym z polskich towarów eksportowych. Mogą oni bowiem śmiało zagrać na jednej scenie z najlepszymi zagranicznymi wykonawcami. 9/10 [Michał Nowakowski]
Subskrybuj:
Posty (Atom)