21 października 2014


SWANS + PHARMAKON [20.10.2014], Lucerna Music Bar, Praha || Grają najdłuższe koncerty! Są najgłośniejszym zespołem na świecie! Mają w składzie faceta o imieniu Thor, który półnagi gra na gongu! To tylko pierwsze z brzegu slogany, którymi uzasadnić można konieczność udania się na koncert Swans. Jest to wydarzenie ekstremalne i nie dla każdego, ale z drugiej strony jest obowiązkowe i każdy zobaczyć je powinien.

Zgodnie z przypuszczeniami, pierwszy utwór koncertu trwał dokładnie 45 minut. Dopiero po czasie, który niektórym zespołom starczyłby na odegranie całego setu, pojawił się pierwszy w miarę rozpoznawalny fragment "To Be Kind": rozciągnięte do 20 minut "A Little God In My Hands". Pierwsza kompozycja z "The Seer" pojawiła się po półtorej godziny, ale z "The Apostate" wybrzmiało zaledwie ok. 10 minut, wtedy bowiem basista Christopher Pravdica wysadził jeden ze wzmacniaczy. Taśmowo produkowany przez niego basowy groove był zresztą tym elementem, dzięki któremu robił na mnie największe wrażenie spośród instrumentalistów Swans. Thor Harris robi oczywiście największe wrażenie wizualnie, ale sprawiał wrażenie nieco schowanego w tle, ale części potencjalnie najciekawszych tworzonych przez niego dźwięków po prostu nie było słychać.

Michael Gira pełnił rolę bardziej dyrygenta utrzymującego kontrolę nad zespołem, dającego  ciągłe instrukcje celem osiągnięcia dźwięku zgodnego z własnymi oczekiwaniami. A propos oczekiwań, w swych kaznodziejskich zapędach zmierzył wzrokiem publiczność i patrząc przypadkiem akurat w stronę gdzie się znajdowałem sapnął do mikrofonu grandmas.


Zamierzeniem Swans jest wprowadzenie słuchaczy w rodzaj totalnego sonicznego transu. Rozciąganie zatem jednego motywu do 20 minut nie służy zatem budowaniu napięcia, jest już celem samym w sobie. Swans ma aspiracje do bycia czymś więcej niż zwykły zespół rockowy, niebezzasadnie zresztą. Jeśli jednak wykracza poza standardowe ramy gatunku, to czy nie zasługuje też na warunki wykraczające poza typowy rockowy koncert? Bardzo chciałem dać się porwać ogłuszającej monotonii Swans, udawało mi się to zaledwie momentami, co przy koncercie zapowiadanym na 2 godziny i 40 minut jest zdecydowanie za mało.

Być może pewną rolę odgrywa tu specyfika twórczości Swans, nie ma bowiem czegoś takiego jak ustalone i skończone kompozycje. Albumy grupy to zaledwie uchwycone w czasie momenty twórczego procesu, muzyka pod czujnym okiem Giry stale się zmienia, rozrasta, modyfikuje, nie ma więc mowy o typowym koncercie zestawionym z utworów znanych z płyt. Co jest oczywiście fascynujące, ale nie w tych warunkach. Jestem przekonany, że Swans potrzebują więcej przestrzeni, wymagają totalnej koncentracji, nie mówiąc o wytrzymałości czysto fizycznej. Ba, sądzę nawet, że koncerty Swans powinny być siedzącymi.

Nie da się nawiązać więzi z zespołem i zsynchronizować się z tworzonymi przez nich dźwiękami w ciasnym klubie znanym z nienajlepszego nagłośnienia, pośród ciągłych wędrówek do baru po kolejne piwo, czy w otoczeniu plagi fotografów wciskających się wszędzie ze swoimi aparatami większymi od przeciętnego praskiego mieszkania. W tym warunkach zaczyna się kwestionować sens tak ekstremalnej muzycznej formuły. A wiedząc, że poza obezwładnieniem ciągłymi repetycjami nie oferuje ona żadnych niespodzianek, po dwóch godzinach można mieć dosyć i wyjść. Choć Swans zdecydowanie polecam to mam wątpliwości jak sprawdzą się podczas nadchodzących trzech koncertów w Polsce.

Niespodzianką za to okazał się support. Pharmakon, czyli niepozorna, drobna blondynka Margaret Chardiet, na bazie potężnych loopów generowanych przy pomocy płachty blachy prowokuje swym przesterowanym krzykiem, wychodzi do publiczności, konfrontuje się z nią bezpośrednio, chętniej nawet z jej żeńską częścią. Występ równie intensywny jak Swans, ale krótki i zaskakujący. [Wojciech Nowacki]

19 października 2014


CARIBOU + JESSY LANZA [16.10.2014], MeetFactory, Praha || “Swim” należy do najczęściej słuchanych przeze mnie płyt a Caribou do mych najbardziej ulubionych wykonawców szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. Samodzielnymi koncertami Polski nie rozpieszcza, tym większa moja radość, że przy okazji promocji nowego albumu „Our Love” Dan Snaith odskoczył na jeden wieczór do Pragi.

W koncertowym podaniu Caribou przyjmuje niemal klasyczny kształt zespołowy. Jeśli ktoś spodziewa artysty nad Sammlerami, to zapewne zaznajomiony jest jedynie z tanecznymi przebojami ze „Swim”, czy z nowym singlem „Can’t Do Without You”. Kto jednak pamięta słonecznie-psychodelizującą „Andorrę” i niemal kraut-rockowę „The Milk Of Human Kindness”, wie, że Caribou dalekie jest od związanych z elektroniką stereotypów a koncertowy potencjał tej muzyki jest spory.

Niewątpliwie jednak sukces „Swim” i, co już dziś wydaje się nieuniknione, jego przebycie jeszcze przystępniejszym i bliższym powszechnemu słuchaczowi „Our Love”, był przyczyną całkowitego wyprzedania praskiego koncertu i wypełnienia MeetFactory do granic możliwości. Publiczność może nie była zupełnie przypadkowa, ale po reakcjach najsilniejszych na „Can’t Do Without You” i niewiele słabszych na najbardziej chwytliwe kompozycje ze „Swim”, widać, że Caribou zyskuje na odbiorze, co może tylko cieszyć, o ile odbije się to na jakości proponowanej muzyki.

„Our Love” wydaje się być elektronicznym ekwiwalentem muzyki wieku średniego, najnowsze utwory są delikatniejsze, łagodne, często oparte na niemal piosenkowej strukturze. Zaistniało niebezpieczeństwo, że Caribou może pójść drogą Bonobo, który oferuje przyjemną, ale podwieczorkową muzykę, bez większych emocji i zdecydowanie rozczarowującą w koncertowym, zespołowym podaniu. Snaithowi towarzyszą jednak znakomici muzycy, szczególnie (drugi) perkusista, udowadnia jak niesamowitej precyzji potrzeba, by żywymi instrumentami akompaniować elektronice i wzbogacać ją o nowe wymiary.


Nie wiem, czy przyczyną miękkiego brzmienia koncertu było nagłośnienie czy charakter nowych kompozycji i aranżacji, ale oczywiście najbardziej satysfakcjonujące były przejścia między częściami piosenkowymi a house’owo-tanecznymi. Kulminacją koncertu było zdecydowanie „Bowls”. Mimo, że podobnie jak w innych utworach brakowało tu najbardziej charakterystycznych elementów, i wydawało się, że utwór wybrzmi jako rytmiczny, krautowy instrumental, to mocny, dwuperkusyjny finał pokazał drapieżność bliską niemal „Aurory” Bena Frosta.

Dla przeciwwagi „Second Chance” ukazało niebezpieczną drogę bezbarwnych piosenek z nudnymi wokalistkami w czym zaczyna się specjalizować ostatnio Bonobo. Zaproszona na scenę Jessy Lanza obdarzona jest słabym, ledwie słyszalnym głosem, pozbawiona jest zaś jakiejkolwiek charyzmy i sama swoim występem wydawała się znudzona i śmiertelnie zmęczona. Jako support zaś brzmiała jako FKA twigs bez odpicowanych przez plejadę producentów podkładów, co nie wiem czy świadczy gorzej o Jessy, czy o twigs.

Ważne jednak, że sam Dan Snaith, o aparycji nudnego nauczyciela akademickiego (doktor matematyki, przypominam) ze słabością do sztruksowych marynarek, okazał się bardzo sympatycznym wykonawcą, a i towarzyszący mu muzycy wyraźnie radowali się reakcjami publiczności, zwłaszcza na najnowsze, liczące ledwie dwa tygodnie kompozycje. Wieczór był zdecydowanie udany, jeśli Snaith, sam lub z zespołem, pojawi się w Polsce, nie powinniście mieć wątpliwości go zobaczyć. Warto jednak obserwować, w jaką stronę podąży w przyszłości, wraz z „Our Love” Caribou zdecydowanie znalazło się w zwrotnym punkcie kariery. [Wojciech Nowacki]

16 października 2014


THOM YORKE Tomorrow's Modern Boxes, [2014] self-released || Drugi solowy album Thoma Yorke'a zapewne nie zapisze się w historii jako pamiętne czy przełomowe dzieło. Wystarczy kolejny tweet, zdjęcie ze studia, tajemniczy obrazek zapowiadający ukończenie lub nagłe wydanie nowego tytułu Radiohead i "Tomorrow's Modern Boxes" spadnie znów do znanej kategorii "projektu pobocznego" czy "tymczasowego substytutu". Przypadłość ta, typowa dla solowych działań członków uznanych zespołów, często jest głęboko niesprawiedliwą. Tym razem jednak nie da się rozgraniczyć między solową, zespołową czy poboczną działalnością, "Tomorrow's Modern Boxes" jest bowiem najbardziej satysfakcjonującym dokonaniem Yorke'a od półtora dekady. Co ważne, po raz pierwszy od dawna satysfakcjonującym muzycznie.

Fascynacja Yorke'a własnym głosem objawiła się na "Hail To The Thief", albumie zawierającym jeszcze kilka zjawiskowych kompozycji, ale jako całość zapadającym się pod własnym ciężarem, za długim, nierównym i wypełnionym falsetowym wokalem. Na "The Eraser" Yorke zaczął dawać upust swojej drugiej fascynacji, płaskimi bitami i rytmem, które zdominowały też brzmienie Radiohead. "In Rainbows" i "The King Of Limbs" były na szczęście krótsze i spójniejsze od "Hail To The Thief", ale brzmieniowo i kompozycyjnie umacniały tylko obraz "jęków Yorke'a na perkusyjnym automacie" jako dominującego wyznacznika jego stylu. Poprawę przyniósł "AMOK", ale po czasie muszę przyznać, że z płyty Atoms For Peace niewiele zostaje w pamięci.

Nie BitTorrent, ale Polyfauna powinna być kluczem do "Tomorrow's Modern Boxes". Tajemnicza aplikacja, przygotowana przez Yorke'a, jego naczelnego producenta Nigela Godricha i naczelnego grafika Stanleya Donwooda, oferuje hipnotyczną wędrówkę po niepokojących krajobrazach, ilustrowaną fragmentami muzyki. Pierwotnie były to sample z "The King Of Limbs", ale po wrześniowej aktualizacji aplikacja została de facto zastąpiona całkowicie nową, z zupełnie nowymi obszarami do zbadania i przede wszystkim z nową, nieznaną wtedy jeszcze muzyką.

Yorke podgrzewał atmosferę publikacją kolejnych obrazów z, jak się miało okazać, nowej wersji Polyfauny. Muzyka, od początku brzmiąca jako jego najciekawsza muzyczna propozycja od dawna, w powiązaniu z wieściami o wejściu Radiohead do studia, rozbudziła nadzieję na nagłe wydanie nowego albumu, tudzież hipotetycznej drugiej części "The King Of Limbs". Wreszcie publikacja zdjęcia białego winyla doprowadziła niemal do histerii p.t. "nowe Radiohead w drodze", jakby nikt nie zauważył grafiki w tle, charakterystycznej dla obu "nieradioheadowych" płyt Yorke'a.

Swój głos zawsze w ostatnich latach traktował w kategoriach instrumentu, najczęściej jednak dominującego. Na "Tomorrow's Modern Boxes" nie ma mowy o powrocie do bardziej piosenkowych form ekspresji, ale z drugiej strony eksperymentujący wokal wreszcie wycofuje się i stapia się z tłem w jedną kojącą całość. Mogę się w pewien sposób zgodzić z twierdzeniem, że te osiem utworów brzmi jak jedna nierozróżnialna kompozycja, protestować jednak będę stanowczo przeciw głosom mówiącym, że jest to kolejna taka sama propozycja z ciągu wymienionych wyżej albumów.

Wreszcie otrzymujemy spójny, komplementarny projekt, w którym żaden z elementów nie wybija się, nie irytuje, nie dominuje, ale wszystkie zapadają się do siebie, do konceptu, który po zetknięciu się z Polyfauną musi kojarzyć się ze ścieżką dźwiękową po sennych krajobrazach. Rozpikselowane wzgórza, wielokątne konstrukcje, unoszące się w powietrzu barwne formy, uczucie dojmującej pustki, ale i czyjejś obecności zarazem. Idealnie ilustruje to ponadczasowy głos Thoma Yorke'a w pełnej harmonii z niepokojącą, ale zaskakującą ciepłą i bogatą elektroniką. Niezależnie od tego, czy Yorke zbliża się do Radiohead w "Guess Again!", czy do techno w "There Is No Ice (For My Drink)", po raz pierwszy od dawna w głowie zostają przede wszystkim dźwięki.

"The Eraser" doceniłem dopiero po latach, bynajmniej nie dzięki ówczesnej płasko-terkoczącej produkcji, ale dzięki kilku klasycznym już dziś kompozycjom. Pierwszy solowy album Thoma Yorke'a uchodzić zatem może za przystępniejszy, ale nie znaczy to, że "Tomorrow's Modern Boxes" jest materiałem wymagającym. Wręcz przeciwnie. Ta muzyka nie zaskakuje, ale opływa słuchacza i jak krajobraz gotowy do odkrywania nie wymaga uzasadnień. 9/10

***

Celowo pomijałem w zasadniczej części tekstu sposób publikacji "Tomorrow's Modern Boxes". Po pierwsze, w większości przypadków rozważania na temat nowych dróg dystrybucji zaciemniają kwestie muzyczne. Po drugie, doszedłem do wniosku, że żadna rewolucja się nie dokonała. Thom Yorke udostępnił odpłatnie swój nowy album w postaci plików mp3, a czy zrobił to za pośrednictwem strony internetowej, BitTorrenta czy profilu na Bandcampie, nie ma większego znaczenia. [Wojciech Nowacki]

13 października 2014


KRISTEN The Secret Map, [2014] Endless Happiness || Kristen to jeden z nielicznych polskich zespołów, które naprawdę wysoko cenię. Jeśli po latach działalności i szeregu znakomitych albumów nową płytę wydaje praktycznie własnym sumptem i nadal gra koncerty w niewielkich klubach, to doskonale obrazuje to moje niewielkie zainteresowanie polską sceną. Tym chętniej wyłączam Kristen z lokalnych warunków i po prostu ustawiam w szeregu jednego z najlepszych przedstawicieli współczesnej gitarowej alternatywy.

Zaczęło się od debiutanckiego albumu „Kristen”, którego do dziś słucham na wydanej w 2000 roku przez Gusstaff Records kasecie. Choć nie do końca, wszak wczesnych i surowych wersji części zamieszczonych tam utworów posłuchać można na pochodzącym z zamierzchłego 1998 roku demo. „Kristen” przyniosło muzykę, która dziś może nie uchodziłaby za w pełni oryginalną, ale wtedy całkowicie autorską i nawiązującą do najciekawszych tradycji post-rocka lat 90-tych. Siłą albumu były dłuższe, precyzyjne i skupione formy, ale przede wszystkim inteligentne i emocjonujące melodie. To jednak wyprodukowane przez Macieja Cieślaka „Stiff Upper Worlds” należałoby dziś uznać za klasyk polskiej alternatywy, choć był to już materiał bardziej wymagający i wielowymiarowy, odrobinę mniej oddziałujący na emocje, z kompozycyjnymi nieregularnościami, ale i inkorporujący lekką, piosenkową odmianę post-rocka w stylu The Sea & Cake.

Zróżnicowane „Please Send Me A Card” jeszcze załapało się na chwilowo wzbierającą falę polskiej alternatywy początku XXI wieku. Jako całość był to album rozedrgany, ale przyniósł też kilka z najlepszych kompozycji Kristen, nieprzypadkowo tych najdłuższych. „Night Store”, wypełnione formami wręcz ekstremalnie krótkimi, ciążyło już bowiem patchworkowym, surowym i nieprzystępnym charakterem a obcowanie z tym wcieleniem Kristen było doświadczeniem lekko niepokojącym. Był to rok 2005 i zespół zamilkł na parę, zdecydowanie zbyt długich lat, przynajmniej jeśli chodzi o działalność wydawniczą.

Powrót albumem „Western Lands” ukazał Kristen w bardzo dobrej formie i choć nie jestem fanem potraktowania tego materiały przez Etamskiego, to doskonałe „We Want To Weave A Pattern” było dokładnie tym czego od zespołu można było oczekiwać. Tym lepiej, że niewiele później nastąpiło wyraziste, zadziorne i skupione „An Accident!”, teoretycznie epka, co nie ma większego znaczenia jeśli albumy Kristen oscylują wokół całkowicie satysfakcjonujących trzydziestu minut. Cztery zawarte tam utwory do dziś stanowią jeden z najlepszych tytułów jakie w polskiej muzyce można było usłyszeć w ciągu ostatniej dekady.


Oczywiście, można po raz kolejny narzekać, do jak umownie wąskiego grona trafia w Polsce muzyka Kristen, lecz zespół nie zasługuje na to, by być ciągle wykorzystywany jako podręcznikowy przykład problemów z tzw. polskim gustem i muzycznym obyciem. „The Secret Map” wydaje się być świadectwem tego, że bracia Rychliccy i Michał Biela po prostu znajdują się w swej strefie przynajmniej minimalnego komfortu i nieskończone szczęście zapewnia im tworzenie muzyki, która przy okazji okazuje się być wyśmienitą.

Po raz kolejny zmianie ulega struktura albumu. W przypadku Kristen praktycznie jedyną stałą rzeczą jest wspomniana już wyżej zwięzłość, całkowicie przekonywująca, choć akurat w przypadku „The Secret Map” mówić można o stosunkowo największym niedosycie.Płytę spina klamra dwóch niezwykle długich utworów, dziewięciominutowego „Upward, Beyond The Onstreaming, It Mooned” i jedenastominutowego „Endless Happiness”. Pierwszy, pełen dźwiękowych zniekształceń przypominających jeszcze „Western Lands”, ma kontemplacyjny charakter i wykonaniu Kristen stanowi niemal podejście do dark ambientu. Drugi, o pustynnym niemal charakterze, prowadzony jest przez syntezatorowy puls i kombinujące perkusjonalia.

Pomiędzy nimi znajdują się trzy kompozycje. Z atmosfery „Upward, Beyond The Onstreaming, It Mooned” zdaje się wypływać swobodne, rozstrojone “2 A.M.” z przygłuszoną niby-melorecytacją Bieli, niemal jazzowymi akcentami i finałową mantrą I don’t know, która rozwiązanie znajduje w „Music Will Soothe Me”, jednej z najlepszych piosenek, tak, piosenek, ostatnich lat. Taneczny wręcz funkowy groove, ciężkiego kalibru, ale lekko stąpający, rozwija najbardziej skupione pomysły i melodie z „An Accident!” i prowadzi je w bardziej chwytliwą i przystępną stronę. Wreszcie tekst I'm always broke, desperated, but I'm not breaking / I need a brake, but baby, I won't get a brake / … / and yet at home there's music to soothe me brzmi jak uniwersalny hymn zarówno zespołu, jak i introwertycznego słuchacza. Tytułowe “The Secret Map”, znów niesamowicie melodyjne i piosenkowe, najbliżej ma do znakomitego solowego materiału Michała Bieli, ale w zespołowym podaniu powoli buduje napięcie aż do intensywnego i dosłownie rozmarzonego finału.

Czy jest to najlepsza płyt Kristen? Na tak postawione pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Manipulowanie konwencją płyty w rękach Kristen przynosi za każdym inne efekty i choć sam zespół wydaje się być zainteresowany tylko „tu i teraz”, to dla słuchacza fascynujące jest właśnie to, że ich twórczość najlepiej pojmować jako całość, z kolejnymi, miejmy nadzieję, że regularnie pojawiającymi się odcinkami. Tymczasem „The Secret Map” jest najlepszym, co możecie dziś, w tym roku, w tym kraju usłyszeć. 8/10 [Wojciech Nowacki]

3 października 2014


KIESLOWSKI Mezi lopatky, [2014] Indies Scope || Formuła duetu jest jedną z najbardziej wdzięcznych, ale i najbardziej wymagających. Interakcja między dwoma muzykami, dwiema osobowościami, łatwo może zapaść do sztampowych klisz, ale przy niewymuszonej chemii i naturalnym talencie może odwdzięczyć się niezwykle intensywną i intymną zarazem twórczością. O tym, że Kieslowski potrafią w duecie dosięgnąć maestrii udowodnili już na znakomitym albumie "Na nože".

Jest to płyta z gatunku tych, które po odtworzeniu natychmiast chce się zapętlić. Co jest zasługą w podobnym stopniu jej idealne wyważonej długości, co bezbłędnych kompozycji. "Na nože" jest zadziorna, wyrazista i chwytliwa. Od pierwszego indeksu praktycznie każda piosenka niesie ze sobą intensywność przeboju. Współgra duetu w czystej formie oddana została w sposób niemal niemożliwy do polepszenia. Duetu, zaznaczmy raz jeszcze podstawowy warunek, prawdziwie i bezpretensjonalnie utalentowanego.

Nie mogą zatem dziwić spore oczekiwania wobec następcy, zaostrzone tylko remiksowym minialbumem "Na lože", udowadniającym mocne zakotwiczenie Kieslowski we współczesnych realiach muzycznych. Oczekiwania nie dotyczyły bynajmniej jakości kompozycji, piosenki z "Mezi lopatky" już od dawna są stałym elementem koncertów duetu. Uwagę najsilniej zwróciła osoba zapowiadanego producenta płyty.

Jan P. Muchow to już legenda, ale nadal filar czeskiej sceny muzycznej. Taki trochę Artur Rojek, ale bez festiwalu, za to z karierą uznanego producenta, autora muzyki filmowej a nawet aktora. W początku lat 90-tych, na fali shoegaze'u zespół The Ecstasy of Saint Theresa promowany był przez samego Johna Peela. Umakart, mając na koncie zaledwie dwa albumy, jest w czeskich warunkach nie mniejszą legedną. "Samotáři" z muzyką Muchowa to w Polsce film kultowy, w Czechach taki sam status ma "Šeptej", w którym zagrał jedną z głównych ról.


Osoba producenta o tak uznanym statusie i od lat wypracowanym warsztacie odznaczyła się na "Mezi lopatky" na tyle silnym piętnem, że czasami mam wrażenie jakbym słuchał płyty Jan P. Muchow feat. Kieslowski. Nie ma wątpliwości co do autorstwa kompozycji, to nadal pełna napięcia interakcja Marie i Davida. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że płyta jest przeprodukowana, zdecydowanie nie. Delikatniejsze niż na "Na nože" piosenki pozostawiają sporo miejsca do słusznego wypełnienia. Większość jednak produkcyjnych i aranżacyjnych zabiegów jest na tyle charakterystyczna dla Muchowa, że do muzycznego związku Kieslowski wniknął z zewnątrz ktoś trzeci naruszając kruchy ideał.

Pełno na "Mezi lopatky" ciepłych, miękkich klawiszy. Pojawia się i gitara elektryczna, ale tylko w roli akcentu, podobnie subtelna elektronika, czasem w postaci lekkiego syntezatorowego pulsu. Kieslowski swoją obecność wyraźniej zaznaczają w dynamiczniejszych utworach, których jest tu wyraźnie mniej niż na poprzedniku. Żywe "Postele" czy "Obrazy", bazujące gitarze akustycznej i linii z późniejszym towarzystwem klawiszy i rytmicznych oklasków, to jedne z najlepszych piosenek na płycie. Wizytówką albumu mogą być już otwierające całość "Doteky" a w "Sever" znajdziemy bardzo sympatyczne odniesienie do Kittchena, który na Północ chciał tylko wyjechać, ale David to faktycznie zrobił, tylko po to, żeby się przekonać, że jednak nie jest tam lepiej. Cóż, na Północy jest kraj Kieślowskiego.

"Mezi lopatky" to urocza płyta, słucha jej się bez wątpienia niezwykle przyjemnie. Po prostu bardziej ekscytuje mnie surowsza, mniej wygładzona i bardziej podstawowa odsłona tego zjawiskowego duetu. Dwa głosy, klawisze Marie, gitara Davida, wyraźne osobowości i talent to tworzenia bez wyjątku udanych piosenek zupełnie wystarczają. Miękkość nowego albumu jednak również znajduje zastosowanie a Kieslowski idealnie trafiają między łopatki jesieni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]