23 grudnia 2017


LADY GAGA Joanne, [2016] Interscope || Lady Gaga po przede wszystkim komercyjnym i marketingowym, ale też przynajmniej częściowo artystycznym fiasku przekombinowanego "ARTPOP" wykonała najlepszy możliwy ruch. Przedwcześnie i dość gwałtownie zakończyła promocję tej płyty, skierowała uwagę na nagrany z Tonym Bennettem "Cheek To Cheek", który okazał się być jej niemal najlepszym albumem, w stylowy i gustowny bowiem sposób wreszcie ukazał pełnię jej możliwości wokalnych. Pozostawało zatem tylko przygotować swój własny album, który skupił by się na Gadze-wokalistce, tym razem z autorskim materiałem, bez kontrowersji, bez wymyślnych konceptów, bez zwyczajowej bombastycznej otoczki. I dokładnie tym jest "Joanne", płytą pokazującą piosenkarkę, kobietę, bardziej Stefani Germanottę niż Lady Gagę. Szkoda, że zawiodło wykonanie i naprawdę niewiele zabrakło do bardziej pamiętnej płyty.

Wszystkie bolączki płyty odsłaniają się już w "Diamond Heart". Ewidentnie nacisk położony jest na głos, czysty, bez efektów, ale w porównaniu z mocnymi wykonaniami z "Cheek To Cheek" dziwnie rozedrgany. Nie to jednak okazuje się być problemem, lecz prosta produkcja z wmiksowaną dość archaicznie brzmiącą elektroniką. Sama piosenka jest całkiem fajnym przebojem, ale bardziej na zasadzie powtórnych przesłuchań i przyzwyczajenia się, podobnie zresztą jak po czasie dopiero efektowne "Perfect Illusion", o którym z wielką przesadą pisało się, że brzmi jak Tame Impala. Nie, nie brzmi. Niespecjalnie porywająco brzmią też ballady, singlowe "Million Reasons" to ckliwa i niewątpliwie ładna rzecz, ale już "Angel Down" mimo chwalebnej tematyki dość mocno irytuje, przynajmniej w przeprodukowanej chyba wersji podstawowej.


Natomiast zwrotu w stronę country nie należy się bynajmniej obawiać, wprowadzony już w piosence tytułowej później przynosi najprzyjemniejsze fragmenty płyty. "Sinner's Prayer" jest równie ładne, co zadziorne, wiedzie je przyjemnie brzmiąca gitara, pojawia się i pianino, choć zapewne nie jest to piosenka, której oczekiwałoby się po Lady Gadze. Na płycie sporo jest zresztą piosenek za którymi stać by mógł ktokolwiek, nie jakoś specjalnie porywających, niewątpliwie ładnych, ale bez czegokolwiek unikatowego dla Gagi, co wskazywałoby, że nie mamy do czynienia z jakąkolwiek inną gwiazdą (country-)popu. Czegoś po prostu tym kompozycjom brakuje, niewiele, ale wystarczająco by nawet najlepsze z nich podgrzały temperaturę co najwyżej do zadowalająco letniej. "A-Yo" to po prostu bezpretensjonalnie radosna piosenka bez udziwnień. Zadziorny, chwytliwy i całkiem pomysłowy "John Wayne" najbardziej zbliża się do ideału hybrydy typowo przebojowego warsztatu Gagi i stylistyki obranej na "Joanne". I wreszcie "Hey Girl" z udziałem Florence, choć pewnie rozczaruje wszystkich oczekujących epickiej wokalnej batalii, to jest piosenką po prostu odświeżająco bezpretensjonalną.

Jak cała zresztą płyta. Nie ma tutaj mielizn i okazjonalnego ciężaru "ARTPOP", choć nie ma też aż tylu chwytliwie przebojowych fragmentów. Kierunek obrany na "Joanne" jest jak najbardziej pożądanym, ale mówiąc wprost, podobnie zresztą jak na poprzedniku, zawiodły kompozycje i produkcja. Refleksja na ten temat jednak kolejny raz zawiodła i wyciągnięto całkowicie błędne wnioski, bo o kolejnym albumie Gagi już mówi się jako o "ARTPOP 2". O tym, że Gaga zdolna jest do napisania wielkich popowych melodii wiemy już z jej dwóch pierwszych płyt, ale zdecydowanie potrzebuje dobrego i najlepiej jednego tylko producenta, który przetrzebi jej pomysły, dopilnuje temperatury tych najlepszych i przede wszystkim oprawi je w satysfakcjonującą warstwę muzyczną. I już bez znaczenia czy będzie to eurodance z "Born This Way", wyuzdany pop z "ARTPOP" czy country z "Joanne". Tej ostatniej naprawdę szkoda, bo choć jest to dobra płyta to już przemija w starciu z konkurencją i z resztą dyskografii Gagi. 7/10 [Wojciech Nowacki]

18 grudnia 2017


"I Don't Think So" to bez żadnej przesady jeden z najlepszych albumów tego roku. I jeden z najbardziej wyczekiwanych, Nvmeri pracowali nad nim bowiem aż cztery lata torturując nas okazjonalnie fenomenalnymi singlami. "Entropy" i "Scales" nie znalazły się zresztą na albumie, co nie jest w gruncie rzeczy złym pomysłem, więcej przestrzeni zdobyły sobie bowiem nowe kompozycje. Oraz "Art Of The Trial", modelowy wręcz dla Słowaków przebój. Ich muzyka nie jest jednak wydumanie artystowska, choć odnaleźć w niej można math-rockowe struktury to zmiękczają je odniesienia do indie-popu z połowy lat zerowych. A o tym, że są to tylko umiejętnie powplatane odniesienia a nie proste inspiracje świadczy całość albumu. Zaskakująco ujawniają się tu jazzujące elementy w czym pomaga żywa sekcja rytmiczna efektownie wprzęgnięta do współpracy z syntezatorami. Cytaty z lat osiemdziesiątych wyjątkowo nie irytują, pokazują raczej wiedzę i instynktowne rozumienie przebojowości, na miejscu są nawet zabawne przerywniki, łącznie z intrem, które zabrzmi znajomo wszystkim podróżującym po Czecho-Słowacji pewnymi żółtymi autobusami. To wszystko tylko połowa sukcesu Nvmeri, reszta należy do obłędnie zamszowego, delikatnego i pewnego siebie zarazem wokalu.


Ambient zazwyczaj może być albo kojący, albo niepokojący. Izanasz łączy obie te skrajności emocjonalnego spektra na, nomen omen, "Spectral Cascades", choć ostrzec trzeba, że z premedytacją niezbalansowane poziomy głośności mogą solidnie wystraszyć. Również dzięki temu jest to materiał wręcz geograficznie plastyczny, bardziej niż ewokować typowo ambientową senną sinusoidę sprawia wrażenie powolnego przesuwania się nas poszarzałym krajobrazem w którym z wolna wyłaniają się sporadyczne, lecz nieoczekiwane kształty. Taśma ta staje się zatem jednym na najjaśniejszych (heh) punktów w katalogu z uwagą przez nas obserwowanego Genot Centre.


Ventolin faktycznie niczym gwałtownie aplikowany aerozol przenika już przez nasze granice, pojawia się na koncertach, festiwalach, zbliża się do polskich techno-niezalowych środowisk. Wreszcie ma ku temu powód w postaci nowego albumu "Vitajte", który ukazał się aż po pięciu latach od długogrającego debiutu "Totem". Jeśli Jakub Adamec był dla kogoś zbyt kwaśny i kanciasty to niech sięgnie po Ventolin bez zbędnych obaw. "Vitajte" jest gęste, ale nie przytłaczające, ciepłe i przestrzenne brzmieniowo, melodyjne i taneczne zarazem, proste, lecz pomysłowe. Doszukać można się tu nawet lekko post-/dance-punkowego posmaku nieodżałowanego projektu Kazety, którego Ventolin był częścią. Wzrosło natomiast podobieństwo do Midi Lidi, być może odrobinę za bardzo, ale tożsamość Ventolina bardziej niż w słownych gierkach kryje się w satysfakcjonujących bitach. Nie wierzcie mu gdy śpiewa You're never gonna be satisfied.


Kolejne dwa lata minęły i mamy kolejną płytę Vložte kočku. "SEAT" nadjechał w 2013 roku, "Hedvika" pojawiła się w roku 2015 a dziś mamy tu "Klub Bublinka". Cieszą głupotki takie jak sampel z 2 Unlimited, bit ciągle jest twardy i nadal efektownie miesza się z góralskim niemal folklorem. Elektronika flirtuje z najgorętszymi spośród archaicznych trendów lat dziewięćdziesiątych i absolutnie nie należy się dziwić, że album nie dysponuje żadnymi bandcampowymi tagami. Vložte kočku konsekwentnie nie sposób zakwalifikować do choćby najbardziej sceny czy gatunku. Unikat ten najlepiej doświadczyć na żywo, wersje studyjne dla przygodnego ucha mogą okazać się odrobinę zbyt gęste, stąd też cieszy lekkie zredukowanie na "Klub Bublinka" mechanicznych wokali. Choć może mi się wydaje, u Vložte kočku łatwo stracić orientację.


Monika Načeva to na czeskiej scenie instytucja i przy okazji uosobienie jej historii w pigułce. Karierę rozpoczęła jako aktorka, jej debiut muzyczny przypadł na połowę lat dziewięćdziesiątych, złote czasy kaset i wszechobecnego pop-rocka (płyta "Možnosti tu sou..."). Nie tylko symboliczna przemiana dokonała się na albumie "Mami", pod którym podpisali się również gitarzysta Michal Pavlíček i turntablista DJ Five. Kolejna płyta "The Sick Rose", tym razem z producentem Timem Wrightem, okazała się jednym z najlepszych czeskich elektronicznych albumów ostatniej dekady. Z Justinem Lavashem powróciła do dźwięków akustycznej gitary na płycie "Milostný slabiky", z kwartetem smyczkowym zaś podsumowała własną karierę na albumie "Na svahu". Nie tylko zatem chętnie współpracuje z niezależnymi muzykami (słowacki Pkrek na płytach "Blízke stretnutie" i "Ariesynth"), ale przede wszystkim zasługuje na wielki szacunek tym, że w przeciwieństwie do większości wokalistek, które przeszły do kręgu alternatywy ze świata pop-rocka, nawet nie próbuje udawać, że jest to jej w pełni autorska twórczość, nie podpisuje się wyłącznie swoim imieniem i zawsze eksponuje swych równorzędnych partnerów. Do elektroniki powróciła na nowym albumie "Průvan v hlavě", który po raz kolejny łączy jej głos z niemal hiphopowym bitem za którym stoją słowacki beatmaker Tentato i po raz kolejny DJ Five.


Jednym z najbardziej w ostatnich latach wyczekiwanych albumów był formalny długogrający debiut grupy Fiordmoss. Dwie epki, "Gliese" z 2010 roku i "Ink Bitten" z roku 2012, dość mocno pobudziły czeską scenę, w międzyczasie zespół odegrał szereg naprawdę intrygujących koncertów, przeniósł się z Brna do Pragi, stąd ostatecznie do Berlina, gdzie powstała płyta "Kingdom Come". Fiordmoss to dość artystowski projekt, dopracowany do najmniejszego szczegółu, od oprawy wizualnej po pieczołowitą produkcję, widać wyraźnie lata wytężonej pracy nad własną tożsamością. Stąd też przy okazji "Kingdom Come" nie da się już mówić o "lokalnej odpowiedzi na skandynawski pop". To akurat popowy pierwiastek został na albumie najbardziej zredukowany, ale muzyka Fiordmoss nadal hipnotyzuje a swym półmroku skrywa całe konstelacje detali.


Na koniec drobnostka, ale istotna. Tomáš Havlen był połową duetu post-hudba, bywalcom praskich koncertów znany jest jako jeden z najlepszych dźwiękowców, w ostatnich latach zaś konsekwentnie wyrasta na topowego producenta. Sundays On Clarendon Road, Aid KidLukas Landa, Mayen, wszyscy doczekali się jego produkcji lub przynajmniej miksu, do tego masteringu od jego brata Martina. Ten niezwykle sympatyczny człowiek tła wreszcie robi mała krok wprzód i jako Spomenik wydaje epkę "Contingency". Na razie trzy utwory wystarczają by pokazać jak robi się gęstą i jednocześnie lekką elektronikę, ale zdecydowanie czekamy na więcej.



[Wojciech Nowacki]

12 grudnia 2017


KRISTEN LAS, [2016] Instant Classic || Pływamy po powierzchni alternatywy. Wszystko jest tu większym lub mniejszym uproszczeniem, ale mógłby to być nasz jednozdaniowy manifest. Od początku chodziło mi o propagację, o zachętę, o pokazanie, że nie trzeba sięgać zbyt głęboko, żeby odnaleźć dosłownie rozumianą alternatywę. Muzykę zaspokajającą całe spektrum emocjonalnych potrzeb, równie satysfakcjonującą, różnorodną i przystępną, co bardziej oczywiste pierwsze wybory z popularnej linii rozpostartej między popem a rockiem. Piętnaście, dwadzieścia lat temu rzeczy o których pisuję mogły uchodzić i faktycznie uchodziły za głęboką alternatywę, ale czasy się zmieniły, granice między mainstreamem a niezależnymi potoczkami całkowicie się rozmyły. Na marginaliach kwitną zatem kolejne niezwykłe efemerydy, mikrogatunki, netlabele, niezaprzeczalnie ciekawe zjawiska, które dość bezrefleksyjnie wzdychają za większą popularnością. Jeśli jednak nadal są na świecie fajni, inteligentni ludzie dla których szczytem muzycznego wyrafinowania będzie U2 to bardzo mi przykro, ale nie będę pisał o field-recordingu czy kasetowym ambiencie.

Najbliżej przełamania szklanego sufitu rozdzielającego alternatywę od rockistowskiego i popowego mainstreamu była polska scena w samych początkach tego światowego procesu, kiedy istniało Sissy Records, działał Ampersand a Rojek zamiast festiwalu miał audycję radiową. Coś jednak popsuło się po drodze, mamy co prawda poświęcony polskiej muzyce kwartalnik, ale żywotom labeli brakuje stabilności, ich tradycje są krótkotrwałe a tzw. niezal wydaje się zajmować głównie sam sobą. Blogosfera, wydawcy, muzycy zbyt mocno uczestniczą w chowie wsobnym, własnym i bardzo hermetycznym mikro-światku, który ożywiają takie aferki jak lament nad końcem działalności jednego z netlabeli czy rozgorączkowanie wokół pewnej recenzji pewnego zespołu. Kristen symptomatycznie przeszli przez wszystkie niemal etapy polskiej alternatywy, wydawał ich Gustaff, Ampersand, Lado ABC czy wreszcie Instant Classic, dziś flagowiec płynący pod polską banderą na zagraniczne wody. W jego katalogu Kristen pełnią w towarzystwie znacznie nowszych imion rolę jakby prekursorów, stabilnych i zapomnianych klasyków, zbyt mało jednak awangardowych. "LAS" odnajduje nas zatem dokładnie tam, właśnie tam gdzie znajdować się chcemy. Powierzchnia alternatywy, za łatwa dla trudnych, a dla łatwych za trudna.


Mówiąc wprost, trzeba być bezdusznym potworem, żeby "LAS" już od pierwszych rytmów obezwładniającego "SALTA" nie wywołał emocjonalnej odpowiedzi. Tym razem bowiem destylat Kristen wreszcie oddziałuje bardziej na emocje niż intelekt, co zawsze było lekką przywarą zespołu i nawet na niemal idealnym poprzedniku "The Secret Map" prowadziło do lekko schizofrenicznego efektu. Nie znaczy to, że "LAS" jest jakimś mitycznym punktem docelowym do którego zmierzała cała kariera Kristen, każda z płyt dysponowała własnym, charakterystycznym wyróżnikiem i nie mamy powodów by sądzić, że i kolejne albumy nie będą się różnić i dalej poszukiwać. "LAS" zbudowany został jednak na prostocie, odarciu ze zbędnych warstw, dotarciu do pierwotnego, motorycznego rdzenia. W pewnym wręcz sensie zatacza koło do debiutu "Kristen", przynajmniej pod względem uproszczenia instrumentarium, kompozycyjnie bowiem radykalizuje się jeszcze bardziej porzucając jakiekolwiek zawikłane post-rockowe struktury. Zapętlona rytmika "LASU" jest w istocie transowa, ale już niekoniecznie plemienna, wydaje się być znacznie bardziej mechaniczna niż naturalistyczna. Pobrzmiewa tu raczej technologiczny optymizm post-apokalipsy. Jeśli Mogwai na "Atomic" pokazali nam drogę do nuklearnej zagłady a Boards Of Canada na "Tomorrow’s Harvest" trawione głodem atomowe zgliszcza, to krautowa motoryka Kristen wskazuje na świat żywej, świadomej i pozostawionej samej sobie maszynerii, być ten sam, który znacznie bardziej niepokojąco Ścianka odmalowała na "Niezwyciężonym". "LAS" wciąga i pochłania, jego idealne proporcje i emocjonalna karuzela sprawiają, że do płyty powraca się natychmiast i niemal kompulsywnie. Nawet bez piosenkowości będącej najlepszym elementem "The Secret Map" najnowsza płyta Kristen jest perfekcyjnie przystępną. Nie potrzebujecie znać środowiska, niczego wiedzieć, niczego rozumieć, starać się niczego doceniać, mieć żadnego przygotowania. "LAS" jest dokładnie taką płytą o jakiej zawsze chciałem tutaj napisać. 10/10 [Wojciech Nowacki]

6 grudnia 2017


ESAZLESA Společnost psů, [2017] Day After || Twórczość esyzlesy, szczególnie ta sprzed dość niepokojącego zawieszenia działalności, wydawała się zawsze być stosunkowo łatwą do zaszufladkowania. Hardcore, screamo, post-metal, słowa klucze, bandcampowe tagi. Nie przynależąc bezpośrednio do żadnego, esazlesa sięga po każdy z nich, z tym akurat więc nie sposób się nie zgodzić. Wyjątkowo błędnym przekonaniem jest natomiast pogląd o agresywności tej muzyki. Wręcz przeciwnie, "Společnost psů" ma zgoła uspokajający efekt, jakby swą intensywnością budowała wokół nas ochronny mur, który broni nas przed agresją zewnętrznego świata. Albo niczym różowa zapewne mgła otaczała nas i raczej wysysała z nas negatywne emocje niż je prowokowała.

"Odvracení se" liczy ponad siedem minut, jest zatem z pewnością pełnowartościową kompozycją, ale jednocześnie okazuje się być idealnym intrem, obiecuje bowiem bogatą, wielowątkową kontynuację. Kojarzący się z Mono, ale na szczęście znacznie bardziej wyrafinowany, post-rockowy klangor punktowany jest basem, do którego stopniowo dołączają perkusyjne tąpnięcia a wraz z pojawieniem się gitary całość nabiera posmaku lat dziewięćdziesiątych, lecz w sposób jakim reprezentował je choćby Tool. W piosence tytułowej esazlesa wraca do swej hardcorowej przeszłości, na wyraźnym HC-rozbieganiu bazuje też "V mracích", które przekształca się w wyjątkowo skoczny, mocny finał, który z łatwością mógłby zakończyć płytę, choć to akurat pozbawiłoby nas tak potrzebnie kojącego "Bez lidí".


Tytułowa "Společnost psů" inkorporuje też wreszcie markowy dla esyzlesy screamo-wokal, rzecz do której nigdy nie byłem przekonany, ale tutaj sprawdza się, otoczona jest bowiem przez znakomitą warstwę instrumentalną, nie jest nadużywana i przełamują ją a to tutaj trąbka, a to gdzie indziej żeńskie dopełnienie ("V dobrém i zlém"). Muzycznie dzieje się tu naprawdę sporo, całość jest przy tym spójna, angażująca, nie nudzi, ale też nie stara się zaskakiwać dla samej efektowności, skłania raczej do zadumy nad przemyślanymi i pieczołowicie implementowanymi inspiracjami członków grupy. Sekcja rytmiczna potrafi kreować wręcz funkująco-jazzującą głębię w rozpędzonym "Mezek" czy w zadziornym i autentycznie przebojowym "Egerland", który przynosi też prosty, chwytliwy, południowy hard-rock, którym w czasach "Load" szczyciła się Metallica. Koronkowa gitara częściej zaś przypomina Johna Frusciante niż post-metalowe ściany dźwięku. Płyta jest tak gęsta i pełna spójnie powiązanych pomysłów, że trudno wskazać jej emocjonalne czy narracyjne centrum (może chwila wytchnienia w "_"), ale ani nie przytłacza, ani nie męczy. Najczęściej jest po prostu otwarcie przebojowa czy wręcz podnosząca na duchu niczym weselsze kompozycje Mogwai ("St. Tropez II").

"Společnost psů" to muzyka organiczna w tym sensie, że w twardym, mięsistym ciele nawet nie próbuje ukrywać melodyjnej, melancholijnej duszy. Świetna płyta, świetna okładka, utalentowani muzycy a całą tą dobroć pobrać możecie za darmo, choć lepiej wesprzyjcie esęzlesa. Wirtualnie lub na jednym z koncertów, jeśli będziecie mieli okazję. Jeden z najlepszych rockowych albumów roku 2017 sobie na to zasłużył. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]