27 sierpnia 2015


PERCUSSIONS 2011 Until 2014, [2015] Text Records || Od czasów "There Is Love In You", albumu dorównującemu na wskroś epokowemu "Rounds", Four Tet jakoś nie ma szczęścia. Otwarcie dawnych archiwów, jasne, ucieszyło licznych przecież fanów Kierana Hebdena, ale z nową muzyką Four Tet jest już w ostatnich latach gorzej, ba, nawet jego firmowe remiksy nie mają już tej świeżości co kiedyś. Na kompilacyjnym "Pink" jeszcze były momenty, "Beautiful Rewind" jest nieszkodliwym, choć zdecydowanie najsłabszym albumem w katalogu Four Tet, najnowszy "Morning/Evening" póki co brzmi niestety lepiej jako koncept na papierze niż w zatopionej w bollywoodzkim samplu wokalnym rzeczywistości.

Zawsze wydawało mi się, że muzyka Four Tet najsłabiej prezentuje się wtedy, gdy opiera się na perkusyjnych loopach i eksperymentach z rytmem, jak niegdyś na "Everything Ecstatic", który po czasie jednak znacznie zyskuje. Sam Hebden jasno deklaruje, że ostatnimi czasu jest to zawsze dla niego świadomy punkt wyjścia, czego efektem są właśnie dwie ostatnie płyty Four Tet. Jeśli zatem swój poboczny projekt zdecydował się nazwać na cześć najmniej mnie przekonującego elementu swego warsztatu, to przyznaję, celowo zdecydowałem się go pominąć. Błąd. Percussions to najlepszy zestaw muzyki Kierana Habdena od czasów "There Is Love In You" właśnie.


Czy utwory te mogły się ukazać się pod znanym na całym świecie szyldem Four Tet? Nie wiem i nie będziemy wdawać się w semantyczne rozważania, faktem jest, że jako pozornie prostsze, czy może raczej bardziej pierwotne, różnią się od obudowanych ornamentami kompozycji Four Tet. Ale warsztat Hebdena jest z miejsca rozpoznawalny i to właśnie ten niebywały warsztat jest głównym bohaterem i atutem Percussions. Te utwory najlepiej bowiem pokazują jak misterną i precyzyjną konstrukcją jest muzyka elektroniczna. Nie ma tu przypadkowości i losowego generowania dźwięków, nie ma też improwizacji i swobodnego oddania się tworzeniu, jest wyłącznie chirurgiczna wręcz precyzja doboru i układu dźwięków. Bezduszność? Skądże znowu. Weźmy już pierwsze w zestawie szybkie techniczne "February 2014", w którym pojawiają się kolejne warstwy, całość nabiera intensywności, głębi, taneczności, ale cały czas bazuje na pierwotnym rytmie. Słuchając Percussions można się bezustannie zastanawiać dlaczego ten dźwięk, warstwa, zmiana pojawia się akurat w tym a nie w innym momencie, dlaczego akurat ta a nie inna kombinacja brzmi tak dobrze? My tego nie wiemy, ale wie niezwykle utalentowany człowiek, Kieran Hebden.

"2011 Until 2014" jest w zasadzie również kompilacją, część utworów ukazała się już wcześniej na winylowych singlach. Tymczasem jak żaden inny długogrający materiał Four Tet brzmi jak skończony, przemyślany album, pozbawiony zarówno przypadkowość, jak i zawsze u Four Tet obecnych wypełniaczy. Taneczny bit prowadzi od początku do końca, w "Sext" brzmiąc jakby faktycznie dobiegał zza drzwi pełnego klubu, ale już niemal na samym początku mamy najwięcej eksperymentów, jak w "Blatant Water Canon" które z pozornie przypadkowych naciśnięć pada przeradza się w taneczny UK garage'owy kawałek. Następnie pojawia się coraz więcej przystępnych elementów, deep house, techno, sample, afrykańskie bębny, by w najbardziej klubowo brutalnym "KHLHI" po mistrzowsku wplótł się klasyczny pop z lat 60-tych.  A po twardym, nerwowym "Bird Songs" końcówka stosunkowo najbardziej zbliża się do klasycznych brzmień Four Tet.

Gdy znani muzycy decydują się poszaleć z bardziej pierwotną, klubowo-taneczną muzyką często decydują się na ukrycie się za nowym szyldem, Toro Y Moi pospełniał się jako Les Sins, Caribou jako Daphni. Z jednej strony jednak te spychane na pobocze dokonania okazują się po prostu nie aż tak dobre jak można było by się spodziewać, ale z drugiej strony odbiera się im tym szansę szerszego zaistnienia. Nad czym, jak i nad brakiem fizycznego wydania, trzeba szczególnie ubolewać w przypadku Percussions, ewidentnie zbierającego najlepsze dokonania Four Tet ostatnich paru lat. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 sierpnia 2015


LANKS Banquet EP, [2015] self-released || W kategorii australijskich brodaczy Chet Faker zdaje się rządzić niepodzielnie. Jednak gdyby zgolić mu potężne brodziszcze efekt wizualny, mam wrażenie, nie byłby tak atrakcyjny. Poważnie jednak mówiąc, Lanks to nie mniej utalentowana konkurencja. Oczywiście tak jednoznaczne porównanie dla debiutanta może być najpewniej krzywdzące, ale posłuchajcie tylko, nawet bez wiedzy o australijskim pochodzeniu, to pierwsze skojarzenie jakie przychodzi do głowy. Problem w tym, że Lanks, czyli Will Cuming, na scenie męskiego melancholijno-alternatywnego r'n'b podbarwionego popem i elektroniką, debiutuje dość późno, ale jednocześnie wydaje się być jednym z najbardziej utalentowanych jej przedstawicieli. Chet Faker może czuć się poważnie zagrożony, póki co, góruje jedynie doświadczeniem, Active Child jest bardziej afektowany niż efektowny, Deptford Goth po swym drugim albumie może poczuć się pokonany.

Lanks nawet jeszcze tak naprawdę nie zadebiutował, jeśli za wyznacznik początku kariery przyjmiemy wydanie długogrającego albumu. Już debiutancka epka "Thousand Piece Puzzle", którą razem z singlem "Brave Man" oraz obrazkiem kota, chyba nadal można pobrać za darmo stąd, brzmiała całkiem obiecująco, ale to singiel "Settle Down" nie pamiętam jak, gdzie i kiedy zwrócił moją uwagę. Takie na poły przypadkowe odkrycia są równie rzadkie co cenne. Rozpoczynający ten utwór falsetowy refren może początkowo co najwyżej intrygować, ale szybko staje się powolną, kroczącą, nastrojową piosenką, niezwykle śpiewną i najbardziej na zapowiadanej przez nią epce "Banquet" dopracowaną. Lanks bezwstydnie snuje melodię, w którą wplata dźwięki organów oraz bardzo subtelną gitarę, w efekcie "Settle Down" to jedna z najprzyjemniejszych piosenek jakie w ostatnich miesiącach słyszałem.


Gitara staje się w piosence "Aurelia" środkiem do całkiem efektownej eskalacji i dodania brzmieniu sporej dawki ciepła, mimo, że i ten wiedzie bit z automatu perkusyjnego. Ten akurat utwór brzmi jak podejście Radiohead to alternatywnego r'n'b, sam Will Cuming swym falsetem zdaje się zbliżać do Yorke'owych wokaliz, w niższych zaś rejestrach do wspomnianego już Fakera. W "Beach Houses" niezwykle sprawnie odmalowuje lekki, ciepły, plażowy klimat, dźwięki syntezatora na hiphpowym rytmie funkowo bujają, Cumimg niemal rapuje a w repetytywnym finale do jego głosu dołącza żeński wokal oraz, co póki co jest drobnym znakiem firmowym Lanks, flet. "Brothers Of The Mountain", płynnie przechodzące w najskromniejsze na epce "Whale Song", przynosi próbę odważniejszego śpiewu, ale też ustabilizowanie brzmienia Lanks jako połączenia elektroniki i subtelnej gitary. Na tym samym rozwiązaniu bazuje rozpoczynające całość "Hold Me Closer", choć tu akurat znak zapytania można postawić przy elektronice niebezpiecznie cofającej się do lat 90-tych, szczególnie wkraczając w drum'n'bassowy beat. Albo to zatem niekoniecznie przemyślany początek, albo wyznacznik wzmagającego się trendu. Zobaczymy.

"Banquet" znaleźć możecie na Bandcampie Lanks, posłuchać choćby na Spotify. Choć czas i konkurencja zdają się sympatycznemu Australijczykowi nie sprzyjać, to warto czekać na pełen album i obserwować z jaką radością przyjmuje wszelkie znaki rosnącej, na razie na rodzimym kontynencie, popularności. Ostatnio supportował tam znaną nam przecież niezła, choć chyba przereklamowaną duńską wokalistkę MØ, której piosenkę zresztą spontanicznie nagrał. Różne są zatem drogi i spore szanse, że o Lanks jeszcze zasłużenie usłyszymy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

25 sierpnia 2015


THE ORDER OF ISRAFEL Wisdom, [2014] Napalm Records || Wszystko zaczęło się wraz z powstaniem zespołu Black Sabbath. No, może nie jest to do końca prawdą, niemal równocześnie z wypuszczeniem debiutu Sabsów jeszcze jeden zespół wpłynął na kształt późniejszego kanonu. Tym zespołem był Black Widow, tworzący utwory pełne przestrzeni, bluźnierczych tekstów i mistycyzmu. Album "Sacrifice" młodszy jedynie o miesiąc od pierwszej płyty Sabbathów stał się dla wielu wykonawców wzorem w jaki sposób budować niepokojący klimat nagrań (ze szczególnym wskazaniem na utwór "Come To The Sabbat"). Jednak to właśnie Black Sabbath został dostrzeżony przez rzesze fanów oraz skostniały (w latach 70-tych wcale nie w mniejszym stopniu jak obecnie) rynek wydawniczy. To również muzycy z Birmingham wprowadzili charakterystyczne powolne, niepokojące riffy grane na obniżonym stroju gitary.

W czasach, gdy powstawały najsłynniejsze płyty Sabbathów nikt jeszcze nie bawił się w bardziej szczegółową specyfikację dokonań Brytyjczyków. Dla ówczesnych fanów zespół grał rocka. Mrocznego, dusznego, powolnego, ale jednak rocka. Bardziej dociekliwi mogli co najwyżej dodać przedrostek "hard". O tym, że wszyscy oni byli w błędzie dowiódł dopiero szwedzki zespół Candlemass nagrywając w 1986 roku płytę "Epicus Doomicus Metallicus". Wówczas uznano, że lata 70-te stały się świadkiem narodziny jednego z najbardziej wpływowych i płodnych rodzajów muzyki - doom metalu. Artyści prezentujący wspomnianą stylistykę zgodnie chylili czoła przed dokonaniami Sabbathów, Pentagramu czy, w mniejszym stopniu, wspomnianego Black Widow. Muzyka pełna "walcowatych" riffów, motorycznych pasaży, doprawiona nutką psychodelii i religijnych (bynajmniej nie chrześcijańskich) odniesień została ukonstytuowana. Jednak, jak to zwykle bywa, doom metal nie miał i nie ma jednego oblicza. Dwie drogi, którymi mogli podążać późniejsi naśladowcy Sabsów da się prześledzić już na podstawie dokonań samych mistrzów gatunku. W latach 80-tych i później cześć zespołów podążyła ścieżką wyznaczoną przez utwór "Black Sabbath" (ciężkie, niepokojące dźwięki, wolne tempa wzbogacone gotyckim tekstem) a inni skierowali swe kroki w stronę "Sabbra Cadabra" (utwory szybsze, zbliżające się swą stylistyką do klasycznego rocka). Współczesnym reprezentantem pierwszej ze wspomnianych stylistyk jest The Order Of Israfel, drugiej, młody zespół Orchid, o nim jednak przy innej okazji.


O The Order Of Israfel zapewne nie słyszał niemal nikt wśród współczesnych znawców muzyki. Nie znajdziemy wywiadów z zespołem w polskich mainstreamowych pismach muzycznych. Nie jestem nawet pewien czy zostali oni zaszczyceni recenzją swojego debiutanckiego krążka. A szkoda. Płyta "Wisdom" jest bowiem jednym z najlepszych albumów roku 2014. Słuchacz nie znajdzie na niej wyrachowanego promedialnego zacięcia, każącego muzykom skracać utwory wykraczające poza przysłowiowe 3,5 minuty. Nie ma również modnej produkcji wprowadzającej w zupełnie nieprzystającą stylistykę elementów muzyki pop czy soul (co dzieje się coraz częściej, a przykładem który w tym momencie najbardziej ciśnie się mi na usta są godne pożałowania solowe dokonania Chrisa Cornella).

Jak wspominał Tom Sutton, autor całego niemal repertuaru zawartego na debiucie, muzyka którą pisze musi przede wszystkim spełniać jego własne wyśrubowane wymogi, trafiać w jego muzyczne gusta. Dzięki temu (biorąc również pod uwagę bogatą przeszłość sceniczną Suttona chociażby z Church Of Misery) otrzymaliśmy płytę do bólu szczerą, pełną emocji a równocześnie klinicznie wyważoną i przemyślaną. I nie jest to wcale sprzeczność. Odrobinę wycofany, przytłumiony wokal Suttona przekazuje bowiem więcej emocji niż dziesiątki płyt wokalistów dla których jedynym sposobem ukazania wagi wyśpiewanego tekstu jest nagminnie wplatane vibratto. Na albumie "Wisdom" wpływy Black Sabbath, Pentagram, Candlemass, Cathedral (ale również np. Motörhead) są wyraźne, przy czym nie ograniczają się wyłącznie do prostego naśladownictwa. Nie przysłaniają własnego stylu, który zespół był w stanie wykształcić już na debiucie, pokazując równocześnie, że The Order Of Israfel odrobili lekcję z historii muzyki.


Wynika to również z faktu, że gros utworów powstał pomiędzy opuszczeniem przez Suttona Church Of Misery a jego przeprowadzką do Szwecji. Poszczególne kompozycje powstawały na długiej przestrzeni czasu, dzięki czemu wielokrotnie przechodziły surową selekcję autora, okrzepły i nabrały charakteru. Aby zrozumieć czemu ta płyta jest wyjątkowa wystarczy posłuchać utworów "Wisdom", "Born For War" czy przede wszystkim monumentalnego "Morning Sun (Satanas)". Następnie proponuje wsłuchać się w klasycznie horrorowy tekst utworu "The Noctuus" i wrażenia doprawić niemal progresywnym "Promises Made To The Earth". Pomimo tematyki oscylującej w większości wokół powieści grozy przywodzącej na myśl dokonania H.P. Lovecrafta ("The Noctuus", "On Black Wings, A Demon", "The Earth Will Deliver What Heaven Desires") zespół nie popada w pastisz. W żadnym momencie nie staje się swoją własną karykaturą, o co niezwykle łatwo przy wspomnianej stylistyce.

Przed zapoznaniem się z płytą The Order Of Israfel uważałem, że "13" Sabbathów jest dobrym podsumowaniem kariery muzyków, płytą ciekawą stylistycznie i dojrzałą. Dopiero "Wisdom" uświadomiło mi jak zachowawcze danie podali nam pionierzy doom metalu. Nie wróżę jednak The Order Of Israfel zawrotnej kariery. Niestety, nie te czasy, nie ta stylistyka, a zespół nawet w obrębie doom metalu wydaje się być projektem niszowym. W żadnym stopniu nie odbiera to przyjemności z obcowania z ich muzyką. Słuchając melodeklamacji Suttona w "The Vow" która po kilku minutach przeradza się w potężny riff utworu "Morning Sun" pomyślcie, jak dużo uwagi poświęcono by tej płycie, gdyby jako autorzy podpisani zostali Iommi, Osbourne, Butler, Ward. Tylko, czy muzyka przez to stała by się jeszcze lepsza? Nie sądzę. Zatem może zamiast ciągle oczekiwać na to, co wydarzy się w obozie Sabsów, rozejrzyjmy się dookoła. Wyniki poszukiwań mogą bowiem pozytywnie zaskoczyć. 9/10 [Jakub Kozłowski]

20 sierpnia 2015


KVĚTY Miláček slunce, [2015] Indies Scope || O Květach myślę zawsze gdy pada pytanie o wyróżnik czeskiej muzyki. Nie tylko dlatego, że są jednym z moich ulubionych zespołów i jednym z pierwszych, w Polsce zasadniczo nieznanych, które w Czechach poznałem. Květy, czołowi reprezentanci morawskiej alternatywy, w typowo czeski sposób sięgają po lokalne tradycje i uwspółcześniają je zachowując jednak oryginalność i miejscową tożsamość.

Oficjalnym debiutem grupy był wydany w 2004 roku album „Jablko jejího peří”, jednak już wcześniej Květy wydały własnym nakładem szereg domowych tytułów, spośród których ostatni „Daleko hle dům” doczekał się późniejszej reedycji. Oba te materiały powstały praktycznie w tym samym czasie i o ile bardziej dopracowane i klarowniejsze „Jablko jejího peří” było w swej ówczesnej dziwności przystępniejsze i bardziej piosenkowe pod względem struktury i treści kompozycji, to surowe „Daleko hle dům” przyniosło jeszcze odważniejszy i unikatowy zlepek alternatywnego folku, rocka i współczesnego szansonu. Sama muzyka, na wskroś teatralna i w duchu morawska, zdawała się opowiadać historie, miejscami w całkiem intensywny sposób. Wtedy właśnie, wśród korzeni Kwiatów, znaleźć można było wspólne dla brneńskiej alternatywy i tak charakterystyczne dla czeskiej sceny swobodne, uwolnione wręcz podejście do miejscowych folkowych tradycji naturalnie tłumaczonych na współczesny język. To samo brzmienie i ulotna atmosfera, którą inną gałęzią stało się później DVA.


Szybkie zdobycie i umocnienie swych pozycji Květy dokonały dzięki swoistej trylogii albumów „Kocourek a horečka”, „Střela zastavená v jantaru” oraz „Myjau”. „Kocourek…”, choć jako jedyny album stworzony wyłącznie w duecie, zdecydowanie opowiedział się po bardziej piosenkowej niż ilustracyjnej stronie Květów, ale jeszcze niekoniecznie przebojowej. Stopniowo też ich piosenki nabierały coraz mocniejszego rockowego charakteru, na pierwszy plan jednak zdecydowanie wysunął się Martin E. Kyšperský ze swym charakterystycznym głosem i sposobem frazowania. Wokalne eksperymenty posunął do granic przyswajalności na „Střele…”, zarazem album ten, radośniejszy, bardziej melodyjny i znów bardziej rockowy, przyniósł pełniejsze zespołowe brzmienie i pierwsze prawdziwe przeboje.

Droga do „Myjau” była zatem logiczna i konsekwentna, ta najlepsza w dorobku Květów regularna płyta idealnie wyważyła wszystkie dotychczasowe elementy, nastroje, brzmienia w spójną, piosenkową, ale niebanalną całość. Mocne kompozycje bez wyjątku uwodziły, wokal stał się integralną częścią piosenek, które swą morawską alternatywę doprowadziły niemal do post-rockowej intensywności. Powagę „Myjau” szybko skontrowało „V čajové konvici. Písně z projektu Svět podle Fagi” napisane jako ścieżka dźwiękowa do opartego na komiksowych paskach przedstawienia teatralnego, świata zatem całkowicie dla Květów naturalnego. Lekkość tego materiału niesamowicie uwodzi, pełne pomysłów i gości piosenkowe miniatury przyniosły jednorazowo znaczące poszerzenie brzmienia zespołu, stając się obok „Myjau” jego najlepszym albumem.


Stąd też „Bílé včely” zainaugurowały stabilny okres w historii Květów, co znów jest rzeczą całkiem naturalną dla zespołu z tyloma już tytułami w dyskografii. Muzyka stała się może mniej ekscytująca i zaskakująca, Květy łatwiej już zakwalifikować po prostu do dziedziny piosenkowego alternatywnego rocka, ale zarazem zespół nie ustaje w modyfikowaniu swojego ustabilizowanego już brzmienia, tutaj choćby o subtelną elektronikę, ale i bardziej minimalistyczne podejście do kompozycji i aranżacji niż w rozbuchanych czasach „kociej” trylogii. Najnowszy „Miláček slunce” jest zatem zarówno kontynuacją i rozwinięciem brzmienia dojrzałych Květów z poprzedniego albumu.

"Je podzim" jest modelową piosenką Květów z typową dla nich rytmiką, pogadankowymi zwrotkami i chwytliwie emocjonalnym refrenem oraz instrumentarium na które obok obowiązkowych smyczków i kontrabasu składają się, to nowość, organy. Znakomity, rozpędzony "Syn" to nerwowe, niemal punkowe podejście do folku z punktowanym, łamiącym język refrenem (Ty přece víš víc než já vím). Jeszcze mocna, prawie zeppelinowa, smyczkowa motoryka w "Opičí král (ještě přece je čas)" zagęszcza emocje, ale reszta płyty porzuca brzmienie grającego morawski folk Arcade Fire i eksploruje sygnalizowany już na "Bílé včely" minimalizm.

"ČKNO" zbliża się wręcz do ambientu, minimalizm, ale nie surowość, eksponuje tutaj wszystkie świetnie wyprodukowane aranżacyjne detale. Elektronika najsilniej odznacza się w piosence "Cizinec", swoiście anty-post-rockowej, bo tak nierockowe instrumenty jak wiolonczela i kontrabas użyte zostały w sposób jak najbardziej rockowy. Kontemplacyjnie brzmi "Kočičí dům", w finałowym "Psi" powracają zaś mocniejsze, hałaśliwe akcenty. "Miláček slunce" to jednak zdecydowanie album na którym mniejszy nacisk położono na kompozycje, chwytliwość, przebojowość, większy zaś na produkcję, wyeksponowanie poszczególnych brzmień, dawniej opadających na słuchacza lawiną, tutaj powoli, nomen omen, kwitnących.

Do Květów nie trzeba przekonywać nikogo na rodzimym rynku. Ich charakterystyczna poetyka i brzmienie od lat tworzą uznaną markę. Zespół ten jest najlepszym przykładem specyfiki czeskiej muzyki, która opiera się na lokalnych tradycjach bez oglądania się na zachodnie wzorce a brzmiącej przy tym nowocześnie, autorsko i intrygująco, podczas gdy w Polsce "mainstream alternatywy" zdaje się kopiować z mniejszym lub większym opóźnieniem światowe trendy tracąc autentyczność i konkurencyjność. Pomimo bariery językowej takie płyty jak "Myjau" i "V čajové konvici" powinny trafić do zaciekawionego polskiego słuchacza. "Miláček slunce" może być kolejnym krokiem na nadchodzącą jesień. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

14 sierpnia 2015


Floex to nazwa która padała tu już wielokrotnie i zawsze z tym samym opisem. Powtórzę go po raz kolejny, nietypową jet bowiem droga, dzięki której artysta z Czech stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych poza granicami swego kraju. Debiutancki album "Pocustone" stał się w Czechach tytułem kultowym, tym bardziej, że na następcę, płytę "Zorya" czekać trzeba było ponad dekadę. W międzyczasie jednak Tomáš Dvořák zdobył uznanie na świecie dzięki pisanej pod własnym imieniem muzyce do gier niezależnego czeskiego studia Amanita Design: Samorost 2 i przede wszystkim Machinarium. Zarówno gry, jak i muzyka, zdobyły szereg nagród, sukces studia umocniła tylko Botanicula (ze ścieżką dźwiękową napisaną przez DVA) a jego tytuły stopniowo pojawiają się na kolejnych platformach, ostatnio wreszcie na Androidzie.


Studio powraca do swoich korzeni i pracuje aktualnie nad trzecim Samorostem (w ramach ciekawostki w część pierwszą możecie pograć za darmo w przeglądarce). Ścieżkę dźwiękową przygotowuje oczywiście znów Tomáš Dvořák (tym razem już jako Floex), który w czerwcu opublikował jej nietypowy przedsmak. Epka "Samorost3 Pre​-​Remixes" zawiera remiksy jeszcze nieznanych finalnych kompozycji i mimo, że udostępniona została jako name your price, to bardzo szybko okazała się jednym z najlepiej sprzedających się tytułów na Bandcampie. To nie tylko siła muzyki Dvořák i marki Amanity, ale też zachwytu w jaki na swoim Facebook'u i Twitterze wpadł po wysłuchaniu epki sam... Jon Hopkins. Floexowi pozostaje pogratulować sukcesu, Hopkinsowi wyczucia a w oczekiwaniu zarówno na grę, jak i na pełną ścieżkę dźwiękową, koniecznie trzeba zapoznać się też z wcześniejszymi tytułami Floexa/Dvořáka na jego Bandcampie.

Mimo sezonu wakacyjnego, sprzyjającego bardziej festiwalowej konsumpcji niż płytowym premierom, nowe albumy wydały Květy oraz Kittchen, te jednak (prędzej czy później) doczekają się osobnych recenzji. Tymczasem latem ukazało się również parę drobnostek Choćby dwupiosenkowa epka "Sick Pop", formalny debiut grupy Selective Mute, w której wokalistką jest Marie Kieslowski. Zespół powstał jeszcze zanim Marie odniosła wielki sukces w fantastycznym duecie Kieslowski, ale najwyraźniej nastał czas by odreagować po kruchych miłosnych balladach i wielkomiejskim folku, bo "chory pop" Selective Mute jest zadziorny, hałaśliwy i intensywny. Aha, Marie to urocza i zabawna osoba, więc uspokajam, wąs z poniższego videa nie jest prawdziwy.


Nareszcie ktoś wpadł na pomysł prezentowania w Polsce czesko-słowackiej muzyki, choć w odrobinę szerszym środkowoeuropejskim kontekście. I oczywiście nie ma ku temu, co potwierdzam jako historyk, lepszego miejsca niż Śląska. Wojciech Kucharczyk na tegorocznym Tauronie zaprezentuje w ramach sceny Carbon Central szereg wykonawców z Polski, Czech, Węgier i Słowacji. Pojawi się tam choćby Jacques Kustod, o którym pisałem przy okazji prezentacji słowackiego labelu Exitab. Czechy prezentować będzie jednak Ventolin, czyli spełniony sen nauczyciela akademickiego o podwójnym życiu. Za dnia antropolog na Uniwersytecie Karola, nocami producent archaiczno-ironicznego techno (i połowa duetu Kazety, którego nowy album bym przyjął z radością). Jego nową epkę "Playbour" (znów tylko dwa utwory, no halo, moi mili Czesi, dwa utwory to chyba raczej singiel?) pobrać możecie z ventolinowego Bandcampa, ale obejrzyjcie też teledysk!


Powracając do wątku gier - jak Floex z Amanita Design, tak Kubatko związany jest ze studiem Hexage. Jeśli znacie takie gry jak RadiantRobotekRadiant Defense czy Reaper, to słyszeliście już muzykę którą pod pseudonimem Kubatko stworzył Jakub Holovský. Ścieżki dźwiękowe i regularne albumy możecie zakupić na jego Bandcampie, ale ciekawi jego początków pobrać mogą za darmo udostępniony ostatnio dziesięcioletni już minialbum o jakże młodzieńczym tytule "Fuck Off This Is My World".



I na koniec, jeśli chcecie wiedzieć jak brzmi hipsterska Praga (wiecie, piwo na nabrzeżu Wełtawy, koncerty w sklepach z winylami, projekcje filmów w miejscu niegdysiejszego pomnika Stalina) to posłuchać możecie Mayen, których epka "Elegy" jest ostatnim tytułem labelu Starcastic. Choć z tego akurat wydawnictwa czekamy na zapowiedziany już na październik nowy album Please The Trees. [Wojciech Nowacki]

13 sierpnia 2015


EVERYTHING EVERYTHING Get To Heaven, [2015] RCA || Everything Everything jest jednym z pierwszych zespołów o których myślę, gdy ktoś wyzłośliwia się na temat "indie rocka", rozumianego pejoratywnie i pogardliwie ("Teraz Rock" się kłania). Jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu wystartowali z odmiennych pozycji niż typowy "młody brytyjski zespół gitarowy" (definicja indie rocka wg starych ludzi i płytkich mediów), dołączając to tych grup, które od samych początków dysponowały własnym, charakterystycznym językiem i już ukształtowanym stylem. Foals katapultowali się do zasłużonego gwiazdorstwa stając się powodem mokrych snów fanów obojga płci. Wild Beasts utrzymują się na bardziej sofistykowanych pozycjach, subtelnie modyfikując styl z płyty na płyty. Everything Everything tymczasem nadal skradają się w tle.

"My Kz, Ur Bf" i "Photoshop Handsome" były rewelacyjnymi pierwszymi singlami i do dziś pozostają najlepszymi piosenkami w dorobku EvEv. Debiutancki album "Man Alive" nadal cieszy, choć nie przyniósł nic efektowniejszego niż dwa wspomniane single. Grupa przypomniała sobie drugim albumem "Arc", single "Cough Cough" i "Kemosabe" wg liczb okazały się największym sukcesem zespołu na wyspiarskich listach, sama zaś płyta właściwie nie zmieniła ani pozycji, ani wizerunku Everything Everything. Single były niezłe (choć dorównywały "My Kz, Ur Bf" i "Photoshop Handsome"), album niby "dojrzalszy" i bardziej skupiony, ale po dwóch latach trzeba przyznać, że nie zapadł w pamięć.

"Get To Heaven" również tej sytuacji nie zmieni i wydaje się, że sytuacja ta jest dla Everything Everything normą. Dysponują unikalnym stylem, który przekuwają na "zwykłe" przeboje (choć pod względem kompozycyjnym "zwykłe oczywiście" nie są), w efekcie przyćmiewające albumy. Trochę niesprawiedliwie, bo w piosenkach EvEv dzieją się naprawdę szalone rzeczy, ale trochę też zasłużenie, bo jakkolwiek dobra pozostaje ich muzyka, to wydaje się, że z płyty na płytę z wolna normalnieje. Na "Get To Heaven" zespół, dla którego trzeba było reanimować i zmodernizować kategorię art-rocka, faktycznie zbliża się do dzisiejszej czołówki gitarowego indie, tracąc jednak odrobinę tożsamości.


Ponadto jedynie zabójczo chwytliwe "Distant Past" dorównuje typowym tanecznym singlom Everything Everything. "Regret" to zaskakująco zwyczajna piosenka bez specjalnego polotu, najnowsze "Spring/Sun/Winter/Dream" okazuje się niezapamiętywalne. Tam natomiast gdzie dotąd mieliśmy kolażowy miks rocka, syth-popu, glitchów, połamanych bitów, językowych łamigłówek i operowego falsetu, nagle, choć delikatnie, zaczęły się pojawiać skojarzenia ze starszym gitarowym Radiohead, radosnym Vampire Weekend oraz z Foals z dziewiczego math-rockowego okresu. Wyjaśnienie może być jednak prostsze, już od pierwszego utworu "To The Blade" staje się jasne, że trzeci album EvEv ma zdecydowanie bardziej rockowy charakter niż poprzednicy.

Warto jednak wsłuchać się w drugą połowę płyty, tam bowiem dzieją się najciekawsze, choć niekoniecznie "przebojowe" rzeczy. Od "The Wheel (Is Turning Now)" po "Warm Healer" mamy więcej elektroniki, pojawia się hip-hopowy bit, math-rockowe figury a nawet coś w rodzaju połamanego funku. Przede wszystkim jednak kompozycje te, w przeciwieństwie do (w zamierzeniu) singlowo-przebojowej pierwszej połowy, efektownie eskalują, gradują napięcie i zmierzają do satysfakcjonującego finału. Czego ukoronowaniem są motoryczne "Zero Pharaoh" i mocne "Blast Doors" z kojącym refrenem.

Albumy Everything Everything pozostają zatem na tym samym, równym poziomie, ponadprzeciętnym, ale jeszcze nie wybitnym. Można powątpiewać, czy kiedykolwiek ten poziom będą w stanie przeskoczyć. Chyba, że zgodnie z niektórymi wypowiedziami muzyków potraktujemy te trzy płyty jako zamknięta trylogię a większy przełom ma dopiero nadejść. I tak jednak Everything Everything pozostają jedną z najciekawszych nazw do śledzenia. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]