30 września 2010


THE ROOTS How I Got Over, [2010] Def Jam || The Roots spłodzili już godziny dobrej muzyki, jednak to "How I Got Over" jest perełką w ich dyskografii. Muzycznie jest mniej przebojowo, a bardziej klimatycznie. Ilość dźwięków została zmniejszona w stosunku do przykładowo "Rising Down". Właściwie poza rapem i śpiewem krążek budują klawisze, bas i perkusja. Jeśli chodzi o teksty, ekipa z Filadelfii odpuściła sobie brodzenie w bagnach polityki i zajęli się wewnętrznymi rozterkami z jakimi musi mierzyć się człowiek. "How I Got Over" to najwspanialsza rzecz, jaką - jak dotąd - zaoferował nam hip-hop.

Na krążku pojawiło się także kilku ciekawych muzyków ze sceny muzyki indie, którzy ubarwili głosy Black Thoughta i innych rapujących gości. Wśród występów gościnnych znajdziemy m.in. pięć dam - Joannę Newsom, Patty Crash i trzy panie z eksperymentalno-rockowego projektu Dirty Projectors (Amber Coffman, Angel Deradoorian i Haley Dekle). Usłyszymy także sample utworu Monsters of Folk. Skręt w kierunku indie wyszedł chłopakom na dobre - całość nabrała bardziej artystycznego klimatu.


Kolejność utworów na "How I Got Over" jest przemyślana. Na początku usłyszymy kilka refleksyjnych, smutnych kawałków, a dalej muzyka staje się coraz bardziej pozytywna. To bardzo dobrze, że The Roots nie zatrzymali się na etapie ponurej bezradności. Dobrze, że poszukują światła. À propos światła, do płyty wprowadza "A Peace Of Light", w którym gościnnie wystąpiła trójka dziołch z Dirty Projectors. Ich nucenie, gitara i perkusja - wszystko to tworzy jasny, barwny nastrój. Czai się jednak w tym wszystkim zapowiedź jakiejś ciemności, a pierwsza z nich nosi tytuł "Walk Alone". Utwór wita nas nastrojowymi, pełnymi niepokoju klawiszami, świetną perkusją, najwyższej klasy rapem i przepięknym, naładowanym smutkiem śpiewem. Hip-hop z duszą.

Jednym z najładniejszych utworów na krążku jest "Dear God 2.0". Jest to kontynuacja utworu "Dear God (Sincerely M.O.F.)" amerykańskiej supergrupy Monsters Of Folk (w wersji 2.0 usłyszymy sample pierwowzoru). Liryki są naprawdę głębokie i odważne. Kierowane do Boga Czemu świat jest obrzydliwy skoro stworzyłeś go na swój obraz? czy Mówią, że on jest zajęty, poczekajcie / Nazwijcie mnie szalonym, ale czy on nie może czytać w myślach? w wykonaniu rapowym wywołują u mnie naprawdę szeroki uśmiech.


Spośród kawałków wyróżnia się także "Now Or Never" - wpadająca w ucho i zmuszająca do nucenia kompozycja. Jeden z najlepszych fragmentów płyty pod względem rapu, ale przede wszystkim niezwykłego śpiewu. Smutek początkowych utworów zaczyna być kwestionowany, w głosach pojawia się nadzieja, która rozpala się na dobre w następnym, tytułowym kawałku. Po krótkim, wyciszającym przerywniku rozpoczyna się jaśniejsza część albumu. Najpierw utwory "The Day", w którym wystąpiła Patty Crash, a następnie "Right On" z Joanną Newsom - bardzo udane kompozycje, dzięki damskim wokalom nabierające innej natury. Innej wrażliwości. Jeżeli dotąd nie znaleźliście powodu by przesłuchać "How I Got Over", to zróbcie to dla niesamowitych chórków w "Doin' It Again" albo One love, one game, one desire. One flame, one bonfire, let it burn higher! rytmicznie wyrzucanego przez Black Thoughta w "The Fire".

Większość albumu to spójna całość. Większość ponieważ muszę się przyczepić do zakończenia, a konkretniej utworów "Web 20/20" i "Hustla". Te kompozycje nie powinny się tam znaleźć. Po naprawdę głębokich, refleksyjnych utworach i prawie 40 minutach budowania nastroju, tak niedopasowane zakończenie zaprzepaszcza cały nagromadzony ładunek emocji. Żeby wszystko było jasne, obie piosenki są niezłe, sprawdziłyby się na poprzednich wydawnictwach, ale kompletnie nie pasują do "How I Got Over". To tak, jakbyś oświadczał się kobiecie i nagle zaczął opisywać ulubioną scenę z "Terminatora". 9/10 [Michał Nowakowski]

25 września 2010


BRODKA Granda, [2010] Sony || Przyjaciel mnie zapytał, co chcę dostać na urodziny, ja na to, że nową płytę Brodki. Nie wiedział, czy żartuję. Monika Brodka dotychczas nie kojarzyła się z interesującą muzyką, ale "Grandą" Brodka odnalazła swoją drogę i to taką, którą z przyjemnością podreptałem.

Wciąż mamy do czynienia z popem, ale tym razem jest ambitny, porywający i oryginalny. Bardziej na miarę Nosowskiej, Peszek czy Kulki niż Cerekwickiej czy... wcześniejszej Brodki. Muzyka na "Grandzie" jest różnorodna, dziwaczna, barwna. Nie tak łatwo napisać dobre teksty do takich dźwięków, ale w przypadku tego krążka się udało. Wyśpiewane zostały przez cudowny głos, który naprawdę mocno marnował się we wcześniejszych dokonaniach jego właścicielki.

Sama Brodka też jest świadoma, że w pewnym sensie, jest to jej debiut. Pierwszy raz mam odwagę nazwać siebie artystką. W końcu mi wypada - wyznała ostatnio w wywiadzie. Jest to zasługa innego podejścia do tworzenia muzyki, a także świeżej, lepszej ekipy. Dużą cześć muzyki stworzył Bartosz Dziedzic, a teksty pisali - poza Brodką - Radek Łukasiewicz (Pustki) i Jacek "Budyń" Szymkiewicz (Pogodno). W przerywniku "Hejnał" usłyszymy nawet trombitę folklorysty Jana Brodki, ojca wokalistki.

Na "Grandzie" można odnaleźć inspiracje innymi projektami (chociaż sama Brodka twierdzi, że tworząc "Grandę" odcięła się od muzyki). W krążek zostały wplecione fragmenty à la múm ("Bez tytułu") czy późniejszy Hey ("Kropki kreski"). Nie uważam, że to zbrodnia. Większość fantastycznych twórców czerpie garściami z osiągnięć innych, jednak wykorzystuje to po swojemu i nasyca czymś własnym. Nie zgadzam się z recenzjami, które krzyczą o nosowszczyźnie "Grandy". Tak - Brodka czasem brzmi podobnie do Nosowskiej, nie - nie zrzyna z niej.


Album rozpoczyna utwór "Szysza". Jego wstęp brzmi niezwykle folkowo i chociaż kompozycja szybko się zmienia, to ta folkowość na krążku młodej góralki wciąż się czai. Zdecydowanie najbardziej chwytliwym utworem jest "Granda", która posiada dosadny (Nie polubię cię / Jak powiedzieć prościej? / Zbliżysz się o krok / Porachuję kości) tekst i zadziorny klimat. Muzyka jest szaloną mieszaniną gitar, perkusji, syntezatorów, a nawet skrzypiec. Jednym z rodzynków "Grandy" jest "Sauté" - napisany przez Szymkiewicza tekst jest jednym z najlepszych erotyków, jakie słyszałem w muzyce. W kompozycjach o erotycznym zabarwieniu młoda góralka radzi sobie fantastycznie, a jej wokal świetnie się do tego nadaje. Zmysłowo wyśpiewane na tle subtelnych gitar, syntezatorów i perkusji  Czytaj mnie jak menu swobodnie / Dotknij / Uszczyp / Ugryź / Pośliń / Mus z twoich ust / Ja sauté czy Tu z nami pani E / Niewidoczna lecz / To za jej sprawą chcesz / Wypełniać mnie / Po brzeg pucharu brzmią naprawdę wyśmienicie.

Ciekawą kompozycją jest także "K.O.", do której tekst napisał Łukasiewicz. Tekst jest dobry, ale zdecydowanie wyróżnia się wokal Brodki, która po raz kolejny na płycie niezwykle moduluje głos. "Kropki kreski" to utwór o tyle istotny, że góralka sama zmajstrowała do niego liryki (To początek, wschód słońc / I drżenie w kącikach ust / Wielkie oczy ma strach / Palcem pogrożę mu). Poza tym w utworze usłyszymy przepiękny śpiew i syntezatory kapitalnie współpracujące z perkusją. Na zakończenie albumu trafił francuskojęzyczny "Excipit". Nagle pojawiające się frenchpopowe brzmienie powinno kłuć w uszy, jednak tak się nie dzieje.

"Granda" jest tak barwnym i eklektycznym krążkiem, że pomimo tak dużego rozstrzału stylistycznego wszystko wydaje się być jednym wielkim electro-folkowym workiem, który przytaszczyła nam do sklepów Brodka i jej ekipa. 7/10 [Michał Nowakowski]

23 września 2010


MOROWE Piekło.Labirynty.Diabły, [2010] Witching Hour || "Piekło.Labirynty.Diabły" to naprawdę udany post-blackmetalowy krążek. Usłyszymy na nim ponure dźwięki, masywne riffy i szaleńcze teksty wykrzykiwane w naszym szeleszczącym języku. Przy agresywnym, mocnym bębnieniu ciekawym kontrastem są wolne, jakby stłumione gitary, które budują specyficzną atmosferę. Wszystko zdaje się pochodzić z jakiegoś pozbawionego nadziei świata, w którym ludzkość ostatnimi siłami wykrzykuje na wpół szaleńcze wołanie o pomoc.

Niesamowite wrażenie robi wstęp do płyty. To jedno z najlepszych wprowadzeń jakie słyszałem w blackmetalowej stylistyce. Jest klimatycznie, jest lodowato. Z zamyślenia wyrywa nas utwór "Komenda", rozpoczynający się od powarkiwań i rozpaczliwych jęków. Dalej potężny growl przeplata się z desperackimi pokrzykiwaniami: Do Auschwitz / Chcieli nas zabrać / Nie do gazu ani pracy... / Na ich dłoniach stygmaty / A na twarzy troska / Czule po twarzy / Uśmiechy nam krwią smarowali / Komenda! Żony zgwałcić / Dzieci z małpami złączyć.

Tytułowy utwór wita nas przesterowanymi, ciekawymi gitarami i przerywającym spokój wrzaskiem. I niebiosa osiągnęli / Ale "nie" bogu nie powiedzieli / Boga nie było / Więc czarne niebo milion razy przekłuli / Ale i nad nim boga nie było. Dalej na krążku bywa bardzo różnie, są momenty chwytliwe i momenty transowe, są momenty agresywne i spokojniejsze (oczywiście, jak na black metal). Co ciekawe, na "Piekło.Labirynty.Diabły" przeważają riffy wolne, rozciągnięte, masywne. Wszystko budowane jest właśnie jakby na tle tych ledwo żywych gitar. Muszę przyznać, że sprawdza się to bardzo dobrze.

Za projektem Morowe stoi niejaki Nihil (wokal, gitara, bas, klawisze) znany słuchaczom blackmetalowych klimatów z katowickich formacji Furia czy MasseMord. Morowe to także Hans (gitara, bas, efekty) i BaronVonB (perkusja). Płytę wydano jako 32-stronicową książkę w twardej oprawie (tzw. digibook). 8/10 [Michał Nowakowski]

15 września 2010


HETANE Machines, [2009] EMI || "Machines" to krążek, który warto przesłuchać i to nie tylko dlatego, że Polacy szerokiej reprezentacji w industrialnym rocku nie mają. Album jest bardzo dobry - dźwięki ciekawe, kompozycje świadome, a wokal Magdy Oleś bardzo charakterystyczny. Elektronika za którą stoi Radek Spanier nie pełni funkcji dodatku, jest odważna, zadziorna i toczy zaciekłe boje z gitarami, perkusją, a nawet stuletnią cytrą. Mam wrażenie, że ekipa z Hetane nie rozwinęła jeszcze skrzydeł, ale zadebiutowali intrygująco.

Krążek rozpoczyna się od utworu "Hard" - huśtającej się niczym masywne wahadło konstrukcji dźwiękowej, naszpikowanej mocną, zardzewiałą elektroniką i ciężkimi gitarami Łukasza Pola (elektryczna) i Remika Karpienko (basowa). W refrenie słyszymy stuletnią cytrę, która chociaż brzdąka subtelnie, zwraca na siebie uwagę i jakby kontroluje agresywną część dźwięków.


Drugim kawałkiem jest tytułowy "Machines", czyli mnóstwo zgrzytów, nu-metalowe przestery gitar i złowrogie wokale Magdy Oleś. Początek albumu nie pozwala na wytchnienie. "Brabrasen" to chaotyczny utwór, w którym szalone beaty toczą bój z gitarami, a ponad to wszystko wydostają się nieokiełznane, dzikie wokale. W połowie krążka pojawia się także utwór "White-Legz" - najciekawsza kompozycja. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim elektronika, która kapitalnie podkreśliła gniewny, niepokojący klimat piosenki.

Album w dalszej części oferuje także spokojniejsze utwory. W "Find The Lost Ghosts" usłyszymy szeptane wokale, na przemian ze śpiewem pochodzącym jakby z kosmosu czy zaświatów. Utwór "Sirenmoon" z kolei jest bardziej melodyjną, ponurą balladą - żeńskim fragmentem krążka. "Instinct" jest najbardziej odstającą - a zarazem w dziwny sposób pasującą do całości - kompozycją. Natarczywa elektronika, nieco bełkotliwy, eksperymentujący wokal i chwytliwy refren. Ciekawostką jest także - jedyny z tekstem po polsku - utwór "Nienawidzimy", którego liryki pochodzą z "Wyzwolenia" Stanisława Wyspiańskiego. Wielu, którzy teraz słuchają Hetane poznało ich dzięki tej piosence zasłyszanej w radiu. 7/10 [Michał Nowakowski]

14 września 2010


WALTER WELL Exploration, [2005] Jamendo || Krążący wokół motywu wody koncept-album "Exploration" nie jest zwykłym zbiorem utworów. Może się podobać lub nie, ale pewne jest, że mamy do czynienia z muzyczną podróżą. Twórca muzyki zabiera nas na spacer nad morze, by podstępnie zmusić nas do zanurkowania i odkrycia barwnego, egzotycznego oceanu dźwięków ambientu i downtempo. Sample nałożone na "Exploration" nie są przypadkowe. Wszystkie poruszają kwestie życia - czy jest dobre?, czy jest sens się starać?

Jakie to jest uczucie kiedy nurkujesz? Jakbyś zasypiał bez upadania. Najcięższy moment jest gdy dotrzesz do dna. Dlaczego? Bo musisz znaleźć dobry powód by powrócić... - takimi słowami kończy się intro "Morningtide". Po subtelnej grze pianina rozbrzmiewającej na tle fal morza wprowadza to w refleksyjny nastrój. Po wstępie następuje "Salient" - jeden z najlepszych utworów z płyty, a to między innymi z powodu pewnego osobliwego kontrastu, jaki w nim zastosowano. Muzyka jest spokojna, wręcz relaksacyjna, ale nałożono na nią histeryczne głosy mężczyzny, który wyraża swoją niechęć do życia.

Dalsze utwory prowadzą przez różne klimaty muzyczne i nastroje. Cały album utrzymuje bardzo przyjemny poziom, ale wyróżnię kilka utworów. "Tenderlion" to króciutki utwór przepełniony niepokojem. Usłyszymy w nim głos desperata, który nakazuje Bogu, by dał jakiś znak, że ludzie nie są pozostawieni sobie samym. Najbardziej pozytywnym momentem krążka jest "Personal Teaching". Kompozycja jest mistyczna, spokojna, przepełniona ciepłem - tym razem usłyszymy buddyjskiego mnicha opowiadającego o wartości ludzkiego życia. "Swimming", chociaż pozbawione słów, wywołuje bardzo pozytywne wrażenia. Szczególnie niezwykle klimatyczne zakończenie, które zupełnie zmienia wydźwięk utworu. Do wyróżniających się pozycji zaliczyłbym także "Splush", które jest najbardziej transowe.

Za muzyką stoi Walter (1/2 holenderskiego The Well - projektu grającego improwizowane sety downtempo). W 2005 roku zebrał on pomysły, które pojawiły się w jego głowie podczas występowania na żywo i stworzył z nich koncept album. Początkowo krążek miał zostać wydany, jednak wytwórnia splajtowała i twórca postanowił zaoferować go światu za darmo, publikując w serwisie Jamendo. 8/10 [Michał Nowakowski]

10 września 2010


L.U.C Planet L.U.C, [2008] Mystic || "Planet L.U.C" jest hip-hopowym wydawnictwem multimedialnym, w którego skład wchodzi film, literatura, grafika i muzyka. Album jest dziełem Łukasza "L.U.Ca" Rostkowskiego (znanego z Kanału Audytywnego i solowej twórczości). Ten jest - jak sam się określił - mentosem w hiphopowym piórniku i trzeba przyznać, że opisywanym krążkiem nie pozostawił w tej kwestii wątpliwości.

Od samego początku słychać, że mamy do czynienia z twórcą kreatywnym. Wita nas intro do intra - subtelna kompozycja oparta o gitarę akustyczną, elektronikę i nucenie L.U.Ca. Po wstępie mamy pierwszą szansę, by zachwycić się niezwykłym rapem Łukasza R. - intro (z podtytułem "Sztampoland"). Ten, zaledwie półtoraminutowy utwór zwięźle i bezpośrednio przedstawia zdanie artysty o kraju, w którym przyszło mu żyć. Robotnicy narodu mocą stalowych nitów / Kombinowanie przyspawali nam / Do plemników / Mamy armie pomników / Ale to w Katyniu leży / Nasza nadwyżka IQ / W kolejnym systemie jesteśmy / Tak wolni jak umysły paranoików - słyszymy między innymi.


Żeby opisać zabawy językowe, jakich dopuścił się L.U.C na tym krążku-manifeście musiałbym napisać odrębny tekst. Skupmy się zatem na muzyce. Rozpiętość stylistyczna na "Planet L.U.C" jest duża - wymieszane zostały (autor nazywa to elucystyką) hip-hop, elektronika, trip-hop, a nawet jazz. Planeta stworzona przez tego artystę jest przepełniona dopracowanymi kompozycjami, kreatywnymi tekstami i wybornym, oryginalnym rapowaniem. Ciekawym zabiegiem jest wrzucenie poważnych utworów o dość przytłaczającym przekazie na początek albumu, po czym następuje "Transplantacja BiOSu", po której L.U.C trafia do Krainy Witu i radosnej, pozytywnej części planety.

Utwory, które wychylają się spośród innych to "Puenta - Popkultura jak żart Strasburgera", "Co z tą Polską? - Soviet mental kisiel", "Remont na arteriach mego życia" i "O energocyrkulacji i szczęściu - Podaj dalej". Na krążku znajduje się nawet ponad trzyminutowe słuchowisko o dziewczynie, która urodziła drukarkę. Ten cudaczny dodatek ukrył się pod numerem "13". 8/10 [Michał Nowakowski]

7 września 2010


ZEROMANCER Eurotrash, [2001] Cleopatra || "Eurotrash" jest arcydziełem industrialnego rocka. Na tym krążku znajdziemy wszystko, co pociąga mnie w tym gatunku muzycznym (inteligentne teksty, zaczepny wokal, ciekawa stylistyka), a nawet więcej (umiejętne wplecenie elementów synthpopu). Zeromancer jest najbardziej niedocenionym zespołem grającym industrialnego rocka, jakiego miałem okazję słuchać. W stylistyce zespołu urzekł mnie m.in. niemroczny, "jasny" klimat - coś zupełnie innego niż spodziewamy się w industrialu.

"Eurotrash" to dwanaście kawałków, z których trudno wybrać te najlepsze. Na płycie znajdziemy zarówno agresywniejsze utwory ("Raising Hell", "Neo Geisha"), jak i bardziej melodyjne ("Doctor Online", "Eurotrash", "Plasmatic"), a nawet subtelniejsze, balladowe ("Germany", "Wannabe", "Cupola"). Chociaż krzyki Alexa Møklebusta są obłędne, kapitalnie radzi sobie również ze śpiewaniem w spokojnych kompozycjach. Głos frontmana jest ubarwiany chórkami Kima Ljunga, basisty. Trzeba jednak dodać, że to właśnie Ljung skomponował większość utworów Zeromancera. Perkusja (na której zasiadł Noralf Ronthi) nie należy do agresywnych - to raczej rytmiczne uderzanie niż metalowe bębnienie. I bardzo dobrze, perkusja jest ogromną zaletą "Eurotrash". Jest kapitalna zarówno jako odrębny element, jak i towarzysz melodyjnych riffów gitarowych Chrisa Schleyera oraz basowych linii Ljunga. Całość tworzy głębokie, syntetyczne i oryginalne brzmienie.

Na "Eurotrash" jedynie rozpoczynający album "Doctor Online" otrzymał klip. Piosenka opiera się na prostych, ale chwytliwych gitarach i elektronicznych wstawkach Erika Ljunggrena (keyboard). Warty uwagi jest tekst piosenki (1-800-SUICIDE / Or maybe Doctor Online could help you die / You need wings to fly / You need someone / To take your place / When you are gone), który szydzi z przebiegających w społeczeństwie niepokojących przemian związanych z rozwojem i technologią. Zresztą liryki tego zespołu to materiał na osobny felieton. 10/10 [Michał Nowakowski]

5 września 2010


DE-PHAZZ LaLa 2.0, [2010] Phazz-A-Delic || Kiedyś stracę portfel przez tę płytę i to bynajmniej nie z powodu ceny. Słuchając jej kusi mnie, by domykać powieki, a to (przykładowo w autobusie) może się różnie skończyć. Zamykam oczy i wpuszczam do umysłu mieszaninę barw - jazzu, elektroniki, trip-hopu, funky, soulu i najrozmaitszych latynoskich błysków. Wszystko wymieszane w sposób niezwykły.

Warta uwagi jest autoironia obecna zarówno w tytule płyty, jak i jej tekstach. Dowiadujemy się z nich, że album jest tylko kolejnym lala, w podrasowanej wersji 2.0, którą wrzucimy do swojego odtwarzacza mp3. Będzie on w nim jedynie plikiem, który możemy przesłać kablem za pięć centów lub... cokolwiek. Nie dajcie się jednak zwieść panom i pani z De-Phazz (którego pełna nazwa brzmi DEstination PHuture jAZZ) - zawarte na krążku utwory to prawie godzina wspaniałej muzyki downtempo.


Do kompozycji, które szczególnie podbiły moje serce zaliczyłbym pięć tytułów. Pierwszy z nich, "Just A File", jest udanym wstępem płyty. Elektroniczno-jazzowe granie, wspaniały wokal i ciekawy tekst. Nietrudno stać się niewolnikiem nucenia it's just a file. Oryginalne połączenie rockowego grania, jazzowego ducha i elektronicznych syntezatorów ukryło się pod tytułem "Duck & Cover". "When No Words Come" jest najspokojniejszą i równocześnie najbardziej mistyczną piosenką. Subtelny, kobiecy wokal i egzotyczne dźwięki w tle - zarówno instrumentalne, jak i elektroniczne. "Jazz Is The Move" spodobało mi się głównie za męski wokal, ale i muzyka niesie niezły pokład energii. "Fear Is My Business" to głęboki muzycznie, nieco ponury, przejmujący utwór dodatkowo wzbogacony o skrecze i klimatyczne sample. 8/10 [Michał Nowakowski]

4 września 2010


SKOWYT Jest Nas Dwóch, [2009] MegaTotal.pl || Niezła energia w muzyce, zadziorny wokal pasujący do garażowego grania i (niestety) słaby przekaz - zarówno w tekstach, jak i oprawie graficznej. Znalazłem na to jednak sposób, słuchając singla wyobrażam sobie, że utwory śpiewane są w innym języku. Portugalski sprawdza się najlepiej.

Na "Jest Nas Dwóch" nie znajdziemy nic innowacyjnego, chociaż to akurat wadą nie jest, gdyż zespół przywraca do życia klasyczne, garażowe brzmienia. Na rynku muzycznym jest miejsce i na to. Usłyszymy za to dwa utwory ("Jest Nas Dwóch" i "Nie Czuje Się Winny") o chwytliwych, żywiołowych riffach, prostej, dobrze wpasowanej perkusji i całkiem niezłej ekspresji wokalisty. Teksty są za to straszliwie grafomańskie. Moim numer jeden jest Ty mieszkasz w kaplicy, ja pije z gwinta, które narrator-anarchista kieruje do Boga.


Dobra muzyka na poranne rozbudzenie i być może nawet do zabawy na imprezie. Jednak po dwukrotnym przesłuchaniu mogę odłożyć płytę na kilka miesięcy. Zespół ma potencjał, gdyby tylko znaleźli tekściarza i tworzyli bardziej unikalne kompozycje. Już wcześniejsze utwory wychodziły im lepiej. 4/10 [Michał Nowakowski]

1 września 2010


THE DØ A Mouthful, [2008] Get Døwn! || "A Mouthful" to jeden z ciekawszych indie rockowych albumów, jakie ostatnio słyszałem. Jest to, trwająca piętnaście utworów, muzyczna bitwa pomiędzy dorosłością a niedojrzałością. W trakcie jej trwania duet prezentuje nam przeplatające się różne ekspresje - od sztywności po klaunadę, od melancholii po żywiołowość.

Fińsko-francuski duet oferuje nam zmienność również muzyczną, umiejętnie przeplatając rock, indie pop, folk, jazz, a nawet rap. Chociaż przyznaję, że album może w niektóre dni być irytujący, to zdecydowanie warto go przesłuchać. Szczególnie jeżeli lubi się dziwaczne zabawy dźwiękowe, których nie brakuje ani w wokalu Olivii B. Merilahti, ani w grze multiinstrumentalisty Dana Levy.

Album rozpoczyna się od "Playground Hustle", które wita nas zachęcającym wojskowym bębnieniem i fletem. Jest to swoisty manifest, który dzieciaki z placu zabaw kierują do dorosłych. Nie jesteśmy szalone! Nie boimy się was dorosłych! - słyszymy między innymi. Ciekawym zabiegiem jest zupełnie poważny mostek, który wdziera się nadając całości inspirującego wymiaru. Dalej bywa bardzo różnie - smutno i balladowo, emocjonalnie i histerycznie. Bywa, że słyszymy sporo dźwięków, są też części minimalistyczne ("Song For Lovers" w której klimat budują jedynie głos Olivii i subtelne dźwięki gitary akustycznej). Album jest naprawdę różnorodny.


Gdybym miał wyróżnić dwa utwory z tego krążka byłyby to "On My Shoulders" i "Aha". Pierwszy z nich jest wpadającą w ucho emocjonalną kompozycją, w której wokalistka wytacza artylerię frustracji. Z bardziej wyróżniających się wskazałbym "Unissasi Laulelet" - najbardziej egzotyczny kawałek, zarówno muzycznie, jak i lirycznie (Olivia śpiewa w swoim ojczystym języku - fińskim), a także "Queen Dot Kong", w którym słychać powiew rapu. Po rapującej kompozycji następuje - trwający niecałe dwie minuty - jazzujący, instrumentalny przerywnik "Coda", po którym zanurzamy się w głębokiej, ciemnej wodzie. Usłyszymy m.in. - kojarzące mi się z rewelacyjnym My Brightest Diamond - "Searching Gold". Album zamyka outro "In My Box" - to udane pożegnanie z tak dziwacznym krążkiem. 7/10 [Michał Nowakowski]