28 kwietnia 2015


BELLE AND SEBASTIAN Girls In Peacetime Want To Dance, [2015] Matador || Belle And Sebastian nie da się nie lubić. Z drugiej jednak strony nie da się ich słuchać w większych dawkach. Biblioteczna literackość wysuniętych na pierwszy plan tekstów i będąca na granicy przesytu firmowa słodycz ich indie-popu, najlepiej sprawdzają się na znakomitych koncertach. Do albumów, przyznaję, wracam głównie przy okazji zakupu nowych płyt (lub dotarcia do starszych, tak, mówię o fizycznym zakupie fizycznych płyt), kompulsywnie przesłuchuję całą dyskografię, dostaję lekkiego bólu głowy i, co ciekawe, nie czuję potrzeby powrotu przez dłuższy czas.

Z pewnością też macie tego typu zespoły wśród swoich ulubionych. Zapytani o nie natychmiast odpowiecie, że, oczywiście, lubicie, ale w gruncie rzeczy wracacie do nich tylko wtedy, gdy nowym albumem domyka się ich cykl wydawniczy. Nie twierdzę, że był to główny powód głośno zapowiadanego stylistycznego wahnięcia na "Girls In Peacetime Want To Dance", ale faktycznie, jeśli coś jest w stanie przytrzymać nas przy materiale na dłużej, to z pewnością może to być jego taneczny charakter.

Zapowiedzi te okazały się, na szczęście, przesadzone. Belle And Sebastian wyskakują na parkiet tylko sporadycznie, najczęściej jednak w tak oczyswisty i nieznośny sposób, że ocierający sie o poczucie lekkiego okropieństwa. Dwie kluczowe z tego punktu widzenia kompozycje, obie plus minus siedmiominutowe i wzdychające do "Reflekor" Arcade Fire, "Enter Sylvia Plath" oraz "Play For Today" naprawdę ciężko wysłuchać bez zgrzytania zębów i poczucia lekkiego zażenowania. Pierwsza kojarzy się z Abbą, co nie jest w moich ustach pozytywnym skojarzeniem, druga irytuje dość tanim głównym motywem, obie zaś brzmią przyciężko a że brak w nich jakiegokolwiek wewnętrznego progresu, to w efekcie po prostu nudzą.


O ile lepiej sprawdza się singlowe "The Party Line", może nieociekające specjalnie oryginalnością, ale jakże chwytliwe i autentycznie rozrywkowe. Retro-funkowy puls, który można już było znaleźć gdzieniegdzie u Belle And Sebastian, tutaj opakowany został w bit, syntezatory i nawet cowbell, z miejsca katapultując nasze skojarzenia w stronę... dance-punku. Która to estetyka dziś też już zalicza się do retro, więc aż tak w przypadku Belle And Sebastian nie zaskakuje. W nieoczywisty sposób taneczne inspiracje pojawiają się w "The Everlasting Muse" i "Perfect Couples". Pierwszy rozpoczyna się od jazzowego basu i pięknych klawiszy, co tylko przypomina nam jak świetnie wyprodukowana jest to płyta, by zaskakująco przerodzić się w przedziwny bałkańsko-meksykański szanson. "Perfect Couples" zaś to podróż od rocka lat 70-tych, poprzez funk i pop, po dance-punk, ze spoken-wordowym tekstem w stylu wczesnych Pet Shop Boys i refrenem a'la Chumbawamba.

Jakkolwiek są to naprawdę interesujące utwory to z pewnością nie da się ich zaliczyć do przebojowych, przynajmniej w najbardziej oczywisty sposób. Obok "The Party Line" prym wiedzie tutaj zadziorne, gitarowe "Allie", gdzie fajne napięcie przefiltrowane zostało przez dźwięku fletu, klawiszy i popu lat 60-tych.

Reszta albumu to Belle & Sebastian doskonale typowe, bez nowych, tanecznych opakowań. Problem w tym, że album zapowiadany jako "taneczny" okazuje się w efekcie jednym z najmniej przebojowych w karierze Belle & Sebastian (przynajmniej od czasów "Fold Your Hands Child, You Walk Like a Peasant"). Nowe elementy, jak widać powyżej, sprawdzają się tylko czasami, ale szwankuje tutaj też i tradycyjne brzmienie zespołu, szczególnie w końcówce płyty. Tym razem już nie wystarcza urok i słodycz, by sprzedać przegadane, nieśmiało intelektualne historie Stuarta Murdocha. Fakt natomiast, że płytę mającą być w zamierzeniu taneczną i najbardziej przebojową w karierze rozpoczyna utwór poświęcony zespołowi chronicznego zmęczenia wydaje sie niestety symptomatyczny. 6/10 [Wojciech Nowacki] 

15 kwietnia 2015


Z polskiego punktu widzenia istnienie w Czechach trzech nagród tyczących muzyki alternatywnej jest godne pozazdroszczenia. Nie mówimy oczywiście o Złotych Słowikach, które od jakiś czterech stuleci co roku otrzymuje Karel Gott, ale o stosunkowo nowych Apollo, Vinyla oraz po części Anděl, które faktycznie całkiem udanie mapują czeską scenę. W tym roku nie dostarczyły nam jednak specjalnych atrakcji, za to trochę rozczarowań a nawet kontrowersji. Czwarty rocznik nagród krytyków Apollo przyniósł dość oczywiste i zachowawcze nominacje (m.in. DVA, Kieslowski, Zrní, Boris Carloff czy Lenka Dusilová), ale zwyciężył niemal nierozpoznawalny ani przez słuchaczy ani przez media Adrian T. Bell, żyjący w Pradze Brytyjczyk i lider indie-rockowych The Prostitutes, za swoją akustyczną solową płytę.

Również czwarty rocznik nagród Vinyla, stosunkowo najgłębiej sięgających w scenę niezależną, przyniósł całkiem ciekawe nominacje: DIV I DED jako przykład eksplozji popularności shoegaze'u w Czechach, projekt Tvrdý / Havelka czy przede wszystkim słusznie hypowane Kalle. Szkoda więc, że płytą roku zostało "Nipomo" duetu DVA, zdobywającego już międzynarodowe, ba, nawet międzykontynentalne uznanie, zamiast udzielić poparcia prawdziwym debiutantom.


Nagrody Anděl w swej komercyjnej i jeszcze nie ogłoszonej części mają być odpowiedzią na rachitycznego Słowika. Rozdano już jednak nagrody w tzw. gatunkowych kategoriach. Kontrowersje dotyczą już samych kategorii (zbyt szeroko pojmowana "muzyka alternatywna" czy "world music" w której ciężko znaleźć wykonawców do nominacji), ale przynajmniej nagrody zgarnęli Kalle za "Live From The Room" w kategorii alternatywy, Subject Lost za "Expo Nova" w muzyce elektronicznej czy Hanba za "Silou Kovadliny" w kategorii punk & hard core. Z olbrzymią krytyką spotkało się samo rozdanie nagród, emitowane zresztą w czeskiej telewizji, na którym nie wystąpił żaden z nominowanych niszowych artystów, za to szereg drugoligowych poprockowych zespołów, których menedżerem jest sam organizator nagród Anděl.


Przy okazji Subject Lost, "Expo Nova" to naprawdę udana płyta z pogranicza elektroniki i post-rocka, którą Petr Adamec wzbogacił również darmową epka z remiksami, w marcu zaś wydał zupełnie nowy tytuł "Shelter EP" nad którym pracował kilka lat i tym samym zamyka pewien etap w rozkręcającej się karierze. Kto woli elektronikę zdecydowanie mniej grzeczną sięgnąć może po split  "Lidumil Heretik" dwóch zespołów o średnio przyzwoitych nazwach: I LOVE 69 POPGEJU (ich brudne elektro masteringowi poddał Wojciech Kucharczyk) oraz Piča z hoven (z kontynuacją ich mrocznej elektroniki z bardzo dobrego albumu "Doom na kraji lesa").


Vložte kočku już wspominaliśmy, w końcu to właśnie oni zgarnęli szereg nagród za swój poprzedni album "SEAT". Niezwykle ciężka do zdefiniowana muzyka, łącząca hiphop, gitarową alternatywę, elektronikę, jazzowe łamańce rytmiczne a nawet klasykę czeskiego popu, całą swą unikatowość pokazuje na wizualnie perfekcyjnie dopracowanych koncertach. Nowy album "Hedwika" wydaje się mniej przystępny od poprzednika, ale warto zapoznać się przynajmniej z darmowym downloadem.

Kto jednak pragnie gitar niech sięgnie po nową epkę Wild Tides. Nigdyś surf-rockowcy z Pragi, na "Sever Fashion" powracają z death-metalowym logiem i nowymi punkowo-rock'n'rollowymi piosenkami. Dla wielbicieli kruchych wokali i brzmień akustycznych, subtelnie tylko podbarwionych elektroniką, trafić powinien "Unward" debiutancki album duetu Sundays On Clarendon Road, wcześniej znanych z darmowej epki "Walking In Limbo". Na koniec zaś ciekawostka. Akustyczny math-rock? Proszę bardzo, epka "Frames" powoli nabierającego rozgłosu tria Inheritance. [Wojciech Nowacki]

13 kwietnia 2015


DEPTFORD GOTH Songs, [2014] 37 Adventures || Moda na jakkolwiek definiowane "alternatywne r'n'b" przyniosła w ostatnich latach cały szereg nowych męskich głosów, od Jamesa Blake'a i Jamiego Woona po How To Dress Well. W sprzężeniu z jeszcze bardziej uchwytną modą na melancholijnych brodaczy dała nam choćby Active Child czy archetypowego wręcz Cheta Fakera. Gdzie w tej masie i dość nieszczęśliwej etykiecie zapodział się Deptford Goth, ale uważni być może zarejestrowali piękną, rozdzierającą piosenkę "Union" oraz teledysk z balonami.

Daniel Woolhouse zaczerpnął swój pseudonim od nazwy dzielnicy w południowo-wschodnim Londynie, gdzie jako absolwent sztuki przez rok uczył w szkole podstawowej. Równolegle w swym mieszkaniu skomponował i zarejestrował debiutancki album "Life After Defo", jeden z najlepszych debiutów 2013 roku. Pianino, gitara, klawisze i sample manipulowane by brzmieć jak żywe instrumenty w połączeniu z leniwie skupionym wokalem Woolhouse'a stworzyły unikatowo kruchą i bardzo osobistą całość. Niby elektronika, niby całkiem bogate brzmienie (opinie o "operowaniu ciszą" a'la The xx były na szczęście mocno przesadzone), ale jakimś cudem udało się mu idealnie odtworzyć domową, prywatną atmosferę muzyki słuchanej sobotnim przedpołudniem gdzieś na londyńskich przedmieściach. "Union" wreszcie było przykładem świetnego songwritingu, zarówno na poziomie tekstu, jak i kompozycji. "Feel Real" miało potencjał wręcz przebojowy. Przede wszystkim jednak muzyka Deptford Goth is kind of a way of transmitting those feelings without having to look someone in the eye, czyli spełnieniem marzeń każdego introwertyka.


Taki jednak urok dystrybucji i małych labeli, że zanim zdołałem dotrzeć do fizycznej kopii "Life After Defo", Deptford Goth zdążył wydać już kolejny album zatytułowany po prostu "Songs". Tytuł to symptomatyczny i zdaje się dokładnie odzwierciedlać subtelną, ledwie uchwytną zmianę, która zaszła w kompozycjach Woolhouse'a. Jakby dzięki zasłużenie pozytywnym recenzjom "Life After Defo", zwracającym uwagę na prawdziwy i umiejętny songwriting skryty pod otoczką alternatywnego, czy wręcz eksperymentalnego r'n'b, na tyle uwierzył w swoje umiejętności, że tym razem z góry założył napisanie piosenek zamiast pościelowych eksperymentów.

Cały urok "Life After Defo" polegał nie tylko na zjawiskowym kontraście między pełnym, bogatym brzmieniem a kruchą, intymna atmosferą i poczuciem kojącej izolacji, ale też na swego rodzaju przypadkowości, spontaniczności, dzięki której spod nieśmiałych domowych eksperymentów wyłoniły się najprawdziwsze i niebanalne piosenki. Ale założenie "jestem songwriterem i będę pisał piosenki" w przypadku Deptford Goth się nie sprawdziło.

"Songs" brzmią jakby Daniel Woolhouse chciał osiągnąć więcej, ale jednocześnie miał ku temu mniej środków. Album brzmi jeszcze skromniej i oszczędniej niż poprzednik, ale całkowicie zniknęła niewymuszona domowa atmosfera, zastąpiona tutaj zwyczajną monotonią. Zwracają uwagę silniej akcentowane (głównie pogłosami) refreny, w większości niestety dość banalne. Wszystkie niemal piosenki utrzymane są w jednym tempie, jednym nastroju i nawet jeśli pojawia sie to ciekawszy refren ("Code", "Two Hearts", "We Symbolize"), to można by go wyciąć i wkleić do dowolnej innej kompozycji na płycie. Brakuje wewnętrznego progresu, zarówno całości, jak i poszczególnych piosenek, które najczęściej kończą sie zanim nawet zaczniemy mieć nadzieję na rozwinięcie się w jakiś ciekawszy motyw.

Szkoda. Oczywiście, "Songs" to ładna płyta, "ładna" to jednak zdecydowanie za mało po tak obiecującym debiucie. Przy okazji zatem zachęcam, po Deptford Goth sięgnijcie koniecznie. Po "Live After Defo". 5/10 [Wojciech Nowacki]

6 kwietnia 2015


THE KNIFE Shaken Up Versions, [2014] Rabid || Od czego się to zaczęło? Od kolorowych piłeczek José Gonzáleza i odkrycia, że “Heartbeats” to cover pewnego szwedzkiego duetu? Od „What Else Is There”, największego przeboju Röyksopp, śpiewanego przez tajemniczą wokalistkę? Od nudnawej płyty Fever Ray? Największa popularność The Knife w każdym razie przyszła już po ich, jak się miało okazać, przedostatnim i intrygująco udanym albumie „Silent Shout”. W czasie wieloletniego oczekiwania na następcę fanów przybywało a napięcie rosło, rozładowane wreszcie przełomowym „Shaking The Habitual”.

Zaprzeczyć się nie da, że było to opus magnum The Knife, polityczny manifest w opakowaniu dwóch płyt, wypełnionych muzyką estetycznie kontrowersyjną, ale wciągającą i niepokojącą. To, co miało być wielkim powrotem duetu okazało się jego wielkim finałem. The Knife ruszyli w trasę koncertową zapowiadając jednocześnie zakończenie działalności. Koncerty zresztą okazały się nie mniej kontrowersyjnym przedsięwzięciem. Słyszałem opinie choćby uczestników festiwalu Colours of Ostrava, po zetknięciu się z artystowskim performensem, współczesnym quasi-przedstawieniem teatralnym i marginalnie potraktowaną muzyką, nieliczne były głosy zachwyconych, przeważało westchnienie rozczarowania.


Podsumowaniem ostatniego etapu działalności The Knife ma być minialbum „Shaken Up Versions” zbierający zarówno utwory z ostatniego albumu, jak i starsze kompozycje, w takich aranżacjach w jakich przedstawiane były podczas tejże ostatniej trasy koncertowej. Przyznaję, kusiło mnie kupno winylowej wersji „Shaken Up Versions”, ale tylko dlatego, że była taka ładna. Kolorowy czerwono-niebieski winyl, wyraźna okładka w tych samych barwach, dołączony plakat, to przedmiot jaki chciałoby się posiadać. Zawartość muzyczna przyniosła jednak otrzeźwienie.

„Shaken Up Versions” są na granicy słuchalności. Można przygryźć wargi i docenić zabieg spójnego przearanżowania starszych utworów w aktualnym dla duetu stylu „Shaking The Habitual”, ale co z tego, skoro styl ten zredukowany został do swych najbardziej bazowych elementów. Prosty rytm, oklaski, brak rozwoju, symbolicznie i miejscami tylko zarysowane melodie oraz mnóstwo irytujących dźwięków to wszystko co tu znajdziemy i usłyszymy już w otwierającym całość „We Share Our Mothers Health”. Plemienne elektro w „Bird” skutecznie naruszają piski, stuki i elektro-trąby. „Without You My Life Would Be Boring” jest po prostu nieprzyjemne. W “Pass This On” i “Silent Shout” ostał się przynajmniej zarys pierwotnej melodii. „Ready To Lose” nie przynosi nic poza efektownymi bębnami i chwilą wytchnienia, kontynuowaną w niemal instrumentalnym „Stay Out Here”. „Got 2 Let You” przynajmniej bawi porno-saksofonem i atmosferą pop-artowych teledysków z lat osiemdziesiątych.

Najgorsza chyba opinia jaką słyszałem o „Shaken Up Versions” to, że przypominają Nicki Minaj na zwolnionych obrotach. Najwierniejsi fani The Knife mogą być nawet zachwyceni i próbować dorabiać ideologię do czegoś, co może być najwyżej pamiątką. Reszta może to potraktować co najwyżej jako ciekawostkę, po którą jednak nie ma potrzeby sięgać jeśli nie jest się winylowym fetyszystą albo wspomnianym wyżej die-hard fanem. Szkoda jednak, że The Knife zdają się tym sugerować, że tak właśnie brzmieć mają ostateczne, finalne i skończone wersje ich kompozycji i nie daj Boże tak właśnie powinny zostać zapamiętane. Pozwólmy się nie zgodzić i z nostalgią sięgać po wcześniejsze, regularne albumy. 4.5/10 [Wojciech Nowacki]

5 kwietnia 2015


EMIKA Klavírní, [2015] Emika Records || Muzyka tzw. rozrywkowa od początków swego istnienia spoglądała w stronę muzyki klasycznej. Niestety, najczęściej robił to rock, ze swoich zadufanych pozycji i zwłaszcza w Polsce do dziś żywych pretensji do bycia „prawdziwą” muzyką w odróżnieniu od „sztucznej” elektroniki. Efektem prób łączenia muzyki rockowej z klasyczną najczęściej jednak były mniej lub jeszcze mniej udane potworki jak rock-opery, koncerty symfoniczne czy wreszcie cały niemal rock progresywny, czyli paradoksalnie najbardziej konserwatywna i pretensjonalna ślepa uliczka rozwoju rocka.

Twórcy elektroniki natomiast to osoby z klasycznym wykształceniem muzycznym, być może właśnie dlatego najbardziej otwarci, prawdziwie (a nie tylko pozornie jak w przypadku muzyki rockowej) niepodlegający podziałom gatunkowym ani iluzji, że komponowanie na sekwencerze, syntezatorze, komputerze jest w jakikolwiek sposób mniej „prawdziwe” od gitary. Jeśli dziś więc słuchacz sięga po muzykę klasyczną to najczęściej za pośrednictwem artystów jednoznacznie kojarzonych z elektroniką właśnie. Ólafur Arnalds, najpopularniejszy dziś kompozytor muzyki neoklasycznej, flirtuje z techno w duecie Kiasmos. Kompozycje Nilsa Frahma niemal na komórkowym poziomie sięgają do elektroniki nawet jeśli wybrzmiewa w nich tylko pianino. Pozycja Murcofa na pograniczu elektroniki i muzyki poważnej jest całkowicie zatarta. Pantha du Prince tworzy zjawiskową elektronikę a jednocześnie współpracuje z The Bell Laboratory komponującymi na karylionie. Wreszcie Brandt Brauer Frick korzystają z klasycznych instrumentów by odtworzyć definiujące elementy techno.

Nieprzypadkowo na płycie The Brandt Brauer Frick Ensemble pojawiła się Emika. Zaśpiewany przez nią utwór „Pretend” pierwotnie znalazł się na jej debiutanckiej albumie, podobnie zaś jak niemieckie trio odebrała klasyczne muzyczne wykształcenie. Z pochodzenia Czeszka, wychowana w Anglii i rezydująca dziś w Berlinie Emika debiutowała w Ninja Tune swym kobiecym podejściem do dubstepu (tego pierwotnego a’la Burial, nie popowej dyskoteki a’la Skrillex, którą nota bene zachwycają się rockowcy, że uuu, jakie to nowoczesne, rzecz jasna nie sięgając dalej niż poza najbardziej komercyjną powierzchnię elektroniki). Już na debiutanckiej płycie „Emika” dźwięki pianina odgrywały istotną rolę, na albumie „DVA”, dotykającym tematu rozdartej między Wschodem a Zachodem emigranckiej tożsamości, pojawił się i czeski operowy śpiew.


Trzy skomponowane na pianinie „dzieła” ukazały się na towarzyszącej tej płycie epce „Klavírní”. Kolejne trzynaście ukazało się teraz na tak samo zatytułowanym albumie, pierwszym wydanym przez Emikę w swym własnym labelu. Dla Emiki jest to najbardziej bezpośredni powrót do przeszłości. Kilka dni spędzonych w rodzinnym domu w Milton Keynes, gdzie nadal znajduje się jej pianino, na którym rozpoczynała lekcje muzyki, zaowocowało klasycznymi kompozycjami inspirowanymi nie tylko powrotem do dzieciństwa, ale i twórczością żyjącego na przełomie XIX i XX wieku czeskiego kompozytora Leoša Janáčka.

Emice brakuje wirtuozerii i technicznej precyzji Nilsa Frahma czy popowego niemal potencjału Ólafura Arnaldsa, nie wydaje się zresztą, by za „Klavírní” stały ambicje większe niż powrót pierwszych nastoletnich eksperymentów z muzyką. „Dílo 5” brzmi wręcz jak nieśmiałe dotyki klawiszy i powolne się w nich rozsmakowywanie. Emikę jako pianistkę definiuje już „Dílo 4”, jak większość kompozycji rozpoczynające się od arpeggia, proste, klasyczne i poddane jedynie subtelnym modyfikacjom. Dojmuje tutaj poczucie chłodu i izolacji, ale pięknej i na swój sposób kojącej („Dílo 6”), czasem delikatnej i w duchu romantycznej („Dílo 7”). „Dílo 8” ma już wyraźniejszy, ilustracyjny charakter, rodem ze ścieżki dźwiękowej europejskiego kina, wyraźniejsza melodia i wyczuwalne napięcie pojawia się też w „Dílo 10”. Niezwykle subtelna elektronika pojawia się tylko miejscami w postaci drobnych ledwie manipulacji dźwięku, jedynie w finale „„Dílo 13” na krótką chwilę wybija się na pierwszy plan.

Być może jest to przedsmak nowego albumu Emiki, ciągle poszukującej swojej tożsamości między muzyką poważną a elektroniczną, między DJką a pianistką, między Wschodem a Zachodem, między Czechami, Wielką Brytanią i Niemcami. Na początek maja artystka zapowiedział wydanie kolejnego „regularnego” albumu „DREI”, który jako zwieńczenie trylogii być może przyniesie jakieś odpowiedzi. Tymczasem „Klavírní”, trzynaście kruchych, krótkich kompozycji, zlewających się w jednolitą, ale kojącą całość, choć wydaje się skokiem w bok w dorobku Emiki, jest chyba kluczowym elementem jej nie tylko muzycznej tożsamości. 7/10 [Wojciech Nowacki]