31 marca 2021


BICEP Isles, [2021] Ninja Tune || Pojawienie się drugiego albumu Bicep, wraz z umiarkowanie entuzjastycznym jego przyjęciem wszędzie, tylko nie w naszym kraju, przypomniało mi o fenomenie popularności pewnych wykonawców w jednym kraju oraz jej braku w innym. Gdy mieszkałem jeszcze w Czechach debiutancka płyta duetu jakoś nie potrafiła mnie obejść. Mój przyjaciel, ówcześnie właściciel sklepu muzycznego i mój naczelny dostawca muzyki, słuchał Bicep często i gęsto, a praskie ich występy wyprzedawały się łatwością, więc tegoroczne "Isles" to dobra okazja do rozwiązania tej zagadki i przyznać trzeba, że odpowiedź na nią jest szybka i oczywista.

Od najwcześniejszych lat dziewięćdziesiątych jedną z najbardziej charakterystycznych cech czeskiej kultury i percepcji muzycznej, silnie je odróżniającą od naszej polskiej, zwłaszcza wtedy siermiężnej i gitarowej, jest akceptacja i powszechna obecność elektroniki. "Bicep" więc naprawdę był albumem silnie grzejącym czeskie serduszka pamiętające klubowe sceny tamtej dekady, podczas gdy nasz ówczesny mainstream, z obsesją na punkcie "prawdziwej" muzyki i wrzucający wszystko, co nie(tylko)rockowe do pogardliwego, "plastikowego" wora, nie zostawił wielkiego pola na docenianie brytyjskich mikro-gatunków elektroniki lat dziewięćdziesiątych. "Bicep" to retro wycieczka do tamtych czasów, nostalgiczna, ale unikająca przaśności związanej z częścią ówczesnych brzmień. Mnogość gatunkowych inspiracji z rzemieślniczą zręcznością zlepiona jednak została w paradoksalnie jednolitą i niezapamiętywalną całość, choć udało się odtworzenie klubowej atmosfery, w której ważniejsze niż to, czego się słucha, jest to, że się dobrze czuje.


"Isles" praktycznie zaczyna się jak bezpośrednia kontynuacja "Bicep", z identycznym tempem i rytmiką, prostą i donikąd nieprowadzącą emocjonalnością, budowaną zygzakowatym pląsem na jednostajnym rytmicznym motywie. Wyłania się stopniowo pewna surowość materiału, której towarzyszy dziś już nieco niezręczna technologiczna naiwność lat dziewięćdziesiątych, muzyczne cytaty ocierają się nawet o ówczesny dance, granica zasadności wszelakich odniesień zdaje się więc być dość cienką. Duet tym razem sięga jednak i po nowszą klasykę rodem z Wysp. W momentach z najsilniejszym potencjałem brzmią niczym spotkanie Buriala z Jonem Hopkinsem i lżejszą wersją Forest Swords, które odnalazłoby się dziś i w elektronicznej części katalogu Erased Tapes.

W połowie płyty bezmyślna, choć w przyjemnie eskapistycznym raczej niż pejoratywnym sensie, transowość ustępuje zaś miejsca bardziej kontemplacyjnej hipnotyczności. Eksperymentujące w ten sposób "Lido" pomimo idealnie singlowej długości sprawia jednak wrażenie tylko przerywnika. Później jednak następuje emocjonalne wahnięcie. Ciąg utworów "X" - "Rever" - "Sundial" prezentuje się odrobinę mroczniej, zdecydowanie burialowo, a nawet jeśli pojawia się tutaj rytmika z lat dziewięćdziesiątych, to wreszcie jest nie tylko cytowana, ale zręcznie konfrontowana ze współczesnymi brzmieniami, kompozycje nawet wreszcie wydają się w pewien sposób eskalować. Album zatacza pod koniec pełne koło, znów najsilniej kojarząc się z Orbital, ale tym razem już z lekką przemianą. Bicep więc faktycznie wprowadzają na swym drugim albumie pewne urozmaicenie, głównie dzięki wyjściu poza czyste odtwarzanie minionych brzmień. Ten aspekt ich twórczości wydaje się być jednak najbardziej istotnym dla dotychczasowych fanów, a odrobinę śmielsze wycieczki do współczesności to nadal za mało w starciu z twórcami mniej banalnej elektroniki. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 marca 2021


Nie mieszkam już w Pradze, niestety. Są takie momenty w życiu, choć ten trwał ponad półtora roku, gdy pewne rzeczy, nawet tak podstawowe jak obcowanie z muzyką i o niej pisanie, ulegają niekoniecznie chcianemu zawieszeniu. Nie oznacza to jednak, że w tym zwichrowanym okresie nie rejestrowałem żadnej nowej muzyki, stąd pokaźna lista zaległych recenzji, ale i czeskich nowości o których nie można nie wspomnieć. Z powrotem do pisania powraca i Bohemoflia, w paru najbliższych wydaniach będziemy więc nadrabiać solidne zaległości. Może nie mam już tak bezpośredniego dostępu do czeskiej sceny, ale z pomocą internetu i szeregu muzycznych serwisów możemy cieszyć się fenomenem tamtejszego rynku równie owocnie jak do tej pory.

Chłopaki z Himalayan Dalai Lama wygrali w 2016 roku Czeching, eksportowy konkurs praskiego Radia Wave, i o ile zarówno zasadność tego typu konkursów, jak i ich skuteczność, jest dość dyskusyjna, o tyle wzmogło to tylko oczekiwania przed wydaniem albumu "Orange Coloured Rose Leaves". Płyta ukazała się oczywiście i na pomarańczowym winylu, przyniosła też elektronikę różnorodniejszą i bardziej melancholijną niż na dość prostolinijnym debiucie "Lama". Dalszy rozwój obserwować będziemy mogli już wkrótce, bo duet właśnie ogłosił zakończenie nagrywania kolejnej płyty.


Na debiucie "Under Quiet" można było się jeszcze pokusić o doszukiwanie się alternatywno-popowych ambicji Never Sol. "Chamaleo" również ukazało się nakładem Supraphonu, największego czeskiego wydawcy, ale album ten to pełne i głębokie zanurzenie w smutek czeskiej klubowej sceny. Minimalizm, senne bity, kruchy śpiew, silny nacisk na granie raczej z ciszą niż z dźwiękiem, przede wszystkim zaś przydymiona atmosfera najmodniejszych praskich miejsc, z których powraca się do jasnych mieszkań wypełnionych starannie wypielęgnowanymi roślinami.


Debiutować można tylko raz, zwłaszcza w tak, bez przesady mówiąc, historyczny sposób jak Manon Meurt. Zespół własnoręcznie jest odpowiedzialny za charakterystycznie czeski revival shoegaze'u jako rockowej estetyki, czego symbolicznym momentem było nie tyle wydanie pierwszej płyty, lecz występ przed My Bloody Valentine. "MMXVIII", formalnie pierwsza ich płyta długogrająca, przyniosła oczywiście znacznie pełniejsze brzmienie. Za to odpowiada Jan P. Muchow, niegdyś lider shoegaze'owej legendy The Ecstasy Of Saint Theresa, która w latach dziewięćdziesiątych zwróciła uwagę samego Johna Peela z BBC, naturalnie więc z produkcją poradził sobie znacznie lepiej niż z ostatnim albumem Kieslowski. Manon Meurt są tymczasem po prostu zbyt dobrzy, żeby traktować ich jak przelotną modę, w muzyce ich znajdziemy i charakterystycznie shoegaze'owy efekt "wciąganej taśmy", i całkiem epickie gitary, co jednak na "MMXVIII" zaskakuje, to fascynująca bliskość Low.


Właściwie nie chciałem pisać o kolejnych albumach grupy Květy, w końcu to jeden z moich ulubionych czeskich zespołów, wolę więc ich nie deprecjonować informowaniem o wszystkich ich pobocznych i darmowych wydawnictwach. Wydane pod szyldem YM płyty "Lorenzovi Hoši" i "Japonec" oferują jednak znakomity wgląd w brzmienie i tożsamość grupy, tutaj wyraźnie rozszczepionej. Za pierwszą w całości odpowiada Martin E. Kyšperský, utrzymana jest więc w duchu pogodnie alternatywnego country, drugą zaś napisał Aleš Pilgr i ta eksploruje electropopową stronę ich eklektycznej, macierzystej formacji.




Lazer Viking przyzwyczaił nas do muzyki frywolnej, pozornie śmieszkowatej, ale z wdzięcznym rozsądkiem odnoszącej się do rockowych tradycji. Zawsze też u niego pełno autentycznych emocji i w tej właśnie sferze wyczuwalne jest na płycie "Drag" największe pęknięcie w stosunku do "Flesh Cadillac" i nagranego jeszcze pod starym szyldem "Radical Karaoke". Spójrzcie choćby na tytuły piosenek, "The Last Waltz", "Monument Of Doubt", "Partnerless In Crime". To nadal rockowy dansing, ale w tej fazie, gdy ekipa sprzątająca z wolna zaczyna wyganiać ostatnich zrozpaczonych gości z baru.


Po pamiętnych "Artefaktach", pomimo krążących ówcześnie plotkach o szybkim wydaniu części drugiej, chłopaki z post-hudby rozeszli w stronę działań solowych. Dominik Zezula poświęcił się swej wielkomiejskiej poetyce w projekcie Děti mezi reprákama, Tomáš Havlen zaś wydał drobnostkę pod szyldem Spomenik, przede wszystkim jednak rozwinął się jako znakomity producent. Wbrew tytułowi album "Není se na co těšit" na nowo wypełnia wieloletni brak praskiego nerwu, przeżyć i obserwacji, (post-)muzyką jakby nieco niż dotąd cieplejszą, ale jeszcze pełniejszą dźwiękowych faktur i, jak na skalę duetu, miejscami nawet intymnie epicką ("Smrt Letný (I, II, III & IV)").



Powrót po ponad dekadzie Khoiby jest fascynujący nie tylko w skali czeskiego rynku, ale i z powodu tajemniczej grupy fanów ich muzyki rozsianych z jakiegoś powodu po całym świecie. Od czasu do czasu natykam się na osoby pamiętające głównie płytę "Nice Traps" z 2004 roku, a to w Polsce, a to w Stanach, Khoiba zatem jakimś cudem dokonała wtedy wyjścia poza lokalne granice, co jest nie tylko niezwykle ciekawe, ale i w pełni zasłużone. To właśnie jeden z doskonałych przykładów na czeską akceptację elektroniki w szeroko rozumianym mainstreamie. "Khoiba" jednak jest płytą tylko flirtującą z popową melodyką, ale tym razem łamiącą ją dźwiękowymi teksturami prosto ze skąpanych w nerwowowej melancholii dzisiejszych praskich klubów. Oby i uśpieni po latach fani odkryli ją znów dla siebie!


Lubimy Sundays On Clarendon Road, nawet bardzo lubimy. Niepozorny duet zachwycił świetnym  songwritigiem o chwytliwości na światowym wręcz poziomie na albumie "Unward", później zaś na epce "Pale Blue Dot". Płyta "Solid State", śpiewna jak zawsze, mniejszą nieco uwagę tym razem poświęca zmysłowi melodycznemu kompozycji, skupiając się silniej, choć może i lekko chaotycznie, na brzmieniowych poszukiwaniach i aranżacyjnych eksperymentach, od ejtisowego popu przez elektronikę po współczesne indie. Do tego jedynym fizycznym nośnikiem na jakim się ukazała jest... warzywna zupa z makaronem, nadal dostępna do zakupienia, miejmy więc nadzieję na jej długi termin przydatności do spożycia.



[Wojciech Nowacki]