31 stycznia 2015


Wilga to zaskakująco ciekawy zeszłoroczny debiut. Zespół twierdzi, że przed upublicznieniem materiału i skonfrontowaniem go ze słuchaczami trwały długie studyjne przygotowania. I to słychać, "Wilga" brzmi jak samoświadomy, już ukształtowany skład, ale jednocześnie na tyle perspektywiczny, by obserwować jego dalszy rozwój. Rzadki to bowiem przypadek nowego polskiego wykonawcy z kręgu alternatywy, który nie sprowadza się to entuzjastycznego kopiowania ulubionych czy akurat modnych zachodnich wzorców. Porównania mogą się nasuwać, ale są na tyle mgliste, że nie przysłaniają autorskiego i oryginalnego brzmienia. Materiał to kruchy, ale intensywny; krótki, ale pełen aranżacyjno-produkcyjnych ciekawostek. Lekki, przestrzenny synth-pop miesza się tu akustycznym folkiem i post-rockowymi gitarami. Bardziej niż na chwytliwe melodie Wilga łapie nas na tworzenie klimatu i budowanie akordów.

PORNOGRAPHYxxx to może i soczysta nazwa, ale z kojącym efektem. Kuba Konera udostępnił swój album "The Maze" za darmo i nie sili się na nic więcej niż proste dzielenie się swoją muzyką. Bandcampowy i lekko przebrzmiały tag "witch house" jest tutaj mocno mylący a w zalewie synth-popu z posmakiem domowej produkcji można "The Maze" łatwo przeoczyć. W elektronikę PORNOGRAPHYxxx naturalnie wkradają się i klawisze, i gitara, skojarzenia wędrują od zwiewnego popu M83 po pastelowy synth Soft Metals i Com Truise. Jest ulotnie, lekko, ale przede wszystkim w nieodgadniony sposób wciągająco.

Bad Light District to obok jedni z rozbitków po wydawnictwie Ampersand. Oficyna ta przez parę lat mocnę nakręcała koniunkturę na nową polską alternatywę, swoje albumy wydali tam choćby We Call It A Sound, Drivealone, George Dorn Screams czy Bad Light District. Większość z nich rozpierzchła się po innych wydawcach lub poszła drogą zupełnie samodzielnej działalności, szkoda, że zniknął łączący je szyld, ale najważniejsze, że nie ustają w nagrywaniu. "Science Of Dreams" pobrać możecie za dobrowolną cenę i zyskać w ten sposób porcję niebanalnego gitarowego grania. Wydawać by się mogło, że Bad Light District mierzy w stronę chłodnawych, melancholijnych post-punkowych piosenek, ale na ich najnowszym albumem unosi się też intrygujący opar psychodelii, bardziej spod znaku Syda Barreta niż The Velvet Underground. Gitarowa motoryka przywodzi tu raczej na myśl Clinic czy choćby ostatnio Suuns. Kierunek zdecydowanie wart zgłębienia.

Sebastian Pypłacz pogodził już najwyraźniej swe wcześniejsze wcielenia. Spoken-wordowy Pan Stian i ambientowy Meet The Ambient spotkali się na wydanym pod własnym nazwiskiem "MurMur". "Struktura" ma być ostatecznym scaleniem dotychczasowych przygód Sebastiana z muzyką, wreszcie w postaci pełnego albumu, ale też jako całość większego projektu z pogranicza różnych dziedzin sztuki. "Struktura" to zgodnie z tytułem uporządkowana i przemyślana całość a zarazem otwarta rama do wplatania kolejnych wątków. By ogarnąć całość spojrzenia Sebastiana na sztukę i (pop-)kulturę warto zajrzeć na jego bloga, który przy okazji polecam, jako dziecko lat osiemdziesiątych, wychowane w latach dziewięćdziesiątych czuję się bowiem na nim nadzwyczaj swojsko.

Wild Books to mocne uderzenie na koniec, ale zamiast ciosu pięścią jest to raczej ostre cięcie, w końcu nawet papier może zranić, zwłaszcza gdy obcuje się z dzikimi książkami. "Wild Books" to przykład odwrotu od typowo polskich bryto-centrycznych rockowych fascynacji w stronę amerykańskiej alternatywy i pierwotnego indie. Gitara i wokal plus perkusja, zadziorne lo-fi, garażowy noise, ale i popowe melodie, to terytorium bardziej dla miłośników Pixies i Japandroids niż terazrokowej siermięgi Royal Blood. [Wojciech Nowacki]

26 stycznia 2015


BLACK SABBATH Heaven And Hell, [1980] Vertigo || Rozważania na temat „Heaven And Hell” muszą, już niejako kanonicznie, rozpoczynać się od krótkiego podsumowania niezbyt szczęśliwych lat w muzycznej historii Black Sabbath, uwieńczonych nagraniem słabego, w powszechnej opinii, „Never Say Die”. Przed opisem zmian jakie nastały wraz z dołączeniem do grupy Ronniego Jamesa Dio należy, równie obowiązkowo, popastwić się nad muzykami Sabsów. Wspomnieć kilkakrotnie w jakim to urągającym wszelkiej godności stanie znalazł się Bill Ward. Jak to Geezer Butler przytłoczony problemami osobistymi odliczał dni ilością wstrzykiwanych „działek”. Na koniec trzeba jeszcze z niesmakiem zagaić o potwornym pijaństwie Ozzy'ego, które uniemożliwiało mu już wszelką (a i tak w przeszłości ograniczoną) działalność artystyczną. I oczywiście należy również przyznać, że wszystko to zgodne jest z prawdą. Może poza faktem, że ani ”Technical Ecstasy” ani ”Never Say Die” nie były płytami złymi. Co więcej, do takiego miana było im jeszcze bardzo daleko.

Jeżeli szukamy powodów, które spowodowały utknięcie Black Sabbath w marazmie muzycznym to należałoby najpierw przyjrzeć się Tony'emu Iommi. Nie oszukujmy się, fakt, że Ozzy został wokalistą, a nie, na przykład, hodowcą strusi wynikał tylko i wyłącznie z szczęśliwego zbiegu okoliczności. Bill Ward pomimo potężnej budowy ciała miał charakter wiecznego popychadła, co uniemożliwiało mu przeforsowanie jakiegokolwiek własnego muzycznego rozwiązania - o ile takie posiadał. Z kolei Geezer pochłonięty został przez rock’n’rollowy styl życia wzmacniany kryzysem rodzinnym. Osobiste problemy doprowadziły go do stanu w którym było mu, po prostu, wszystko jedno.

Większą część winny za tą sytuacje należy przypisać Iommi'emu, który, od momentu odejścia z Jethro Tull, dobrowolnie brał ciężar prowadzenia zespołu w całości na własne barki. Wzmacniał tym samym lenistwo, samozadowolenie i destruktywne tendencje pozostałych muzyków. Brak inspiracji z zewnątrz, niemoc artystyczna kolegów, brak głowy do prowadzenia własnych interesów (na czym zyskał niebotyczne pieniądze poprzedni manager Sabbathów, Pat Meehan) oraz życiowa naiwność związana z faktem, że muzycy nie należeli do intelektualnej elity kraju, doprowadził do załamania na wielu płaszczyznach. Kryzys muzyczny oznaczał jednak wyłącznie, że Sabbaci byli w stanie dostarczyć publice albumy „jedynie” dobre w sytuacji, gdy za każdym razem spodziewano się od nich dzieł przełomowych.

Wyrzucenie Ozzy'ego miało charakter Girardowskiego polowania na „Kozła ofiarnego”, którego poświęcenie pozwalało oczyścić atmosferę w grupie. Kości zostały rzucone, wina za całe zło została niesłusznie przypisana wokaliście. Muzyczna ablucja przyniosła jednak efekt, a pojawienie się Ronni'ego Jamesa Dio dało Iommi'emu tak potrzebną inspirację do dalszego działania. Efektem okazał się jeden z najlepszych albumów rockowych w dziejach. Black Sabbath ponownie wzbił się na wyżyny popularności a muzyczna stagnacja została przezwyciężona. O wiele poważniejsze konsekwencje miał mieć jednak kryzys „mentalny”, którego nie udało się pokonać przez wiele kolejnych lat.


Ronnie James Dio okazał się być całkowitym przeciwieństwem tak Iommi'ego jak i, zupełnie już odciętych od rzeczywistości, Geezera i Billa. Posiadał wyższe wykształcenie, dające perspektywy intratnej i spokojnej pracy (farmaceuta), emanował typowym dla Amerykanów entuzjazmem i pewnością siebie. Co więcej, przychodził do Sabbathów jako równoprawny z Tonym „dyrektor zarządzający”. Wiedział, że w zespole nie dzieje się najlepiej i to on miał ponownie poukładać wszystkie elementy, które w przeszłości pozwoliły nagrać takie albumy jak „Paranoid” czy „Sabbath Bloody Sabbath”. Nie chciał ponadto powtórzyć sytuacji z Rainbow, gdzie Ritchie Blackmore posiadał niczym nieograniczoną władzę. Ronnie nie był osobą, która mogłaby zostać podporządkowana wytycznym innych a decydując się na przyjście do zespołu postawił własne, twarde warunki, które zostały zaakceptowane. Miał więc inteligencje, pewność siebie, entuzjazm i jasną wizję dalszego, profesjonalnego działania Sabbathów - wszystko to, czego pozostałym muzykom brakowało. Łączył ich właściwie jedynie fakt, że każdy z nich był muzycznym samoukiem.

Świeże spojrzenie z zewnątrz, inicjatywa i doświadczenie wyniosłe z lat spędzonych w grupie Blackmore’a zadecydowały o przyspieszeniu prac nad utworami. Część z nich, jak na przykład "Children Of The Sea" w swojej pierwotnej formie przygotowane zostały już wcześniej, jednak dopiero wkład Dio umożliwił ich dokończenie. Brak większych umiejętności Ozzy'ego w kształtowaniu linii melodycznej powodował, że większość wcześniejszych utworów Sabbathów opierało się na progresji akordów wymyślonych przez Iommi'ego. Ozzy śpiewał niejako „wzdłuż” riffu (np. "Paranoid", "Iron Man", "Snowblind", "Sabbath Bloody Sabbath" - by wymienić te najsłynniejsze) co nadawało im mroczny. ale jednostajny rytm. Dio śpiewał inaczej i to właśnie przygotowane przez niego linie wokalne nadawały przebojowy charakter takim utworom jak "Neon Knights" czy "Heaven And Hell".

Gdyby przyjrzeć się samym riffom, to należałoby przyznać, że nie ma w nich nic na tyle odkrywczego, by same w sobie zadecydowały o sukcesie albumu. Wraz z przyjściem Dio zaczęły jednak pełnić rolę poboczną, nadającą melodii ciężar, nie stając się jej punktem centralnym. Nowa płyta, wyprodukowana przez Martina Bircha była w większym stopniu zakorzeniona w kształtującym się brzmieniu heavy rocka lat osiemdziesiątych, mogąc konkurować z innymi wydanymi w tym czasie albumami, np. “Ace Of Spades” Motörhead, “Back In Black” AC/DC czy “British Steel” Judas Priest. Ponadto R.J. Dio, w odróżnieniu od Osbourne’a, sam pisał teksty, co przy ówczesnym stanie psychicznym Butlera, nie pozostawało bez znaczenia. Ronnie James Dio nigdy nie starał się również nawiązywać do poprzedniego frontmana Sabbathów. Paradoksalnie właśnie to ułatwiło mu uzyskanie akceptacji dotychczasowych fanów zespołu. Smoki, lochy, rycerze, czyli dość prostolinijnie ujęta fantastyka dominująca w tekstach muzyka, wraz ze znakiem corna (wyciągnięte palce mały i wskazujący przy zgięciu pozostałych) miały już na stałe wpisać się w historię heavy metalu.

Po niespodziewanym sukcesie płyty powróciły jednak stare demony a profesjonalne podejście do pracy jakie reprezentował Dio wraz z jego dominującym charakterem ponownie wywołały konflikt wewnątrz zespołu. Po nagraniu albumu „Mob Rules”,   równie dobrego jak „Heaven And Hell”, drogi muzyków, w dość niesympatyczny sposób, ponownie się rozeszły. W konsekwencji Black Sabbath nagrali ”Born Again”, najdziwniejszą w swojej karierze płytę. Tak pod względem muzycznej zawartości, jak i składu personalnego, łączącego Electric Light Orchestra z Deep Purple. Powstała hybryda chętnie określana mianem Electric Black Purple. Ów projekt, od początku skazany na porażkę, wprowadził Sabatów w kolejne lata głębokiej stagnacji. [Jakub Kozłowski]

25 stycznia 2015


BJÖRK Vulnicura, [2015] One Little Indian || “Vulnicura”, najtrudniejsza emocjonalnie dla samej Björk płyta w jej karierze, sama stała się przedmiotem przemocy. Weekendowy wyciek albumu wywołał masowy entuzjazm zachwyconych fanów radośnie pobierających niewydane jeszcze dzieło ubóstwianej przez siebie artystki. Ledwie parę dni po oficjalnym ogłoszeniu znaliśmy tylko tytuły i przybliżony jedynie czas wydania. Zasłużony proces promocji ledwie się rozpoczął, Arca został ogłoszony jako współproducent, The Haxan Cloak jako współpracownik, zapewne w swoim czasie dowiedzieliśmy by się o gościnnym występie Antony’ego.

Nie rusza mnie kwestia piractwa jako dzielenia się wydaną już muzyką, dyskusyjna i na inną okazję, ale odbieranie artyście prawa do kontroli nad prezentacją swego dzieła, to nie tylko kradzież, ale wręcz jego uszkodzenie. Trudno, kochasz Björk i do głosu dochodzą emocje a nie racjonalne argumenty, to wytrzymasz i poczekasz z szacunku do niej. Emocje właśnie dodatkowo podgrzewają atmosferę, „Vulnicura” wstępnie zapowiedziana została jako pamiętnik rozpadu związku, końca miłości i leczenia ran. O prywatnym życiu Björk nie wiemy wiele, bo i też nie musimy, więc początkowo można było pomyśleć, że miał to być kolejny albumowy koncept a nie rzeczywistość. Teraz już wiemy, że chodzi o Matthew Barney’a, jej długoletniego partnera i ojca kolejnego dziecka, który swego czasu stał za jej przemianą w pokrytego wazeliną wieloryba a jeszcze w książeczce do „Biophilii” przesyłała mu strong love to my mutual core. Dziś Björk płacze w wywiadach opowiadając dwa miesiące za wcześnie o nowej płycie, ale zmierzyła się z tym nadużyciem dziękując za zainteresowanie i natychmiast oficjalnie wydając album na iTunes.

Wobec wielkich i ulubionych artystów pewnie zawsze będę nieusatysfakcjonowany i najbardziej krytyczny. Radiohead nie osiągną poziomu „Kid A”, Björk nie powtórzy już klasycznej i definiującej dźwięk lat dziewięćdziesiątych trylogii „Debut” – „Post” – „Homogenic”. Wszystkie elementy składowe jej muzyki, melodie, awangarda, przebojowość, produkcja, na późniejszych płytach już tylko fluktuowały, ale z tych wahnięć za każdym razem rodził się zupełnie inny album, Björk zatem zapewnie nigdy nie przestanie zaskakiwać i chwała jej za to. Więc choć „Vulnicura” dzieli podobne bolączki z każdą z ostatnich płyt, to pojawiające się naturalne porównania do „Homogenic” (bo smyczki i bity), „Vespertine” (bo emocjonalnie i intymnie), czy „Medúlli” (bo awangardowo i nieprzystępnie) a nawet „Drawing Restraint 9” (bo cień Barney’a) nie mają na szczęście większego sensu.

Zaaranżowane przez Björk smyczki są nie tylko świetnie wyprodukowane, ale sprawiają naprawdę poruszające wrażenie. Prawda, od pierwszych dźwięków „Stonemilker” niezaprzeczalnie przypominają „Homogenic”, nawet niby-refren niemal dosłownie cytuję „Jógę”. Nie są jednak upiększającym wypełniaczem, ale głównym nośnikiem emocjonalnego ładunku albumu. Miejscami nabierają wręcz ilustracyjno-soundtrackowego charakteru, zwłaszcza tam, gdzie Björk okazuje się za mało elastyczna do prowadzenia zasadniczej części narracji, jak w mającym być opus magnum płyty dziesięciominutowym „Black Lake”. We fragmentach blisko im do współczesnej muzyki konkretnej, która w połączeniu z ciężkim ambientem i elektronicznymi dronami w „Family” robi bardzo silne, upiorne wręcz wrażenie.

Arca jest jedynie współproducentem, The Haxan Cloak dołączył dopiero na etapie miksu i wyraźniej odznaczył na wspomnianym „Family”. Podkłady brzmią fantastycznie, schowane są jednak w tle i najlepiej do nich dotrzeć przy pomocy potężnych słuchawek. Jeśli ktoś spodziewa się, że „Vulnicura” to Arca z Björk na wokalu może poczuć się rozczarowany. Nie, Björk czerpie z ich talentów w takim samym stopniu jak czerpała z Matmos na „Vespertine”. Efekt jednak jest jej muzycznie najbardziej satysfakcjonującym dokonaniem od ponad dekady, nie ma tu śladu chaosu i przeprodukowanie „Volty”, nie ma też okazjonalnej pustki „Biophilii”.

Nie ma też piosenek. W jednej z bardziej kuriozalnych recenzji, można było przeczytać, że „Vulnicura” jest płytą „urokliwą” oraz że jest zestawem piosenek właśnie. Serio, rozdzierające smyczki, awangardowa elektronika i intymne, najbardziej mięsiste w karierze Björk teksty (every single fuck we had togehter w „History Of Touches”) mają być „urokliwe”? Tam jednak, gdzie „Biophilia” przynosiła faktycznie kilka najlepszych piosenek w jej karierze, „Vulnicurę” wypełniają długie kompozycje o bardzo luźnej strukturze, sięgające sześciu, ośmiu, dziesięciu minut a nawet trzyminutowe „History Of Touches” nie posiada konstrukcji piosenki. Nie tylko bowiem konstrukcja tworzy piosenkę, tworzą ją też melodie i jest to kolejny element, którego „Vulnicura” nie dostarcza.

Najlepszy na płycie „Lionsong”, choć sięga ponad 6 minut, to zawiera najbardziej melodyjny i chwytliwy wręcz refren maybe he will come of this loving this, który, co wyjątkowe u późnej Björk, niemal chce się śpiewać. Zaskakująco ślad melodii pojawia się w mrocznym, pełnej atonalnej elektroniki „Notget”. Wreszcie „Atom Dance”, jeden z nielicznych tu utworów, który wydaje się w jakiś sposób eskalować, jest w końcu prawdziwie zadowalającym przykładem współpracy Björk z Antonym Hegartym, o ile ciekawszym od mdłych i rozwleczonych utworów z „Volty”.

Elementem, który tutaj zawodzi jest jednak znów sama Björk, która na swych trzech pierwszych albumach dostarczała intrygujące, ciekawe i różnorodne wokale, ale ma z tym trudności już od czasów „Vespertine”, gdzie brzmiała jak marznąca na śniegu staruszka. Paradoksalnie, to uchodząca jak dotąd za najtrudniejszą „Medúlla”, przynosiła autentycznie przebojowe i wielobarwne wokale. Tym większym rozczarowaniem była „Volta”, w tym tkwiły też słabości części „Biophilli”. Björk na „Vulnicurze” znów praktycznie nie śpiewa, ale upaja się niezmiennym frazowaniem, sylabizowaniem, czy wręcz skandowaniem, co szczególnie przeszkadza, gdy dzieje się to w totalnym oderwaniu od towarzyszącej jej w tle muzyki.

Mimo to, mam silne wrażenie, że „Vulnicura” będzie albumem, do którego będę wracał częściej niż do „Biophilli”, podobnie jak po latach zaskakująco chętnie wracam właśnie do „Medúlli”. „Biophilia” ma jednak obiektywną przewagę w większej przystępności i uniwersalności, co w połączeniu z kompleksowym przekazem było autentyczną siłą tej płyty. „Vulnicura”, przez swój diametralnie inny, choć równie kompleksowo przepracowany przekaz jest również albumem znaczącym. Godzina z Björk w tym wypadku, mimo muzycznie lepszej propozycji niż „Biophilia”, to o jakieś dwadzieścia minut za dużo. Gdyby poskracać dziewięć zawartych na „Vulnicurze” utworów, dopiero wtedy można by było mówić o albumie wybitnym. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 stycznia 2015


ANTONY AND THE JOHNSONS Turning, [2014] Rough Trade || Przemowa “Future Feminism”, wyodrębniona w osobny track na płycie “Cut The World”, może być naiwna, ale jest w zachęcający sposób dyskusyjna. Antony z humorem, urokiem i wielką charyzmą wciąga w świat swej filozofii, pełniącej tam rolę jakby wstępu do następującej potem muzycznej retrospekcji całej jego kariery. Na „Turning” nie usłyszymy słów innych niż wyśpiewanych charakterystycznym głosem, tutaj wizja Antonego wyłożona została w odrębny, audiowizualny sposób, w postaci filmu, który jest nie jest kolekcjonerskim dodatkiem, ale zasadniczą częścią wydawnictwa.

Od „Swanlights”, wydanego w 2010 roku ostatniego jak do tej pory studyjnego albumu Antony And The Johnsons, jest to zatem już druga płyta koncertowa, ale mimo naturalnych podobieństw można zrozumieć zamysł stojący za jej wydaniem. „Cut The World”, choć z wyjątkiem premierowego utworu tytułowego zawiera materiał zarejestrowany na żywo z towarzyszeniem orkiestry, stanowi przede wszystkim doskonałe wprowadzenie do muzyki Antony And The Johnsons i swego rodzaju wybór z całej dyskografii Antony’ego. „Turning” pochodzi z czasów jego największych sukcesów po wydaniu z wielu powodów przełomowego albumu „I Am A Bird Now”. Materiał zawiera zatem utwory z dwóch pierwszych płyt Antony’ego a zarazem jego najbardziej rozpoznawalne kompozycje, przy okazji więc tylko pojedyncze powtarzają się w stosunku do „Cut The World”.


Aranżacje są na równie skromnym i emocjonalnie intensywnym poziomie, ale przy uważnych wsłuchaniu się widoczne stają się subtelne różnice. „Cut The World” jest bardziej wyważone, siłą rzeczy odrobinę dojrzalsze, na „Turning” jednak emocje częściej wędrują między poziomami, miejscami oferując więcej pierwotnego napięcia i teatralno-bajkowego dramatyzmu. Na wyczuwalne pogłębienie nastroju wpływ mają pozorne drobiazgi, jak minorowe pianino czy pobrzmiewająca tu i ówdzie gitara akustyczna. Krucha gitara dodaje wymiaru prowadzonego fantastycznym smyczkowym motywem „Where Is My Power?”, które rozpędza się równie efektownie co imponujący finał „Hope There’s Someone”. Perkusja zaś zmienia „Kiss My Name” w rytmiczną, niemal folkową piosenkę. Choć więc jako całość „Cut The World” jawi się jako bardziej intensywne niż liczące 17 utworów „Turning”, to intrygujących emocjonalnych wahnięć usłyszymy tutaj więcej.

Muzycznie zatem „Turning” nie musi się bronić, gdyby nie „Cut The World”, byłby to wyjątkowy album koncertowy. W porównaniu zatem jasne jest, że „Cut The World” powinien posłuchać każdy, szczególnie ktoś poszukujący kompletnego wprowadzenia do muzyki Antony’ego. „Turning” celuje bardziej w oddanych już fanów, ale nie zapominajmy że sama płyta jest tak naprawdę do filmowego projektu, którego przekaz po niemal dekadzie od powstania niestety nadal pozostaje aktualny. 7/10 [Wojciech Nowacki]

17 stycznia 2015


BONOBO The North Borders Tour. Live., [2014] Ninja Tune || Jedno z najbardziej rozczarowujących doświadczeń koncertowych był występ Bonobo. Nie żebym miał specjalnie wysokie oczekiwania względem muzyki Simona Greena, nie należy ani do ambitnych, ani do specjalnie odkrywczych, ale z pewnością jest muzyka przyjemna i doskonale sprawdza w kategoriach czysto użytkowych. Dlatego też słucham Bonobo zaskakująco często, ze szczególnym uwzględnieniem albumu „Black Sands”. Niestety, jest to też przykład muzyki lepiej brzmiącej z płyty niż na żywo.

Był to rok 2011 i poznański koncert promujący wspomniane „Black Sands”, pełne chwytliwych i całkiem emocjonujących kompozycji. Bonobo występuje albo sam DJ’skimi setami, ale z live bandem, co brzmi całkiem obiecująco. Niestety, tej odsłonie dotkliwie brakuje spójności, kompozycje przetłumaczone na żywe instrumenty zostały tylko częściowo, ani to zatem muzyka całkowicie żywa, ani całkowicie elektroniczna. Obie formy można przecież bardzo dobrze ze sobą złączyć, u Bonobo jednak nie wiadomo która akompaniuje której, desperacko się poszukują i punkty styczne odnajdują jedynie z rzadka.

Prawdziwie jednak boli totalne wypranie z emocji, nawet najżywsze utwory brzmią rozwlekle, wymęczenie i bez polotu. Kontrast były wtedy tym większy, że Bonobo supportowała Jazzposopolita z krótkim, żywiołowym i jakże intensywnym występem. Stąd też kolejny album koncertowy Bonobo (po wydanym tylko na DVD „Live At Koko”) nie był czymś przeze mnie oczekiwanym, szczególnie że dotyczy trasy „The North Borders”, najsłabszego niestety albumu w dorobku Bonobo.


Po precyzyjnym „Black Sands”, którego jest słabszym bratem bliźniakiem, przyniósł muzykę spokojniejszą, bardziej wyważoną, ale przez to nudnawą i dość miałką, szczególnie w piosenkach z wokalem pasujących do przysłowiowej windy lub poczekalni. A płytę zapowiadał przecież „Cirrus”, świetny utwór instrumentalny zbliżający Bonobo do elektroniki a’la Four Tet, który otwiera też płytę „The North Borders Tour. Live.”

Rozpoczynanie koncertu od najlepszego i najżywszego utworu z nowej płyty nigdy nie jest dobrym pomysłem. Automatycznie pozbawia to koncert elementu wyczekiwania i pokazuje zespół dopiero rozgrzewający się. Niestety, live band Bonobo rozgrzewa się tutaj wyjątkowo długo, kolejne utwory zgodnie z moimi obawami brzmią rozwlekle, bez polotu i energii. Szczególnie słabo prezentują się wokale, Szjerdene w „Stay The Same” popisuje się wokalizami, na co nie pozwalają jej własne warunki głosowe, ale w „Heaven For The Sinner” już najzwyczajniej w świecie fałszuje.

Na szczęście jednak zespół nabiera sił (dopiero/aż) w połowie setu, nieprzypadkowo wtedy, kiedy pojawiają się utwory z „Black Sands”. „Prelude” jako intro do „Kiary” zawsze robi wrażenie, choć w tej drugiej jeszcze czuć wymęczenie. Każdy kolejny instrumental brzmi już tylko lepiej, nawet „Emkay” z „The North Border”, który ma tutaj zaskakująco więcej siły niż w wersji studyjnej. Zespół Bonobo potrafi zatem wznieść się przynajmniej na przyzwoity poziom, nawet promując ograniczająco przeciętny materiał, choć o obezwładniającym doznaniu nie ma tutaj mowy. Kto szuka odprężającego soundtracku do codzienności powinien sięgnąć po płyty studyjne Bonobo, ale „The North Borders Tour. Live.” też się przyda, zwłaszcza jeśli wpadną do nas w odwiedziny znajomi i potrzebujemy lacącego w tle nieinwazyjnego w tle DVD. 5/10

***


Ale ale, niemal równolegle z albumem koncertowym Bonobo wydał EP „Flashlight”, które zaliczyć można nie tylko do jego najlepszych dokonań, ale i do najlepszych małych płyt 2014. Jasne, to tylko trzy utwory, niewydane na CD, dostępne zatem tylko cyfrowo albo na winylu (którego kupowanie dla trzech utworów mija się moim zdaniem z celem a sam złamałem się tylko dzięki fajnej dziurkowanej kopercie i nastrojowi na kupienie sobie czegoś ładnego). Ale „Flashlight” to dokładnie kontynuacja tego co Bonobo pokazał w „Cirrus”, a więc strony w którą zdecydowanie powinien był pójść na albumie. Motoryczna elektronika, niemal house’owe elementy, żadne wokale, po prostu krótki i wciągający konkret. Proszę o więcej. [Wojciech Nowacki]

11 stycznia 2015


BJÖRK Biophilia Live, [2014] One Little Indian || “Biophilia” od samego początku była konceptem przeznaczonym do totalnego wyeksploatowania. Nie można więc mieć za złe Björk, że album ten przejawił się w każdej możliwej formie. Poczucie wymęczenia może rodzić jedynie rozciągnięcie tego procesu w czasie. Regularny album, wcześniej zresztą w postaci aplikacji, ukazał się w 2011 roku, wybór remiksów już rok później, wersja filmowo-koncertowa, po okresowej kinowej dystrybucji, wydana została pod koniec roku 2014.

W czasie zatem, gdy zupełnie naturalna staje się niecierpliwość związana z oczekiwaniem na nowy album, skutecznie zresztą podsycana doniesieniami o wkładzie współpracowników (Arca, The Haxan Cloak), otrzymujemy dopiero koncertową formę poprzedniego. Okres „Volty”, płyty zdecydowanie nie zaliczanej przeze mnie do najbardziej ulubionych, zwieńczony został jednak w sposób celniejszy i bardziej intensywny, choć bez kluczowego dla „Biophilii” patosu. „Voltaïc” jako kropka za „Voltą” sprawdzał się nie tylko dlatego, że za jednym razem oferował kompleksowe podsumowanie, remiksy, żywe wykonania, teledyski, film koncertowy, ale przekonywał, że cierpiący na głównie produkcyjne bolączki materiał wyjściowy miał jednak znacznie większy potencjał. „Biophilia Live”, rozpatrywana wyłącznie od muzycznej strony, nie wnosi niczego nowego do znanej już od trzech laty płyty, wręcz przeciwnie, pokazuje jej starzenie się i potrzebę wyruszenia w nowe kierunki.


„Biophilia”, głównie dzięki stojącemu za niej przekonywującemu na wielu poziomach konceptowi jedności muzyki, natury i technologii, nadal jawi się jako stosunkowo najlepsze studyjne dokonanie Björk w XXI wieku. Kompozycje okazują się jednak wyjątkowo skromne a potencjału nie wydobyły z nich ani zebrane na „Bastards” remiksy ani żywe wykonania. Niemelodyjny i rozwlekły „Thunderbolt” na początek koncertu to nienajlepszy wybór, umieszczone po sobie w środku setu „Hollow” i „Dark Matter” brzmią równie pusto i nieangażująco co na płycie. Koncertowa „Biophilia” obiecuje wyjątkowe przeżycie, tymczasem porozciągane utwory z tego albumu ani nie układają się w jakąś wciągającą narracje ani nie budzą większych emocji. Na szczęście urokliwe „Virus” i „Moon” oraz najżywsze „Crystalline” i „Mutual Core” nie brzmią ani lepiej, ani gorzej niż z płyty.

Przyznaję, najbardziej interesowało mnie, jak w epoce „Biophilli” prezentować się będzie starszy materiał. Niemal nie ma tu znanych i klasycznych piosenek, do dziś niezrozumiała jest dla mnie koncertowa słabość Björk do „Sonnets/Unrealities”, ale z niesłusznie niedocenianej „Medúlli” otrzymujemy też „Mouth’s Cradle”, które spokojnie można postawić obok starszych, największych przebojów. „Declare Independence”, jedyny zachowany z „Volty”, jawi się jako koncertowy pewnik, wyjątkowo zaś cieszy „Nattura”, zadziorna, kanciasta piosenka, która swego czasu nakreśliła ideę „Biophilii”. Nie jest przypadkiem, że prawdziwy entuzjazm niemal niesłyszalnej dotąd publiczności przejawia się wraz z klasyczną „Isobel”. Podobnie w przypadku „Possibly Maybe” i „One Day”, może nie najbardziej oczywistych, ale zaadaptowanych na potrzeby „Biophilii” niewątpliwie dzięki ich podobnie luźnej strukturze i skromnemu brzmieniu.

"Biophilia Live" miała być i jest zwieńczeniem projektu. Szkoda jednak, że nic do niego nie wnosi, tak jak „Voltaïc” swego czasu rozgrzeszył „Voltę”. Oczywiście, głównym jej elementem jest koncertowy film, choć i ten w świetle bombastycznych zapowiedzi nieco rozczarowuje przeciętnym montażem i ciasnymi ujęciami. Niemniej w kolekcji fana będzie to pozycja obowiązkowa a nowi być może przybędą wraz z powstającym właśnie kolejnym albumem studyjnym. 6/10 [Wojciech Nowacki] 

7 stycznia 2015


THE ACID Liminal, [2014] Infectious Music || Hołdując słusznej skądinąd postawie "nie znam się, to się nie wypowiem" można popaść do niebezpiecznie aroganckiego poglądu "nie znam, więc pewnie znać nie warto". Wytrenowany krytycyzm rodzi odporność na internetowe i medialne rekomendacje, wyłom w niej przynieść jednak może dawno zapomniany prawdziwy, analogowy świat. Rzecz o sklepach muzycznych i sytuacji w Polsce wręcz bajecznej. Nikt przecież nie chodzi do Empiku po muzyczne rekomendacje. W Pradze mam jednak niebezpiecznie blisko domu Musictown, mały sklep muzyczny. Jakub, jego właściciel nie tylko namówił mnie do kupowania przynajmniej od czasu do czasu winyli (choć nadal twardo stoję po stronie CD, a dlaczego, o tym może przy innej okazji). Przez kilka tygodni, przy każdej wizycie zmiękczał mnie pytaniami czy znam/słyszałem The Acid, aż w końcu uległem, płytę przesłuchałem z nim w sklepie i w końcu kupiłem (CD oczywiście).

Tak oto dotarłem do jednego z najlepszych albumów roku 2014 i bodaj najlepszego z szeroko rozumianą muzyką elektroniczną, ramię w ramię z "Tomorrow's Modern Boxes" Thoma Yorke'a, z którym ma zresztą więcej wspólnego. Równie ważna jednak była lekcja pokory. Jasne, wiadomo, że jeśli Internety chwalą, to nie zawsze muszą mieć rację. Ale pamiętać trzeba, że jeśli Internety o czymś  milczą, to nie znaczy, że nie jest to godne uwagi. "Liminal" premierę miało w lipcu, tymczasem spróbujcie wyszukać jego recenzje. Na pierwszej stronie Googla jedynie Pitchfork i jednoakapitówka NMA. Na dalsze strony oczywiście nikt nie zagląda.


Album otwiera "Animal" analogowymi trzaskami, gitarą na pogłosie, r'n'b rytmem i olbrzymią dawką przestrzeni. Uderzenie przychodzi w drugiej minucie z potężnym elektronicznym basem, który wznosi się niczym startujący helikopter by zaraz zamilknąć. The xx, czyli jeden z najbardziej przecenianych zespołów świata, mógłby sie od The Acid uczyć jak naprawdę wygląda operowanie ciszą. Liczne zaś i poutykane tu i ówdzie szumy, trzaski, pogłosy bynajmniej nie zniekształcają muzyki, wręcz przeciwnie, dodają jej głębi i ciepła. "Veda" przecież jest zarówno bardziej techniczne, jak i bardziej piosenkowe, bliskie temu, co robi James Blake, ale wraz z pojawieniem się pianina wędrujące w stronę późnego Radiohead i solowego Thoma Yorke'a. Bezbłędny, pełzający i już czysto techniczny bit prowadzi "Creeper", pozornie monotonny utwór z nagłym, podrywającym motywem a'la "Machine Gun" Portishead.


Dalej album utrzymuje obezwładniającą, ale i przystępną atmosferę, pojawiają się za to kolejne motywy. Dwuminutowe budowanie napięcia na początku "Tumbling Lights" przy pomocy post-rockowej ściany dźwięku prowadzi do hip-hopowego bitu rodem z utworów Modeselektor. Na gitarze akustycznej opiera się "Ra", słyszymy ją również w "Basic Instinct", gdzie emotronika z początku wieku miesza się z niemal noise'owym akcentem i synth-popem w stylu M83. Wyraźne echa tego ostatniego, wraz z krystaliczną gitarą znów a'la The xx, słyszymy w najbardziej piosenkowym "Fame".


The Acid to trójca DJ - producent - songwriter, nie może zatem zaskakiwać perfekcyjne, dopracowane i pełne detali brzmienie albumu. Profesjonalne przygotowanie The Acid musi też stać za tym, co z pewnością zauważyliście w tym tekście, mianowicie za ciągłym name-chekingiem. To prawda, poszczególne elementy mniej, bardziej lub jeszcze bardziej odwołują się do bardzo konkretnych brzmień czy wręcz wykonawców. A nie wspomniałem przecież jeszcze o wokalu, Ry Cuming (znany jako Ry X autor choćby z tego singla) przypomina nie bowiem nie tylko Yorke'a, ale i swego krajana Cheta Fakera.

Można by zatem posądzać The Acid o wystudiowanie i brak oryginalności, ale czy to źle, że zamiast wszystkich wymienionych wyżej wykonawców w poszukiwaniu najprzyjemniejszych składników, sięgnąć możemy po jeden tylko niezwykle silny album? Siłą "Liminal", w dobie gdy niektórzy mówią o nieuchronnym końcu formatu albumu, jest to, że płyta autentycznie wciąga, ani na moment nie traci na jakości i zmusza wręcz do jej zapętlenia. Wreszcie, podobnie jak "Tomorrow's Never Boxes", jest to muzyka nie tylko po ludzku przyjemna, ale oddziaływująca na nas nie tylko znakomitymi dźwiękami, ale i obrazami kreowanymi w naszych głowach. Szare okładki najwidoczniej skrywają największe palety barw, kształtów i emocji. 9/10 [Wojciech Nowacki]