22 października 2018


ÓLAFUR ARNALDS re:member, [2018] Mercury KX || U Ólafura Arnaldsa bez zmian. Zapowiedzi nowego, regularnego, studyjnego albumu umacniały tylko wizerunek sympatycznego chłopca a rosnące przekonanie, że żadna rewolucja się nie dokona i "re:member" najpewniej będzie kolejną ładną płytą z której, wbrew tytułowi i nikłym nadziejom, w pamięci niewiele pozostanie.

Arnalds nadal ma kłopot z byciem pozostawionym samemu sobie. Ciągle najlepiej radzi sobie z zewnętrznym wspomaganiem w postaci albo odgórnego konceptu, albo współpracownika. Stąd też tak dobrze sprawdzają się jego ścieżki dźwiękowe, tworzone najczęściej pod naciskiem czasowych założeń mini-albumy czy którekolwiek z jego bardzo satysfakcjonujących przecież kolaboracji, z Nilsem Frahmem, z Janusem Rasmussenem w ramach Kiasmos, z Alice Sarą Ott przy kompozycjach Chopina. Ugoszczenie na "re:member" Sohna okazało się głęboko rozczarowujące, Arnalds nie wykorzystał ani jego potencjału kompozytorskiego, ani nawet jego głosu, w efekcie mogłoby go tutaj wcale nie być, choć jako jedyny wokalny fragment na tej płycie przynajmniej nie irytuje jak przytłaczająca obecność Dana Arnóra na "For Now I Am Winter". Przykuciu uwagi do albumu nie pomagają poszczególne kompozycje, w większości krótkie i ledwie szkicowe, zlewające się w nieinwazyjną całość. Jedyną ciekawostką są multiplikowane dźwięki pianina przypadkowo generowane przez specjalnie przygotowane oprogramowanie, co jednak niekoniecznie musi pomagać w akcentowaniu własnych kompozycyjnych zdolności.


Nadal też bowiem, zarówno na polu kompozycji, jak i eksperymentu Arnalds ustępuje pola Frahmowi. Na "re:member" często też wydaje się go imitować, zarówno w ciekawszych ambientowych fragmentach, przypominających ich kolaboracje, jak i w miniaturowych jednak utworach zaaranżowanych wyłącznie na pianino, łącznie z wszystkimi stukotami, skrzypnięciami i pogłosami. Najczęściej Arnalds sięga po swe niezmiennie ulubione patenty. Albo więc luźno kreśli sentymentalnie ckliwą atmosferę, albo wesoło rozbieganą, w obu przypadkach nadużywając smyczki, które stają się powoli jego największą słabością. Zaaranżowane bez finezji i pomysłu, sprowadzają się tylko do melancholijnie falującego szumu i zasłony dymnej udającej emocjonalną głębię materiału. Brzmienie Ólafura Arnaldsa jest natychmiast rozpoznawalne, ale tak naprawdę nie oferuje niczego więcej niż prostą emocjonalną szarlatanerię, jest zatem w tym coś szczerego i nieautentycznego. W początkach swej kariery wypłynął na fali islandzkości, trwa natomiast dzięki swej niezaprzeczalnej sympatyczności, bo Ólafura Arnaldsa nie sposób nie lubić. Ale jako samodzielnego kompozytora, pianisty i aranżera nie należy też przeceniać. 5/10 [Wojciech Nowacki]

18 października 2018


MOGWAI KIN, [2018] Rock Action || Oczywiście, "KIN" jest pierwszym "hollywoodzkim" soundtrackiem Mogwai, ale jest to pierwszeństwo czysto symboliczne. W swym naprzemiennym cyklu wydawniczym Szkoci przeplatają regularne albumy innego typu wydawnictwami i ścieżek dźwiękowych mają już niemałą kolekcję: serial o zombie, dokument piłkarski i nuklearno-atomowy, artystyczna instalacja, nie wspominając o kolaboracjach z Clintem Mansellem i Kronos Quartet czy z duetem Reznor / Ross. Hollywood czy nie, ilustracyjność muzyki Mogwai jest oczywista i już dawno potwierdzona.

W głowach naturalnie rozjaśnia się slogan o "post-rocku jako soundtrackach do nieistniejących filmów", ale ta atrakcyjna przecież koncepcja jest w gruncie rzeczy logiczną pułapką. Ścieżki dźwiękowe, nawet te najlepsze, w swej podstawowej funkcji mają być jednak tylko dopełnieniem obrazu, kolejnym jego wymiarem, jedną z narracyjnych warstw. Muzyka instrumentalna natomiast żadnych dodatkowych warstw nie potrzebuje, jest bowiem obrazową sama w sobie. I pomijamy już czy i w jaki sposób Mogwai odpowiadają wyobrażeniom, dawnym i dzisiejszym, na temat post-rocka. Być może wymiana gitar na pianino jest w istocie ostatecznym post-rockowym gestem.


Maestria prostoty. "Eli's Theme" może wydawać się niepozorne, ale jeśli Stuart Braithwaite twierdzi, że ma "KIN" znalazły się jedne z najlepszych kompozycji Mogwai, to utwór otwierający tą płytę należy do nich zdecydowanie. A przecież to tylko pianino, dźwięczne, medytacyjne, z subtelną progresją i niepokojącym dronem w tle. Brzmi to niezwykle filmowo, ba, serialowo wręcz, przywodząc na myśl czołówki "The Man In The High Castle" czy "Westworld", jednocześnie dowodząc, że Mogwai radzą sobie z minimalizmem znaczne lepiej i efektowniej niż niejeden z przecenianych neoklasyków. "Scrap" zwraca się w stronę bardziej ustrukturyzowanej melodii, ale okazuje się być łatwym do przeoczenia. "Flee" natomiast to klasyczne Mogwai w miniaturze. Elektroniczne rozdygotanie napędzają akordy motorycznego pianina z wolna eskalując w stronę typowego chwytu z kontrastową ciszą i powrotem ze zmianą tonacji. Tutaj też dopiero pojawia się gitara i bardziej zdecydowana perkusja, całość zaś przypomina bombę zegarową na wybuch której czekamy z radością.

"KIN" przynosi też jednak parę niemal podprogowo przemijających, ambientowych miniatur, jak i pełnoprawnych kompozycji wpisujących się w ciąg ostatnich albumów i formy zespołu. "Donuts" to takie typowe późne Mogwai, ładne, łatwe, komfortowo z siebie zadowolone, ale niezapadające w pamięć i pozbawione awanturnictwa. "We're Not Done (End Title)" to natomiast kolejny przykład najnowszej fascynacji Szkotów, czyli zwyczajnych i całkiem przebojowych piosenek z wokalami. Co udało się raz, niekoniecznie musi udawać się zawsze, ale póki co ładne efekty przynosi. Autentycznie cieszy zaś utwór tytułowy, pomału i podskórnie się gotujący, znów przywodzący na myśl minorowe akordy z "Westworld".

Najlepszą ścieżką dźwiękową Mogwai pozostaje "Atomic", który okazał się po prostu bardzo dobrym albumem, wnoszącym powiew emocjonującej świeżości do późnego dorobku grupy, jednocześnie zaś w pełni samodzielnym i całkowicie obrazowym. "KIN" towarzyszącego mu obrazu również nie potrzebuje, choć jego więź z kinem sci-fi niełatwo tu uchwycić. W zestawieniu z wcześniejszymi soundtrackami Mogwai wydawać się jednak może lekko niespójny i pozbawiony kierunku, lecz nawet jako niewielka kolekcja mniej lub bardziej przypadkowych kompozycji "KIN" jest płytą znacznie bardziej satysfakcjonującą niż ich dwa ostatnie regularne albumy. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

16 października 2018


PEARL JAM Let's Play Two, [2017] Monkeywrench || Albumy koncertowe Pearl Jam to temat rzeka. Dosłownie, bo można je już liczyć bodajże w setkach, co oczywiście nie jest problemem dla nikogo poza hardkorowymi zwolennikami katalogowania wszystkiego na Discogs. Legalne udostępnienie niemal każdego koncertu zespołu jego uczestnikom, fanom i właściwie każdemu zainteresowanemu jest jednocześnie rewolucyjne i, po lekkim namyśle, całkowicie naturalne. Jaki zatem w obliczu swobodnego dostępu do tzw. oficjalnych bootlegów i możliwości własnego ich wartościowania sens ma wydawanie przez Pearl Jam bardziej tradycyjnie pojmowanych płyt koncertowych?

"Live On Two Legs" z 1998 roku zdążyło się jeszcze ukazać przed pierwszą ofensywą bootlegów i zasadniczo wpisywało się w typowy model tego rodzaju wydawnictwa. Czyli parę piosenek z aktualnie promowanego albumu, ówcześnie "Yield", parę faworytów publiczności, parę obowiązkowych obowiązkowych pozycji z "Ten", ale złożyło się na całkiem reprezentatywną i różnorodną całość, choć pozbawioną naturalnej dramaturgii późniejszych nieedytowanych bootlegów. "Live On Ten Legs" z 2011 roku w oczywisty sposób nawiązywało do swojego niemalże imiennika, wpisując się też w ówczesne obchody dwudziestolecia grupy. Wtedy wydawać się mogło tylko jedną z rocznicowych ciekawostek, obok książki, filmu i kompilacji, nota bene, również o przynajmniej częściowo koncertowym, lecz głównie archiwalnym charakterze. Dziś jednak zaskakująco pokazuje jak silny, angażujący, nadal różnorodny i niekoniecznie w oczywisty sposób najprzystępniejszy set można złożyć z późnego katalogu Pearl Jam.

Do tego mamy pełno wydawnictw, które plasują się gdzieś pomiędzy regularnymi koncertówkami a oficjalnymi bootlegami (wielodyskowa kolekcja z The Gorge, akustyczny set z Benaroya Hall), "Let's Play Two" jest zaś formalnie ścieżką dźwiękową do filmu łączącego muzykę Pearl Jam z tematem, który nie mógłby mnie mniej obchodzić, mianowicie ze sportem. Futbol amerykański jest jednak niezaprzeczalnie nierozerwalną częścią tamtejszej kultury, dla Pearl Jam jest to więc nobilitujące podkreślenie ich statusu, dla samej płyty zaś klucz do doboru utworów.


Przede wszystkim ma być ładnie. Stąd i "Low Light", i stadionowo rozpędzający się do wspólnego śpiewania "Better Man", i "Elderly Woman Behind The Counter In A Small Town", czyli piosenka, którą wyobrazić dziś sobie można w dziejącym się w latach dziewięćdziesiątych niezależnym filmie drogi. Albo na podwórku demokratów gawędzących o sporcie i polityce przy niedzielnym bbq. Czyli wszystko pasuje. Są tu też oczywiście obowiązkowe numery z "Ten", w końcu słuchaczom / widzom przypomnieć trzeba skąd ten cały Pearl Jam pamiętają. "Corduroy" to kolejny ewidentny koncertowy faworyt, lekko schizofreniczny, podobnie zresztą jak album z którego pochodzi, irytuje bowiem w swej części piosenkowej, ale motoryczna część instrumentalna jest niezwykle nośna, pod warunkiem, że nie psują jej lekko głupiutkie zaśpiewy. Dodajmy jeszcze pełne rozmachu "Given To Fly" czy "Crazy Mary", narastający, angażujący cover, epicki, lecz bez patosu, by mniej więcej nakreślić obraz "Let's Play Two".

Dla urozmaicenia są tu jednak i ostrzejsze kompozycje, kanciaste "Last Exit", ale i "Go", pokazujące że najlepsze kompozycje Pearl Jam mogą z łatwością być i ostre, i ładne. Zaskakuje również tytułowy utwór z niestety wyjątkowo bezbarwnego i ostatniego jak dotąd studyjnego albumu "Lightning Bolt", po latach bowiem brzmi już całkiem klasycznie. Najciekawszymi niespodziankami są jednak "Black, Red, Yellow", znane z kompilacji rarytasów "Lost Dogs", finałowy cover The Beatles "I've Got A Feeling" oraz "All The Way", nowa i praktycznie solowa piosenka Eddiego Veddera, dedykowana drużynie Chicago Cubs, której domowy stadion Wrigley Field był miejscem zarejestrowanych tutaj koncertów. "Let's Play Two" ma większe szanse posłużyć jako ciekawostka dla przygodnych bardziej niż oddanych fanów. I jedni, i drudzy powinni raczej posłuchać któregokolwiek z nowych bootlegów, najlepiej z Krakowa lub z Pragi, by w pełni doświadczyć jak długimi, różnorodnymi, zaskakującymi i nadal fenomenalnymi potrafią być koncerty Pearl Jam. 6/10 [Wojciech Nowacki]

8 października 2018


KVĚTY Komik do půl osmé, [2017] Indies Scope || Mniejsze lub większe zmiany składu zespołu Květy zawsze były jego immanentną częścią, zwłaszcza w powiązaniu z obszernym i poszukującym instrumentarium. Redukcja grupy do postaci tria tym razem wiąże się z daleko wyraźniejszym pragnieniem. Dwa ostatnie albumy wskazywać zaczęły na pewne wyczerpywanie się formuły, bynajmniej nie na zniżkę formy, ale zasłużoną przecież stagnację. Samoświadomość przezwyciężyła jednak bezpieczeństwo i tak oto "Komik do půl osmé" stać się miał swoistym restartem zespołu, nawet w warstwie wizualnej, dzięki drastycznie innej od wcześniejszych kolaży i, cóż, nie najlepszej okładce. Album jednak pozostaje znacznie bezpieczniejszym niż może się wydawać i okazuje się bardziej płytą przejściową niż otwierającą odmieniony etap kariery.

"Kouzelník" jest intrygującym początkiem albumu, choć bardziej stawia kolejne pytania niż udziela odpowiedzi dotyczących nowego kształtu grupy. Jest tu atrakcyjna motoryka, brzmienie wydaje się być jednocześnie bardziej minimalistyczne i twardsze, różnice są zauważalne, lecz subtelne, Martin E. Kyšperský zaś tutaj akurat wydaje się być bardziej otwarcie autobiograficzny w swych słowach niż zwyczajowo baśniowo-senny. Niezmienną w jego tekstach pozostaje owa czeska melancholia konfrontująca wielkie życiowe problemy z małymi życiowymi sytuacjami i obowiązkowym absurdem. Słów zresztą na płycie jest sporo, co w połączeniu ze znanym i charakterystycznym sposobem frazowania Kyšperskiego sprawia, że album wydaje się być dość gęstym i całkiem długim, pomimo tego, że same kompozycje są w większości dość krótkie.


Ich deklarowany minimalizm nie zawsze jest konsekwentny, podobnie jak rzekomy zwrot w stronę elektroniki, sygnalizowany już przecież na wcześniejszych płytach. Utwory nieraz zatrzymują się gdzieś w połowie między eksperymentem a przebojowością, sygnalizują tylko jakiś efektowniejszy rozwój, z rzadka satysfakcjonująco eskalując. Płycie w szerszej skali brakuje wyraźnego kierunku, na poziomie poszczególnych kompozycji brakuje im często typowej dla Květów zadziornej chwytliwości. Stąd też zaskoczeniem nie jest, że najlepszymi okazują się te utwory, które wpisują się w sprawdzony już od lat przebojowy warsztat. "Holka" to dokładnie taka piosenka jaką tylko Květy potrafią napisać, "Vzhůru" wyróżnia się przynajmniej za sprawą twardszej rytmiki, "Socha" zaś to rozbiegany przebój, w którym wreszcie idealnie łączą się rytmika, repetycyjność, dawkowanie emocji oraz siła języka. Najciekawszym zaś śladem tego, czym mogłyby być odmienione i eksperymentujące Květy jest "Datel", który wreszcie przynosi inny i urokliwy minimalizm, niemal medytacyjny, ale z podskórnym napięciem i bliski dawnej emotronice.

"Komik do půl osmé" to jak dotąd ostatnia ich studyjna płyta dla Indies Scope i jakkolwiek przejściowy czy niezdecydowany to do pełni obrazu brakuje nam wydawnictw opublikowanych przez Polí5. "Copak můžu svojí milý mámě říct" to nagrany jeszcze w starym składzie w zaledwie jeden dzień album z coverami klasycznego czeskiego zespołu Psí vojáci, jak na Květy niemal awangardowy, miejscami teatralnie poetycki czy wręcz ambientowy. Pod koniec roku 2017, ledwie parę miesięcy po "Komik do půl osmé" niespodziewanie ukazał się też "świąteczny" album "Spí vánoční pták", podobno zarejestrowany równolegle z poprzednikiem, co wydaje się niemal niemożliwe, może mieć jednak sens jeśli oba tytuły od początku przeznaczone miały być dla innych wydawców. Stąd też bardzo nieśmiało eksperymentujący "Komik do půl osmé" jednak przynajmniej w części kontynuuje przystępną piosenkowość płyt z Indies Scope, tymczasem "Spí vánoční pták" to naprawdę intrygująca i tym razem w pełni autorska kontynuacja kierunku obranego na "Copak můžu svojí milý mámě říct". A brak komercyjnego charakteru tych tytułów podkreśla tylko fakt, że pobrać je możecie za darmo. Czy wręcz musicie. 7/10 [Wojciech Nowacki]