BICEP Isles, [2021] Ninja Tune || Pojawienie się drugiego albumu Bicep, wraz z umiarkowanie entuzjastycznym jego przyjęciem wszędzie, tylko nie w naszym kraju, przypomniało mi o fenomenie popularności pewnych wykonawców w jednym kraju oraz jej braku w innym. Gdy mieszkałem jeszcze w Czechach debiutancka płyta duetu jakoś nie potrafiła mnie obejść. Mój przyjaciel, ówcześnie właściciel sklepu muzycznego i mój naczelny dostawca muzyki, słuchał Bicep często i gęsto, a praskie ich występy wyprzedawały się łatwością, więc tegoroczne "Isles" to dobra okazja do rozwiązania tej zagadki i przyznać trzeba, że odpowiedź na nią jest szybka i oczywista.
Od najwcześniejszych lat dziewięćdziesiątych jedną z najbardziej charakterystycznych cech czeskiej kultury i percepcji muzycznej, silnie je odróżniającą od naszej polskiej, zwłaszcza wtedy siermiężnej i gitarowej, jest akceptacja i powszechna obecność elektroniki. "Bicep" więc naprawdę był albumem silnie grzejącym czeskie serduszka pamiętające klubowe sceny tamtej dekady, podczas gdy nasz ówczesny mainstream, z obsesją na punkcie "prawdziwej" muzyki i wrzucający wszystko, co nie(tylko)rockowe do pogardliwego, "plastikowego" wora, nie zostawił wielkiego pola na docenianie brytyjskich mikro-gatunków elektroniki lat dziewięćdziesiątych. "Bicep" to retro wycieczka do tamtych czasów, nostalgiczna, ale unikająca przaśności związanej z częścią ówczesnych brzmień. Mnogość gatunkowych inspiracji z rzemieślniczą zręcznością zlepiona jednak została w paradoksalnie jednolitą i niezapamiętywalną całość, choć udało się odtworzenie klubowej atmosfery, w której ważniejsze niż to, czego się słucha, jest to, że się dobrze czuje.
"Isles" praktycznie zaczyna się jak bezpośrednia kontynuacja "Bicep", z identycznym tempem i rytmiką, prostą i donikąd nieprowadzącą emocjonalnością, budowaną zygzakowatym pląsem na jednostajnym rytmicznym motywie. Wyłania się stopniowo pewna surowość materiału, której towarzyszy dziś już nieco niezręczna technologiczna naiwność lat dziewięćdziesiątych, muzyczne cytaty ocierają się nawet o ówczesny dance, granica zasadności wszelakich odniesień zdaje się więc być dość cienką. Duet tym razem sięga jednak i po nowszą klasykę rodem z Wysp. W momentach z najsilniejszym potencjałem brzmią niczym spotkanie Buriala z Jonem Hopkinsem i lżejszą wersją Forest Swords, które odnalazłoby się dziś i w elektronicznej części katalogu Erased Tapes.
W połowie płyty bezmyślna, choć w przyjemnie eskapistycznym raczej niż pejoratywnym sensie, transowość ustępuje zaś miejsca bardziej kontemplacyjnej hipnotyczności. Eksperymentujące w ten sposób "Lido" pomimo idealnie singlowej długości sprawia jednak wrażenie tylko przerywnika. Później jednak następuje emocjonalne wahnięcie. Ciąg utworów "X" - "Rever" - "Sundial" prezentuje się odrobinę mroczniej, zdecydowanie burialowo, a nawet jeśli pojawia się tutaj rytmika z lat dziewięćdziesiątych, to wreszcie jest nie tylko cytowana, ale zręcznie konfrontowana ze współczesnymi brzmieniami, kompozycje nawet wreszcie wydają się w pewien sposób eskalować. Album zatacza pod koniec pełne koło, znów najsilniej kojarząc się z Orbital, ale tym razem już z lekką przemianą. Bicep więc faktycznie wprowadzają na swym drugim albumie pewne urozmaicenie, głównie dzięki wyjściu poza czyste odtwarzanie minionych brzmień. Ten aspekt ich twórczości wydaje się być jednak najbardziej istotnym dla dotychczasowych fanów, a odrobinę śmielsze wycieczki do współczesności to nadal za mało w starciu z twórcami mniej banalnej elektroniki. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]