14 października 2013


Lato w Pradze się skończyło. Poranki stały się mgliste, drzewa w parkach pięknie zmieniają kolory a muzyczny światek powoli budzi się z wakacyjnej hibernacji. Ostatniego dnia września miał miejsce koncert, który symbolicznie zakończył letni sezon i wyśmienicie przygotował nas do nadchodzącej jesieni. W Klubie Pilot wystąpili w ramach wspólnej trasy koncertowej po Czechach Fiordmoss oraz J, wyborni przedstawiciele nowej generacji czeskich wykonawców.

Pod niemożliwym do wygooglowania pseudonimem J, czytanym z czeska jako Jéčko, skrywa się młody artysta Jakub Jirásek. Praktycznie jeszcze nastolatek, tworzy swoją muzykę wyłącznie przy pomocy gitary i swojego iPhone'a, w ten sam sposób odgrywa też koncerty. Podłącza gitarę do wzmacniacza oraz telefon na którym przechowuje bogate podkłady i zabiera nas do nadzwyczaj dojrzałego świata. Choć śpiewa o prostych rzeczach, o swojej dziewczynie, wyjazdach z przyjaciółmi, amerykańsko inspirowanych historyjkach, a robi to swym niezwykłym głosem, zaskakująco przypominającym Becka, silnym i mocno kontrastującym z tak młodą osobą. Nowe EP J ukaże się już w listopadzie, tymczasem warto zapoznać się z zeszłorocznym "Cold Cold Nights", wydanym w postaci samodzielnie przygotowanego przez Jakuba CDRa oraz jako darmowy download.



Fiordmoss natomiast powszechnie uznawani są za wykonawcę stojącego już na światowym poziomie. Prezentują się równie dojrzale i intymnie co Jéčko, choć do przekazu używają zupełnie innych środków. Ich opartą zdecydowanie na elektronice muzykę można spokojnie i bez kompleksów postawić pomiędzy The Knife a The xx. Pobrzmiewa tu zarówno skandynawska elektronika, jak i islandzki folk, całość wypada jednak oryginalnie i bez posądzeń o kopiowanie. Fiordmoss zaczynali jako duet studentów sztuki z Brna, Petry Hermanovej i Romana Přikryla, obecnie występują już jako pełen pięcioosobowy skład, choć zasadniczą część uwagi skupia na sobie urokliwie autystyczna Petra. Materiał z dwóch epek, "Gliese" oraz "Ink Bitten" w wersjach koncertowych brzmi zaskakująco mocno, a że zespół chętnie koncertuje, pojawił się już i w Polsce, to koniecznie trzeba go usłyszeć jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Tymczasem zarówno "Gliese", jak i "Ink Bitten", pobrać możecie w zamian za podzielenie się zespołem adresem mailowym.



O Floexie już parokrotnie wspominałem, ostatnio o jego najnowszym wydawnictwie w naszym nowym bandcampowym cyklu pisała AgnieszkaJest to artysta zarówno znany, jak i nieznany poza granicami Czech. Pod swym prawdziwym imieniem i nazwiskiem Tomáš Dvořak uzyskał spory rozgłos jako twórca ścieżek dźwiękowych do gier komputerowych niezależnego studia Amanita Design „Samorost 2“ i przede wszystkim „Machinarium” (plus darmowy bonus). Jego dokonania wydawane pod szyldem Floex nie są jeszcze poza Czechami specjalne znane. Na albumach "Pocustone" i "Zorya" ukazał stylową elektronikę wzbogaconą żywymi instrumentami, przypominającą nieco twórczość Bonobo. Wydana pod koniec sierpnia na pięknym dziesięciocalowym winylu epka "Gone" to cztery kompozycje, w tym remix autorstwa samej The Hidden Orchestra. W wersji cyfrowej zaś znaleźć można jeszcze dwa teledyski oraz rewelacyjny remix utworu "Veronica's Dream" z albumu "Zorya".

Na koniec kilka krótkich newsów. Lenka Dusilová zapowiedziała wydanie koncertowego DVD "Live at Café v lese" kończącego etap "Baromantiki", jednego z najbardziej udanych czeskich albumów ostatnich paru lat. Również w paźdzerniku trzeci singiel ze znanej z naszej recenzji płyty "Sound of Unrest" wyda Autumnist. Po "Tiny Bit" i "A Distant Speck" przyszła kolej na "Some Ground", tym razem jednak Vlado Ďurajka ogłosił publiczny konkurs na remixy mające znaleźć się na wspomnianym wydawnictwie. Wreszcie wydanie nowego albumu pod tytułem "Maratonika" potwierdził jazzowy wokalista Dan Bárta, rzecz dla miłośników sjestowo-trójkowych klimatów. [Wojciech Nowacki]

11 października 2013


MÚM + SIN FANG [4.10.2013], MeetFactory, Praha || Wszystkiego spodziewałem się po koncercie Múm, ale nie tego, że będzie to dla mnie przeżycie tak... sentymentalne. Około dziesięciu lat temu, w ramach trasy promującej "Summer Make Good" zawitali do Polski, w tym i do Poznania. Na koncert ten oczywiście nie poszedłem, oczywiście nie wiem właściwie dlaczego, podobnie jak i nie wybrałem się na Lali Punę, promującą ówcześnie "Faking The Books" (i która zamilkła wkrótce po tym na długie lata), ani też nie przyszło do głowy wybrać się na Mogwai ogrywające "Happy Songs For Happy People". Na tych ostatnich przynajmniej obraziłem się na tyle, że nie raczyli przyjechać do mojego miasta, że skorzystałem z okazji i poszedłem przynajmniej na Arab Strap. Bajeczny koncert i jak niedługo miało się okazać, jedna z ostatnich okazji by zobaczyć podchmielonych Szkotów ze złamanymi sercami.

Islandczyków z Múm żałowałem jednak szczególnie. Musiała minąć niemal dekada, by nadrobić błędy młodości by zobaczyć ich w innym czasie, innym kraju i innych muzycznych realiach. Zespół powrócił również do Polski na aż trzy koncerty, szybko rozniosła się też fama, że zaskakująco sporo poświęcają się graniu swoich najstarszych utworów. Z najnowszego albumu, którego zresztą i tak nie mam jeszcze osłuchanego, zagrali choćby "The Colorful Stabwound" i "One Smile", kompozycje, które niczym specjalnym się nie wyróżniały i mam delikatne wrażenie, że rozbrzmiały tylko dlatego, że przecież trzeba.

Spodziewałem się raczej dominacji materiału późnego wcielenia Múm, tego po zmianach zarówno personalnych, jak i muzycznych, z płyt "Sing Along To Songs You Don't Know" i "Go Go Smear The Poison Ivy". Lekkie zaskoczenie, ponieważ kojarzą się raczej z radosnymi folkowymi piosenkami, tymczasem w MeetFactory rozbrzmiały głównie wyciszone kompozycje w dodatkowo skromnych aranżacjach, jak "Blow Your Nose" czy "A Little Bit, Sometimes". Trochę szkoda, bo naprawdę lubię lekko szalone piosenki "Dancing Behind My Eyelids", "Sing Along" czy przede wszystkim "They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded".

To wszystko było oczywiście bardzo przyjemne, ale... przy wszystkich "nowych" utworach nie opuszczało mnie poczucie, że oglądam cover band dawnego zespołu Múm. Nie oczekiwałem zbyt wielu starszych utworów, ani tym bardziej, wybaczcie pretensjonalne sformułowanie, magii, która z miejsca zaistniała. Już na otwarcie koncertu usłyszeliśmy "I'm 9 Today" z debiutu, rozbrzmiało też na nowo zaaranżowane, ale z miejsca rozpoznawalne "The Ballad of Broken Birdie Records". Jednak dla mnie kluczowym momentem koncertu było "Green Grass Of Tunnel". Usłyszeć nareszcie jedną z kluczowych kompozycji z tych niesamowicie wyjątkowych dla muzyki alternatywnej lat 2000-2003 było dostatecznie emocjonujące. Ale uświadomienie sobie upływu czasu, tego, że minęła już ponad dekada... obezwładniało.

Örvar Þóreyjarson Smárason okazał się zaskakująco rozmowny, każdą piosenkę zapowiadał perfekcyjną angielszczyzną (shame on you, Björk!) i często dowcipnie. Nie pomogło to jednak w okiełznaniu publiczności. Irytujące rozmowy w czasie koncertów są niestety czymś normalnym (uwaga, wtręt mizoginistyczny - i mam wrażenie, że najczęściej inicjowanym przez kobiety), ale tak rozgadanej publiczności jak na Múm nie słyszałem chyba nigdy. Czegoś zatem zabrakło i w samym koncercie, co nie pozwoliło zespołowi utrzymać uwagi i skupienia publiczności.

Bardzo entuzjastycznie został natomiast przyjęty Sindri Már Sigfússon. Przyznać muszę, że choć bardzo lubię Seabear, to jego solowej twórczości pod szyldem Sin Fang nie śledziłem. Zaskoczył mnie zatem mocno elektroniczny i zarazem urokliwie chłopięcy charakter tej muzyki. I te tatuaże, uff! [Wojciech Nowacki]

10 października 2013


Cześć! To już druga pocztówka z obozu zaadresowana do was. Jeżeli do kogoś nie dotarła poprzednia, to przy okazji odsyłam. Aura za oknem zrobiła się bardzo melancholijna i zaczynam słuchać więcej spokojnej muzyki. Taką też wybrałam do kolejnego zestawienia. Gitara akustyczna stanie się w tej playliście motywem przewodnim, chociaż i niespodzianek nie zabraknie. Zapraszam!

Na początek zagra - zapewne wielu osobom znany - Preston Reed. Tylko jeden człowiek i gitara, nic więcej. Album, który dzisiaj prezentuję, został właściwie nagrany w 1979 roku i był to debiut artysty. W 2009 z okazji trzydziestej rocznicy, krążek został wznowiony. Teraz wy, za pośrednictwem jednego z popularniejszych kanałów udostępniania twórczości muzycznej, możecie się z nim zapoznać i odpłynąć.

Kolejne wydawnictwo, o którym chciałabym opowiedzieć to singiel. W jego skład wchodzą dwa utwory zatytułowane kolejno: "Harbour This Love" i "Victim Of Timing". Greek Street Band to kwintet stacjonujący w Edynburgu. Wokal, gitary, pianino, saksofon i perkusja - połączone w stonowane i romantyczne dźwięki. Wszystkiemu dowodzi Alan MacKenzie i to w jego domowym zaciszu (Greek Street Records) zostały nagrane wspomniane utwory. Polecam na wieczorny odpoczynek pod kocem, z filiżanką ulubionej herbaty w dłoniach. Tadam!

A na koniec coś, co mimo określenia "akustyczne" nie do końca tak brzmi. Grupa nazywa się Dear Criminals i pochodzi z Montrealu. Świetna produkcja, finezyjne, dopracowane wokale, no a przy okazji ładna okładka. Nic, tylko podziwiać talenty tego tria. Świetna płyta, warta zakupienia! Z pewnością umili niejeden poranek, popołudnie i wieczór. Wciąż nie mogę zdecydować, który utwór najbardziej trafia do mojego serca. Jedno jest pewne, tytuł tego krążka mówi sam za siebie, bowiem jest to prawdziwa muzyczna broń. Ostateczny wybór pozostawiam waszemu gustowi. Do następnego razu! [Agnieszka Hirt]

7 października 2013


LORD & THE LIAR Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters, [2013] self-released || Recenzję tego debiutu zaczynam dość nietypowo, bo od zwrócenia uwagi na opakowanie płyty. Jeśli chodzi o zdjęcie okładki to jest bardzo trafione. Natomiast brak zakładki podtrzymującej krążek wewnątrz tekturowego opakowania, skutecznie przyczynia się do jej ciągłych ucieczek. I tak oto już dwa razy ją zgubiłam a kilkakrotnie wypadła niespodziewanie, znacznie obniżając słuchalność ostatniego utworu.

Ale wróćmy do opisu debiutu od strony dźwiękowej. Lord & The Liar to projekt Pawła Swiernalisa pochodzącego z Suwałk a obecnie stacjonującego w Poznaniu. "Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters" zawiera osiem utworów. Pierwszy z nich nosi nazwę "God Of Night" a ostatni "Neverending Games". I są to jedyne utwory, które jestem w stanie w spokoju wysłuchać do końca.

Ta płyta jest jak tanie wino. Kiedy nie stać Cię na lepsze, łykasz to na co pozwala Ci zawartość portfela. Na szczęście po takim muzycznym zatruciu, nie ma się odruchów wymiotnych. Jednak pozostają złe wrażenia, które zamierzam opisać.

Po pierwsze, stanowczo zbyt często, utwór rozpoczyna akordeon. Po drugie, porównania niektórych recenzentów projektu Pawła do dokonań Toma Waitsa są wysoce nie na miejscu. Po trzecie, kawałki są zwyczajnie niedopracowane. Nie jestem zwolenniczką poukładania utworów z matematyczną precyzją, jednak jakakolwiek dbałość o szczegóły powinna być zachowana. Kiedy coś tworzysz, to albo robisz to porządnie albo w ogóle. Wciąż odnoszę wrażenie. że ludzie zapominają o tej podstawowej rzeczy.

Dajmy na to pozycja czwarta zatytułowana "Testament On Rizla’s (Circus)". Tutaj Paweł zabawia się w mroczne melorecytacje, które zapewne miały nadać utworowi tajemniczości (no ale znów rozpoczyna ten cholerny akordeon...) Potem wchodzi taki zaciągany kabaretowo śpiew i ten fragment jest ok, ale z kolei zupełnie nie przenikają się te obydwie zmiany tempa. I na koniec wchodzi baaardzo długa solówka akordeonu. Za długa. Żeby nikt mnie nie zrozumiał źle: nie pałam nienawiścią do akordeonów, wręcz przeciwnie, jeśli ktoś umie na nich grać to są to jedne z lepszych instrumentów. Raz nawet miałam okazję podziwiać występ solisty-akordeonisty. Tutaj po prostu wychodzi brak wprawy.

Najbardziej złożonym instrumentalnie kawałkiem jest "The Saxophonist Guy Is Tired". Rozpoczyna go dźwięk burzy (na szczęście nie akordeon!) i automat perkusyjny. Następnie wchodzi saksofon i gitara. Pod względem instrumentarium jest to ciekawy utwór, ale wszystkie partie grają jakby obok siebie. Tak jakby rozłożyć na części pierwsze kilka różnych piosenek i wrzucić je do Audacity w losowej kolejności i nieprzemyślanych odstępach. Polecam skupić się na automacie perkusyjnym, niezłe wahania nastroju ma ta maszyna w "The Saxophonist Guy Is Tired"...

Na płycie brakuje nie tylko świetnych piosenek o potencjale przebojów, ale wysokich ambicji artystycznych. Być może Paweł potrzebuje kompana w pisaniu tekstów, komponowaniu muzyki i generalnej ocenie gotowych kawałków. W tym momencie jest to dla mnie tylko i wyłącznie kolejny polski debiut, brzmiący jak niedokończone dema. Ale mocno trzymam kciuki za Pawła i liczę na to, że na kolejnym albumie (o ile takowy powstanie) pokaże, na co stać go naprawdę. 4/10 [Agnieszka Hirt]

3 października 2013


PET SHOP BOYS Electric, [2013] x2 || Nie wiem, nie jestem w stanie określić kto jest dziś grupą docelową Pet Shop Boys. Dla dawnych fanów popu lat osiemdziesiątych współczesne aranżacje duetu mogą być zbyt nowoczesne, dla miłośników elektroniki zapewne wydają się zbyt archaiczni. Nie sądzę, żeby istniała dziś jeszcze nisza zwolenników disco, Pet Shop Boys są chyba postrzegani jako dinozaury popu, muzealna klasyka, trochę wyrwana ze swojego czasu. Problem w tym, że wydali w tym roku lepszą i bardziej rozrywkową płytę niż <przewracanie oczami> Daft Punk.

Wyrażam cichą nadzieję, że nie wyglądam ani na dinozaura, ani na fana disco. Mój sentyment do Pet Shop Boys jest bardzo prosty. Wczesna lata dziewięćdziesiąte i ich składanka (oczywiście na kasecie) odtwarzana w czasie podróży z rodzicami naszym Fiatem 126p. Ale przede wszystkim płyta (tfu, kaseta) "Very", jeden z największych i chyba ostatni tak wielki sukces komercyjny Pet Shop Boys. Od "Go West" mogą dziś lekko zgrzytać zęby, od teledysku łzawić oczy (ale c'mon, takie efekty w 1993 roku?), lecz i dziś album ten brzmi zaskakująco świeżo. Zbieraczom szczególnie polecam poszperać za oryginalnym pierwszym wydaniem płyty kompaktowej w pudełku z pomarańczowego plastiku.

Zeszłoroczne "Elysium" okazało się bardzo przyjemnym albumem. Zapowiadający płytę refleksyjny "Invisible" prezentował się całkiem ciekawie, melancholia i refleksja nad przemijaniem, czasem traktowanym autoironicznie, zdominowała ten materiał. Całość, prowadzona kojącym wokalem Tennanta, swobodnie przepływała, przy uważniejszym słuchaniu ujawniając jednak podobieństwa między kompozycjami, wręcz na granicy autoplagiatu. Jednocześnie zabrakło na "Elysium" wyraźniejszego przeboju, za to boleśnie odstawały niektóre teksty, jak w okrutnie banalnych "Winner" i "Hold On".


Tak szybka zapowiedź wydania nowego albumu była sporym zaskoczeniem. Po wiekowym już jednak duecie spodziewać by się można było znacznie dłuższych przerw, zwłaszcza w kontekście samorefleksyjnego "Elysium". Tymczasem, nowa płyta nie tylko ukazała się ledwie dziesięć miesięcy po poprzedniej, ale i ukazała Pet Shop Boys od diametralnie innej strony.

"Electric" to od początku do końca płyta taneczna, bez popisów, żonglerki stylami czy silenie się na oryginalność, choć już w otwierającym całość, niemal instrumentalnym "Axis" pojawiają się lekkie dubstepy. Silniej jednak pobrzmiewa tu roztańczony Kraftwerk. Najkrótsze w zestawie "Shouting in the Evening" przypomina Groove Armadę z okresu "Black Light". W ponadczasowo tanecznym "Bolshy" odzywa się house. To jednak cały czas Pet Shop Boys, "Thursday" najbliższe jest ich przebojom z lat osiemdziesiątych, "Vocal" to ich eurodance'owe wcielenie z początku lat dziewięćdziesiątych. Typowy, odrobinę wesołkowaty banał wkrada się w "Love Is A Bourgeois Construct", przypominającym zresztą trochę "Go West". Banału nie uświadczymy jednak we "Fluorescent" czy "Inside A Dream".

"Elysium" nie miało większych szans, zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym, na przyciągnięcie do Pet Shop Boys nowych fanów. "Electric" zasługuje na daleko większą uwagę, ale sądzę, że trudno będzie się tej płycie przebić przez tłum zasłuchany w "Get Lucky" i najbardziej przecenianą płytę roku. Na szczęście niektórzy stale pamiętają, który duet to prawdziwi klasycy. 7/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2013


DEERHUNTER Monomania, [2013] 4AD || "Halcyon Digest" było jak nocna jazda samochodem. Przytłumione radio, kontrolki na desce rozdzielczej, zjazd z obwodnicy, pierwsze światła miasta i świadomość dotarcia do domu już za parę minut. "Monomania" to szaleńcza jazda motorowerem marki "Romet" po zaśmieconych ulicach, kocich łbach, bez celu, bez trzymanki i dla samej przyjemności odbicia sobie pośladków na roztrzęsionych resorach. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o nowym albumie Deerhunter jest to, że jest to piękna płyta. A taką w 2010 roku było "Halcyon Digest".

Wiadomo, "Earthquake" czy "Helicopter" przyniosły zgodnie z tytułem kusząco hipnotyczną atmosferę, ale wystarczającym powodem do istnienia tego albumu był jeden jedyny utwór. "Desire Lines" to opus magnum zespołu, najbardziej fascynująca gitarowa kompozycja XXI wieku, niemal popowa piosenka, która przeradza się w intensywne, niekończące się pierwotnie rockowe uniesienie. Co ciekawe, choć Deerhunter powszechnie utożsamiany jest z Bradfordem Coxem, to akurat "Desire Lines" (oraz równie melodyjna i motoryczna piosenka "Fountain Stairs") jest kompozycją gitarzysty Locketta Pundta.

Nie jest zatem zaskoczeniem, że na "Monomanii" muzycznie wyróżnia się jedyny (niestety) jego utwór. "The Missing" to kolejny dowód na jego niesamowite, naturalne wyczucie prostych, powtarzalnych melodii. Reszta płyty to królestwo Coxa, królestwo w stanie rozkładu i chaosu. Od pierwszych sekund uderza wielka ilość brudu, zarówno w dźwiękach gitar, licznych zniekształceniach, jak i w głosie Coxa. Który momentami karykaturalnie przypomina Marylina Mansona. Jednak pod grubą warstwą brudu nadal skrywają się w gruncie rzeczy popowe piosenki, czasem wręcz wesołkowate, jak w brudnym country "Pensacola", czasem wyjątkowo ładne, jak "T.H.M.", "Sleepwalking" i "Back to the Middle" w samym, nomen omen,  środku płyty.


Kluczowe słowa dla tego albumu to sick, crazy, insane, mad, queer, powtarzające się w każdym niemal tekście. Tytułowa "Monomania", przy okazji najbardziej reprezentatywny dla całości utwór, dotyczy obsesyjnego skupienia Coxa na tworzeniu muzyki. Zaskakująco jednak dużo miejsca poświęca on nie swoim schorzeniom i fizycznej ułomności, ale swej wynikającej z tego (a)seksualności. I could be your boyfriend or I could be your shame zauważa słodko-gorzko w "Pensacoli", słowami I tried to keep him straight / ever since the day he was born / He came out a little too late / Maybe that's where frustration's born zdaje się przywoływać w "T.H.M." dawne samowyparcie, próby akceptacji zaś w skromnej "Nitebike": And I was queer / And I was only of age one year / I was on the cusp of a breakthrough / When they took me out / And stuck it in. Do dumnej frazy For a year I was queer / I had conquered all my fears powraca zresztą z lubością w fajnym finałowym "Punk (La Vie Antérieure)".

To nadal Deerhunter, choć sprowadzony do roli zespołu akompaniującego neurozom Coxa. Szczególnie szkoda, że Lockett Pundt nie otrzymał tu większej przestrzeni. Na garażowy rock wbrew pozorom też trzeba mieć pomysł, "Monomanii" brakuje trochę świeżości i chwytliwego punktu zaczepienia. Szczególnie, że to bynajmniej nie nadmiar hałasu najbardziej tu przytłacza, ale zdecydowane "prześpiewanie" materiału przez Bradforda Coxa, który w swej "Monomanii" skupia całą uwagę na sobie. 5/10 [Wojciech Nowacki]