29 października 2019


THOM YORKE ANIMA, [2019] XL || Wielkomiejskie wyalienowanie, poczucie czającej się gdzieś w tle państwowej biurokracji, która nie przekłada się jednak na rozwiązywanie realnych problemów, automatyzacja życia, zapętlająca je do cichej, codziennej męczarni, wszystko to zalane bladym światłem sączącym się z wszystkich naszych smart-urządzeń. Wizja pozornie dystopijna, ale istniejąca już tu i teraz, za cienką zasłoną rzeczywistości. Nie wydaje się więc przypadkiem, że wizualny towarzysz "ANIMY", krótki, netflixowy film w reżyserii Paula Andersona, dzieje się w Pradze, mieście pełnym nie tylko dusznych, kafkowskich tradycji, ale i współczesnego społeczeństwa, które wydaje się być na progu totalnej dezintregracji.

Wizualny aspekt nowego albumu Thoma Yorke'a ciąży nad nim silnie, jednocześnie ratując go przed stoczeniem się do bajecznie wyprodukowanego, lecz przeintelektualizowanego niebytu. Yorke zwyczajowo operuje bardziej emocjonalną niż intelektualną analizą, końcowy efekt wymaga podania właściwego kontekstu, którym staje się właśnie wizualnie dopełnienie płyty, czy to w postaci zestawu skojarzonych barw, czy wspomnianego filmu. Pomijając solowy debiut Thoma Yorke'a, który z dzisiejszej perspektywy mieści się gdzieś pomiędzy ówczesnym Radiohead a avant-popowym potencjałem, a którego kontynuacją wydaje się być raczej płyta Atoms For Peace, jego albumy silnie pracują z własną obrazowością. "Suspiria" czyni to w sposób naturalny, ale broni się i jako całość niezależna od filmu, który ilustruje. "Tomorrow's Modern Boxes" pozostaje zaś jego najbardziej satysfakcjonującym dokonaniem ponieważ kreuje swój własny, niezwykle plastyczny świat wyłącznie przy pomocy muzycznych środków. Zredukowana do nich "ANIMA" może zaś zawodzić.


Poza dystopijnym techno "Traffic" i niesamowitym tąpnięciem "Not The News", zdecydowanie najpełniejszego utworu na płycie, który sięga po wykorzystanie smyczków w najlepszym duchu "A Moon Shaped Pool", album spływa się w snujący się podkład pod senne monologi Yorke'a. Okazjonalnie wypływają na powierzchnię fragmenty obszernej mitologii Radiohead ("Dawn Chorus"), szczególnie zaś pod koniec, dzięki odważniejszym manifestacjom żywego basu czy perkusji ("Impossible Knots"), kompozycje zaczynają nabierać śpiewnie piosenkowych rumieńców. Większość "ANIMY" brzmi jednak niczym minimalistyczny spoken-word na podkładzie z instrumentalnych interludiów rodem z "Kid A", migotliwe detale tego dość szarego świata ujawniają się dopiero przy bardzo uważnym i intymniejszym kontakcie. By w pełni docenić te impresje na temat izolacji trzeba więc samemu się dość solidnie wyizolować od otoczenia. Na szczęście Yorke nie jest starcem krzyczącym na chmury, który nie rozumie dzisiejszej rzeczywistości, jego obserwacje są na emocjonalnym poziomie niepokojąco trafne a codzienne lęki uniwersalnie nam bliskie. 7/10 [Wojciech Nowacki]

19 września 2019


THE FLAMING LIPS King's Mouth, [2019] Warner || W pierwszym odruchu chciałem winić sposób wydania "King's Mouth" za niedostatek uwagi, który wydaje się trapić nowy album The Flaming Lips. Płyta ukazała się najpierw wyłącznie w limitowanej winylowej formie w kwietniu z okazji nieszczęsnego Record Store Day. Z miejsca oczywiście pojawiły się recenzje, całkiem zresztą entuzjastyczne, dotyczyły jednak wydawnictwa, które mało kto miał szansę usłyszeć. Gdy więc "King's Mouth" ukazał się w końcu aż w lipcu w powszechnej dystrybucji krytyka nie miała już powodu do okazania nim zainteresowania. Przynajmniej dostaliśmy tytuł, który na zawsze mógł zostać niedostępnym i limitowanym, lecz to rozproszone wydanie z pewnością odbiera pewnym płytom należną uwagę.

Po namyśle jednak "King's Mouth" na specjalną uwagę nie zasługuje, będąc najbledszym dokonaniem w dość już przecież nierównej późnej dyskografii The Flaming Lips. Mglista hipnotyczność okazuje się być rozwleczoną nudą, kompozycje ciągną się pozbawionym dynamiki tempem, Conye niespiesznie wyśpiewuje słowa, które brzmią jak wielokrotnie już wyśpiewane ("The Sparrow"), muzyka zaś wydaje się być wyblakłą kalką typowych motywów The Flaming Lips. Sięgających jednak tylko do na wzór "Yoshimi Battles The Pink Robots" infantylno-bajkowej strony ich twórczości. Niestety, rzecz mająca potencjał bycia alternatywną ścieżką dźwiękową do "Adventure Time" zawodzi nie tylko pod względem kompozycji, ale też produkcji.


Niewiele raczej wnosząca narracja Micka Jonesa z The Clash to największy dźwiękowy eksperyment na "King's Mouth", płyta brzmi zaskakująco surowo i oszczędnie, sprawiając wrażenie niedokończonego półproduktu. Pośredniczony słuchawkami bardziej intymny kontakt odsłania poutykane w tle produkcyjne ciekawostki, mało co jednak do takiego kontaktu zachęca. Słów full of joy joy joy joy nie można odebrać inaczej jak wymuszone i ironiczne. Ślady ciekawszej zabawy pojawiają się dopiero wraz ze śmiercią tytułowego króla w drugiej połowie płyty, jakby na potwierdzenie tego, że The Flaming Lips bardziej komfortowo czują się jednak z mroczniejszymi tematami. W niby niepozornym "Feedaloodum Beedle Dot" wreszcie pojawia się większa dynamika, lekki niepokój, jakiś wewnętrzny rozwój krótkiej kompozycji, którą prowadzi morbidno-ekstatyczny zaśpiew atrakcyjnie przepleciony z narracją Jonesa.

"King's Mouth" daleki jest jednak od frenatycznie narastającej grozy "Embryonic" czy choćby zaskakująco przyjemnie melodyjnej melancholii "Oczy Mlody". Ba, nawet snująca się beznadzieja "The Terror" wydaje się dziś bardziej pamiętna i charakterystyczna od tego albumu, który przemijać zaczął już w chwili wydania. 5/10 [Wojciech Nowacki]

30 lipca 2019


LOW Double Negative, [2018] Sub Pop || Album ten wbrew pozorom nie pojawił się znikąd. Na "Ones And Sixes", płycie, która wraz z wydaniem "Double Negative" natychmiast się zestarzała i dziś wydaje się niemal niepotrzebna, pobrzmiewała już surowość, minimalistyczna elektronika, automaty perkusyjne. Jednocześnie jednak pełna była kompozycji modelowo wpisujących się w typowe brzmienie Low. Zatrzymanie się na tym etapie nie byłoby dla zespołu o takim statusie najgorszym rozwiązaniem, ale redefinicja zaczynała być palącą potrzebą. Tym większym była zaskoczeniem gdy w końcu nadeszła.

Im bardziej zdehumanizowane wydają się dźwięki na "Double Negative", tym bardziej paradoksalnie ludzką wydaje się ta płyta, mamy więc nadal do czynienia z klasyczną kreacją Low. Idea stojąca za tym albumem bliska jest ściankowym "zepsutym piosenkom", obojętnie jak bardzo przetworzona, zniekształcona i zanurzona w pozornym chaosie jest ta muzyka, jej podstawą zawsze są kruche piosenki a w najbardziej nawet mechanicznym stukocie kryją się kojące melodie. Wyjątkowe brzmienie "Double Negative" przypominać może maszynerię do podtrzymywania życia, ale bliższe jest raczej z wolna słabnącemu sygnałowi z kosmosu. W zimnej pustce pełnej szumów, stukotów, zderzających się dźwiękowych fal i mechaniczne stygnącej aparatury nadal usłyszeć można przerywane, ginące, kruche ludzkie głosy. Przesłuchanie więc tego albumu bliskie jest fascynującej obserwacji powoli dziejącej się katastrofy.


Muzyka wyłania się tu z chaosu, lecz tkwi w niej porządek. Spore fragmenty brzmią wręcz medytacyjnie, okazjonalnie przypominają minimalistyczny industrial, by po chwili zapaść się w zrezygnowany ambient, znów rodzący ściankowe skojarzenia, tym razem w postaci ich pustynnych pejzaży. Tu i ówdzie wyłania się klarowna gitara, linia basu, piosenkowy zaśpiew i powraca klasyczne brzmienie Low, lecz tylko po to, by jeszcze silniej wybrzmiał kontrast surowych dźwiękowych modyfikacji. I choć "Double Negative" jawi się jako niepokojąca, jednolita całość, zaskakująco łatwo wyłonić z niej można autonomicznie broniące się fragmenty: hipnotyczny nieład klamry "Quorum" - "Disarray", nerwowo mantryczny "Poor Sucker", rozmigotane "Always Trying To Work It Out" czy wreszcie "Dancing And Fire" z piękną gitarą, na wzór Sigur Rós rosnącą siłą i wersem It's not the end, it's just the end of hope, klarownym jak żaden inny na całej płycie, będącym zatem jej bezdyskusyjnym emocjonalnym centrum.

I skoro mowa o nadziei, pozostaje liczyć na to, że ten radykalny zwrot Low pozostanie monumentalnie jednorazowym i z czymkolwiek powrócą będzie znów czymś zaskakująco innym. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

22 lipca 2019


PLEASE THE TREES Infinite Dance, [2018] Starcastic || Please The Trees znaleźli się na tym etapie kariery w którym muzyka ich brzmi absolutnie ponadczasowo. Był to zresztą proces całkiem fascynujący do obserwowania. Od pierwszych płyt "Lion Prayer" i "Inlakesh" wypełnionych lekko jeszcze folkowym i liźniętym post-rockiem pieśniopisarstwem, poprzez wskazujące na wyczerpywanie się formuły, ale kierujące Czechów wyraźnie w stronę Stanów Zjednoczonych "A Forest Affair", aż po monumentalną płytę "Carp", zespół ciągle poszukiwał, ale od samych początków był też jasno zdefiniowaną całością. Please The Trees jest dziś zespołem po prostu rockowym, bez przymiotników, bez odgrzewania retro sentymentów, pokazującym, wbrew głosom sceptyków, ciągłą żywotność gitarowej muzyki.


Na "Infinite Dance" nie muszą więc donikąd podążać po zjawiskowej wypowiedzi albumu "Carp". Na piątej ich płycie muzyka zespołu wydaje się bez osadzenia w żadnym konkretnym punkcie czasu zapętlać się i trwać w nieskończoność. Wszystkie kompozycje, łącznie ze stosunkowo najbardziej pod względem struktury piosenkowym "Forget About Me", brzmią jakby można było wskoczyć do nich w dowolnym momencie, trwać by też mogły dowolną ilość czasu. Główną tego przyczyną jest fantastyczne zrytmizowanie tego materiału. Sekcja rytmiczna pracuje świetnie, gitary zaskakująco często brzmią po prostu ekscytująco, nawet gdy rozpędzają się w amerykański bluesowy klangor. Płytę niesie na swych barkach ciągły, atrakcyjny groove, motoryczny, ale też i zbyt żywotny by spaść do kategorii heremtycznego kraut-rocka. Wręcz przeciwnie, często przebija się tu wręcz popowa lekkość a wymowa całości jest w ostatecznym rozrachunku pozytywnie budująca.

Album ten jest zatem przystępniejszy niż noise'owy, szamański "Carp", oferuje jednak mniej punktów natychmiastowego zaczepienia, więc przy pierwszym kontakcie wydawać się może nieco zbyt jednorodnym. I tak jest też w istocie, nieskończony groove to przecież wyjściowy pomysł na tą płytę. Od tytułowego "Infinite Dance" i "Follow The Smoke" po finałowe "Dive Deep" nowy album Please The Trees przynosi sporo satysfakcji i z pewnością nie rozczarowuje. Chyba, że mówimy o udziale Johna Granta, ale tu akurat chodzi o moją prywatną do niego słabość oraz kontekst jego dotychczasowych, różnorodnych występów gościnnych. W duecie z Václavem Havelką Grant pełni jednak tylko rolę ozdobnika, ze swym głosem upstrzonym tu i ówdzie w tle, ale pojawienie się jednego z najlepszych światowych songwriterów na płycie jednego z najlepszych czeskich zespołów jest i tak spełnionym snem. 8/10 [Wojciech Nowacki]

8 lipca 2019


MAX COOPER One Hundred Billion Sparks, [2018] Mesh || Rival Consoles, Jon Hopkins, Max Cooper, w roku 2018 zdecydowanie ukazał się szereg rozczarowujących w zestawieniu ze swoimi poprzednikami elektronicznych albumów. O ile dwaj pierwsi pogrążyli się trochę rozdmuchując wykoncypowane narracje wokół swych płyt, o tyle Max Cooper wychodzi z tego starcia wyraźnie mniej posiniaczony, bo i oczekiwania były też znacznie bardziej stonowane.

Nie oznacza to bynajmniej, że jego poprzedni album "Emergence" nie był na tyle dobry, by większych oczekiwań nie rozbudzić. Wręcz przeciwnie, była to jedna z najlepszych elektronicznych płyt roku 2016, choć łatwa do przeoczenia i niezasłużenie w naszej pamięci pomijana. Kluczem do jej niespodziewanej wielkości była ujęta w ramy przemyślanej spójności różnorodność, każda z kompozycji bazowała na innym pomyśle, innym koncepcie do rozwinięcia, innym przedmiocie audiowizualnej ciekawości, tworząc tym samym całość angażującą i trzymającą w ciągłej uwadze.


Podobnie jednak jak u ostatniego Hopkinsa właśnie trzymania w uwadze brakuje na "One Hundred Billion Sparks" najbardziej. Brakuje i pomysłowości, i różnorodności, być może Cooper celował tym razem w bardziej albumową niż kompilacyjną całość, inwencji do pamiętnych kompozycji jednak zabrakło. Album rozpoczyna dobre i dobrze wyprodukowane intro, kolejny utwór brzmi jak jego tak samo brzmiące i donikąd nie zmierzające rozwinięcie z subtelnie dodaną rytmiką, którą z kolei w bardziej piosenkowych ramach bez fajerwerków rozwija utwór kolejny, następny zaś rozwija taneczny aspekt poprzednika itd. I tak właśnie przemija cała płyta, przelewając się z utworu w utwór, nie tworząc ani pamiętnych fragmentów, ani pamiętnej całości. Potencjału jednak nie brakuje, zwłaszcza w środkowej części płyty. Rozedrgane i zdecydowanie za krótkie "Reciprocity" obiecująco przypomina mniej katastroficzne Boards Of Canada, w "Volition" dzwoneczkowo pobrzmiewa Pantha Du Prince, wciągający zaś "Emptyset" zaczepnie sugeruje efektowne tąpnięcie, tego typu ruchów pojawia się jednak zbyt mało i zbyt późno. W drugiej połowie więc, z wyjątkiem pulsującej progresji "Reflex", płyta znów się rozmywa.

Cooper jest niemniej producentem na tyle aktywnym, ciągle wydającym kolejne single i nowe wizualizacje, że album ten ukazał się niemal bez ciśnienia, jako kolejny z jego nieustałych wydawniczych ruchów. W przeciwieństwie więc do milczącego latami Hopkinsa nie doszło do zbytecznego budowania napięcia i eskalacji oczekiwań, w efekcie "One Hundred Billion Sparks" brzmi mimo swych niedociągnięć przyjemnie niezobowiązująco. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 czerwca 2019


JON HOPKINS Singularity, [2018] Domino || Im obszerniejszymi słowy twórcy elektroniki opisują swoje albumy, wielkie koncepty za nimi stojące, technologiczne i produkcyjne postępy, naukowe i filozoficzne teorie, lub ich emocjonalne podbudowy, tym bardziej robię się podejrzliwy. Koncept często przytłacza muzykę, często też całkiem świadomie służy przykryciu jej niedociągnięć. Zwłaszcza jeśli, tak jak u Jona Hopkinsa, w bardzo oczywisty sposób chodzi o powtórkę z rozrywki.

"Immunity" bowiem, owszem, miało parę mielizn, ale w większości było albumem dość emocjonującym, precyzyjnie technicznym i miejscami prawie awanturniczym. Spójność eksponowała jego różnorodność, która to z kolei oddalała zagrożenie nudą. Zagrożenie, przed którym "Singularity" kapituluje całkowicie. Utwór tytułowy przynosi znajome poczucie przestrzeni, sugeruje drobne wahnięcia nastrojów i tonacji, ale nie wydaje się dokądkolwiek prowadzić. Choć też jeszcze nie musi, pełni w końcu rolę przedłużonego intra, pod koniec zaś dopiero wprowadza nieco twardszy bit i ślad pewnej progresji. Tym samym jednak kreśli całą resztę albumu, proste kompozycje zlewają się ze sobą bez wyraźniejszych granic, kontynuując jakby ten sam rytm, to samo tempo, ten sam nieinwazyjny i zachowawczy nastrój. Okazjonalnie tylko przebijają się nieco bardziej kanciaste kształty, na drugim zaś biegunie mamy tu sporo pianina, silnie inspirowanego oczywistymi neoklasykami, ale też i Floexem, nad którym Hopkins swego czasu rozpływał się w zachwycie.


Wszystko to pozbawione jest jednak jakiejkolwiek struktury i służy tylko budowaniu iluzji przemyślanej narracji. Nawet gdy w "Everything Connected" robi się w końcu odrobinę bardziej awanturniczo, to i tak jest to tylko blada kopia najlepszych momentów z "Immunity", z niewyjaśnionych powodów trwająca ponad dziesięć minut i w gruncie rzeczy nadal będąca tylko rozwinięciem tego samego rytmu, tego samego tempa, tego samego nastroju. Wszystko jest tu więc aż za bardzo ze sobą połączone. Nie nuda tej płyty jest jednak najgorsza, nawet nudne dźwięki mogą udanie wypełnić tło, zwłaszcza jeśli są dobrze wyprodukowane. Bardziej chyba razi to poczucie niezręczności obcowania z materiałem mającym być ewidentną kopią poprzedniego. Naprawdę liczono, że tak łatwo się nabierzemy? 5/10 [Wojciech Nowacki]

24 czerwca 2019


THE FLAMING LIPS Greatest Hits Vol. 1, [2018] Warner || Jeśli wymieszamy ze sobą nawet najbardziej kolorową plastelinę, zwłaszcza gęsto podlaną substancjami psychoaktywnymi, w efekcie i tak otrzymamy jednorodną i średnio apetyczną szarą masę. Obcowanie z imponującym podsumowaniem paru dekad twórczości The Flaming Lips, a mówimy o trzydyskowej wersji deluxe, jest podobnym doznaniem. Wszystkie ich szaleństwa, wykwity wyobraźni, kontrolowany chaos, okazują się być w istocie całkiem do siebie podobne. I nie ma w tym nic złego, widać bowiem, że zmienia się produkcja, technologia, emocje, ale warsztat i styl The Flaming Lips jest całkiem jasno zdefiniowany od samych początków grupy.


Zwłaszcza, że kompilacja ta ułożona została w jedynym właściwym porządku - czysto chronologicznym. Na pierwszych ich albumach czytelne jest wspólne z Mercury Rev i Grandaddy pochodzenie, ujęte we frapująco niedefiniowalną wtedy jeszcze odmianę psychodelicznego indie-rocka. Potencjał The Flaming Lips do pisania popowych melodii jest również oczywisty, nie można się jednak nie zgodzić, że wyraźna zmiana następuje na wysokości płyty "The Soft Bulletin". Produkcja staje się klarowniejsza, aranżacyjne eksperymenty odważniejsze, nastroje bardziej zróżnicowane i sięgające intrygująco mroczniejszych rejonów, lecz w efekcie kompozycje te stają się nawet jeszcze przystępniejsze. "Greatest Hits Vol. 1" służy nie tylko jako przewodnik po historii The Flaming Lips, ale też punkt zaczepienia do sięgnięcia po najlepsze spośród ich albumów, czy to po pomysłową różnorodność "At War With The Mystics", najbardziej kompletną całość "Embryonic", czy nawet niedoceniany "Oczy Mlody".

Dla tych, którzy nie potrzebują ani przewodnika, ani wprowadzenia, prawdziwie ciekawy będzie dopiero trzeci dysk z różnorodnymi rarytasami. W niemal niekontrolowanym zalewie pobocznych wydawnictw The Flaming Lips, epek, kolaboracyjnych projektów, cover-albumów, soundtracków, pendrive'ów, gumowych płodów, wypełnionych piwem winyli czy wielogodzinnych kompozycji, praktycznie niemożliwym jest choćby pobieżne zmapowanie całego tego szaleństwa, ale drobnostki w rodzaju wyciszonej wersji "The Yeah Yeah Yeah Song (In Anatropous Reflex)", wspólnej ze Spiritualized kolędy "Silent Night / Lord, Can You Hear Me" czy "If I Only Had A Brain", klasycznej śmiesznostki z rodem "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", udanie wzbogacają już i tak kalejdoskopowy świat The Flaming Lips. 7/10 [Wojciech Nowacki]

19 czerwca 2019


BOKKA Life On Planet B, [2018] [PIAS] || Debiutancki album Bokki, pomijając oczywistą "zagadkę" tożsamości grupy, przyniósł przede wszystkim muzykę gustownie zróżnicowaną, ale ujętą we własny, w pełni ukształtowany styl, za którym ewidentnie stało doświadczenie wieloletniego obcowania z muzyką. Ciepłe brzmienie i, mimo oczywistej roli elektroniki, niemal folkowe podejście oraz przeplecione ciekawie wyprodukowanymi interludiami piosenki, uchodzić mogły za całość całkiem ambitną i intrygującą, zwłaszcza z echami polskiej fascynacji alternatywą początku wieku. "Don't Kiss And Tell" zwróciło się zaś w stronę gitar, popowo pojmowanego post-punka, będąc płytą brzmieniowo bardziej jednolitą, ale też i jednocześnie bardziej piosenkową, zadziorną i potencjalnie dość monumentalną.


"Life On Planet B" wydaje się się przykładem płyty zbyt pośpiesznej i pewnej siebie zarazem. Bokka sprawia na niej wrażenie zespołu, który zbyt wcześnie dopracował się charakterystycznego dla siebie brzmienia i osiadł lekko we własnej strefie komfortu, zamiast odczekać trochę i dać sobie czas na wypączkowanie nowych pomysłów. Od pierwszych dźwięków album brzmi niczym średnia wyciągnięta z najważniejszych dla grupy składników, znów tkwi w mocno jednolitej atmosferze, lecz w odróżnieniu do poprzednika bez śladów wyraźniejszej energii. Mgła noirowego synth-popu spowija wszystkie kompozycje i choć w singlowym "In Love With The Dead Man" wskazuje na pewną progresję melodii to nawet tutaj nie prowadzi w stronę żadnej wyraźniejszej konkluzji. Zamiast tego mamy tu ciąg piosenek niekoniecznie zapamiętywalnych, sugerujących nie tyle zmęczenie materiału, co samej grupy, co miejscami odbija się też na wokalu, zawsze przecież tkwiącym niebezpiecznie blisko granicy irytacji. Dynamiczne klawisze w "Secret Void" i sympatycznie emotroniczny posmak "Take My Hand" to za mało, żeby wyciągnąć album z kojącego, ale jednak marazmu.

Ale ale, to jednak nie kompozycje tutaj zawodzą, ale raczej ich aranżacje, zbyt proste i oszczędne, ze sporym polem do manewru i przestrzenią do wypełnienia. Stąd też tak efektownie brzmi epka "Satellites Of Planet B" z pięcioma remiksami z tegoż albumu, która w pełni ujawnia jaki talent do przebojowych melodii Bokka w istocie posiada. I być może właśnie na następnym albumie, na który już teraz czekam z zaciekawieniem, warto po prostu wpuścić do ich zamaskowanego świata kogoś z zewnątrz. 6/10 [Wojciech Nowacki]

17 czerwca 2019


AURORA Infections Of A Different Kind (Step 1), [2018] Glassnote || Spokoju mi nie daje sposób wydania tego materiału, bo co to jest? Album? Epka? Minialbum? Dodatek do wydanej już części drugiej, właściwej, bo dostępnej i na fizycznych nośnikach? Nie, muszę zmężnieć, pokonać własne natręctwa i zaakceptować fakt, że Aurora po prostu wydaje nową muzykę i tyle. Zwłaszcza, że pod względem jakości kompozycji "Infections Of A Different Kind (Step 1)" z pewnością nie jest żadnym dodatkiem i traktowane jako album rozwiewa wszelkie wątpliwości odnośnie "kryzysu drugiej płyty".

Wątpliwości, które częściowo zasiała sama Aurora singlami promującymi to wydawnictwo, zwłaszcza piosenką "Queendom", która wydaje się ją napawać szczególną dumą. Pomysł na sympatyczny, ale i hymniczny tekst zrealizowany został w postaci hiperoptymistycznej, dziewczęcej i silnie disneyowskiej, pozbawionej finezji bardziej intrygujących kompozycji Aurory. Na szczęście "Forgotten Love", będąc nadal znakomicie przebojowym, pokazało, że jej unikalny warsztat do pisania zaczepnych melodii i niebanalnych refrenów nadal ma się wybornie. Single te i tak jednak nie są dla "Infections Of A Different Kind (Step 1)" reprezentatywne, zamieszczone też zostały na samym początku, czyszcząc pole dla tego co nadchodzi, ale też silnie sugerując, że jest to tylko kolekcja niepowiązanych ze sobą piosenek.


"Gentle Earthquakes" w dość fascynujący sposób wydaje się jednocześnie przebojowe i medytacyjne. Znów uwodzi charakterystycznie zadziornym refrenem, ale w sferze muzycznej jest niemal eksperymentatorske i stonowane zarazem. Szklane "All Is Soft Inside" jest równie gustowne i stonowane, bardzo też przestrzenne, gdy zaś wybrzmiewa dość niespodziewane outro, zdajemy sobie sprawę, że cała kompozycja podskórnie w jego stronę eskalowała. Poczucie przestrzeni utrzymuje klasycznie pieśniarskie "It Happened Quiet", ale to ledwie chwila wytchnienia przed rewelacyjnym "Churchyard", które jak żadna inna piosenka pokazuje, jak świetnie Aurora pracuje z niebanalną, lecz chwytliwą melodią i z intensyfikowaniem emocji. Gustowna pomysłowość trwa w "Soft Universe", by dopiero w finałowym utworze tytułowym przynieść znaczące wyciszenie.

Na swój sposób to kompaktowe wydawnictwo jest niemal lepsze od debiutanckiego albumu Aurory. Niczym idealnie skrojony teaser trailer pokazuje jej najlepsze wartości i jakości, lecz tak samo jak teaser trailer pozostawia silny miks poczucia zachwytu i niedosytu. Niechcąco więc oczekiwania przed kontynuacją tylko wzrosły. 8/10 [Wojciech Nowacki]

6 czerwca 2019


DEERHUNTER Double Dream Of Spring, [2018] 4AD || Krwiożercze instynkta wyzwoliło we mnie polowanie na to wydawnictwo. Późną wiosną 2018 roku w trasę koncertową ruszył Deerhunter, spowity wieściami o żywym testowaniu nowego materiału z mającej się ukazać jeszcze w tym samym roku płyty. Faktycznie, rozbrzmiały całkiem obiecujące piosenki z wydanego ostatecznie na początku 2019 roku albumu "Why Hasn't Everything Already Disappeared?", ale być może chcąc wynagrodzić rozbudzone nadzieje na szybkie nadejście nowej muzyki zespół zabrał ze sobą w trasę limitowaną do 300 sztuk kasetę "Double Dream Of Spring", z nowym i niedostępnym nigdzie indziej oraz w jakiejkolwiek innej formie materiałem.

Pierwszym powodem do udania się na koncert Deerhunter była oczywista chęć zobaczenia zespołu na żywo. Nie jest to może jedna z moich absolutnie ulubionych grup, ale ich "Halcyon Digest" należy do moich ulubionych albumów i najlepszych rockowych płyt XXI wieku. Za możliwość usłyszenia "Desire Lines" na żywo dałbym się pokroić i to pomimo mojego spadającego z wiekiem entuzjazmu związanego z chodzeniem na koncerty w ogóle. Bo kolejnym powodem jest właśnie możliwość zakupienia różnego rodzaju suwenirów, z rozprowadzanymi wyłącznie na koncertach limitowanymi wydawnictwami, które ze zbieraczą namiętnością włączam do swojej rosnącej kolekcji. Po trzecie zaś, chodziło o kasetę i jako dziecko lat dziewięćdziesiątych darzę ten nośnik ogromnym sentymentem, wierząc jednocześnie w jego praktycznie zastosowanie jako antidotum na winylową bańkę spekulacyjną. Krew za "Double Dream Of Spring" mogła się zatem przelać.

Kaseta rozpoczyna się faktycznie na wskroś wiosennie, "Clorox Greek Chorus" to dziwnie biologiczny ambient, niczym żabi chór budzący się o poranku, szybko i płynnie jednak przechodzi w fantastyczne "Dial's Metal Patterns". Kompozycję wiedzie zręcznie zapętlona melodia, choć pobrzmiewa tu charakterystyczna, minimalistycznie krautowa gitara, to najbardziej wyróżniają się dźwięku klawesynu i stopniowo ośmielające się dęciaki. To zdecydowanie nie jest poziom nagrania demo, brzmienie jest bardziej niż zazwyczaj organiczne, w ostatecznym rozrachunku przebijając to, co na ostatnim albumie osiągnęli Mouse On Mars i o czym ciągle marzy Bon Iver. "Strang's Glacier" przynosi zaś bardziej zrelaksowany majestat motorycznego kraut-rocka po raz kolejny odsłaniając przeplatające się korzenie Deerhunter i Stereolab. Wspomnieć jednak trzeba, że cała pierwsza strona to rzecz całkowicie instrumentalna. Dopiero po zaaranżowanym na pianino prostym, nomen omen, "The Primitive Baptists", Bradford Cox pojawia się w "Denim Opera", piosence brzmiącej jak zetknięcie się Deerhunter z The Flaming Lips, z frenetycznym wokalem bliższym raczej "Monomanii" niż popowym melodiom z "Fading Frontier" i nowej płyty. W znów instrumentalnych "Lilacs In Motor Oil" i "Faulkner's Dance" łokciami rozpycha się kontrolowany chaos i poczucie niepokoju, nie tracąc niczego z barwności żywego instrumentarium. Rozedrgany wokal powraca w "How German Is It?" i pozostaje w "Serenity 1919", zaiste brzmiącym niczym przekaz z dawno minionych czasów.

Deerhunter ma już doświadczenie w spontanicznych wydawnictwach, od albumu "Weird Era Continued" nagranego tylko dlatego, że przedpremierowo wyciekło "Microcastle", po serię "Bedroom Databank" Coxa w ramach jego solowego projektu Atlas Sound. Po "Double Dream Of Spring" można było zatem spodziewać się twórczego chaosu, intrygujących zalążków i jeszcze większego niż na regularnych płytach eksperymentowania. Kaseta ta warta była walki, ale nie jest mym zamiarem przechwalanie się posiadaniem rzadkiego wydawnictwa. Wręcz przeciwnie, życzę wszystkim by materiał ten doczekał się szerszej reedycji lub przynajmniej cyfrowego wydania, nie jest to bowiem oczekiwany zlepek spontanicznych szkiców, lecz pełnowymiarowa całość godna postawienia obok regularnych albumów Deerhunter. Lub nawet powyżej. 8/10 [Wojciech Nowacki]

29 maja 2019


NILS FRAHM Encores 2, [2019] Erased Tapes || "All Melody" nie było najlepszym dokonaniem Frahma, będąc zbyt długim i zbyt szkicowym jednocześnie. Wbrew nazwie album ten nie dostarczył również wielu pamiętnych melodii, uwagę najbardziej przykuwały niekoniecznie udane aranżacyjne zabiegi, na czele z wątpliwie wpasowanym w całość chórem. Za płytą tą stała koncepcyjna radość Frahma z organizacji swego imponującego berlińskiego studia, można zatem było się spodziewać większej ilości materiału, zwłaszcza, że nieobce są Frahmowi mniejsze i swobodniejsze z natury formy. Epki "Encores" z miejsca więc zapowiadały się bardziej obiecująco niż długogrająca płyta którą mają dopełniać.


Już od pierwszych dźwięków "Encores 1" jasne było, że Nils Frahm najlepiej sprawdza się w postaci zwięzłej i minimalistycznej, ale przez to znacznie swobodniejszej niż wydumane koncepty. Na epce tej pełno było szmerów, stukotów, pogłosów tła, unoszących się w przestrzeni niby opiłki z ołówka. Piękne, głębokie brzmienie pozwalało wreszcie skupić się na grze na pianinie, nadal niepopisującej się melodyką, ale znacznie bardziej niż na albumie organicznej, uwolnionej i rozsmakowanej w sobie samej, bez zbytecznych dodatków. Nawet jeśli dźwięki te wydawały się przypadkowe, spontaniczne, to w ramach niedługiej epki zdobywały sobie zasłużoną uwagę.

Na "Encores 2" Frahm jeszcze bardziej i niemal dosłownie oddala się od "All Melody". Jeśli "Encores 1" brzmiało jakbyśmy nadal znajdowali się w tym samym studiu, po godzinach, w ciepłej i intymnej atmosferze, to ta epka przypomina bardziej radiowy sygnał nadawany z oddali, szmery przerodziły się w ciągły, lecz nieinwazyjny szum, pianino wydaje się bardziej rozedrgane, jakby stopniowo przykrywały je zakłócenia, stygnący dystans, utrata zasięgu. Jednocześnie dawne ciepło kryje się w melodyce, w "Sweet Little Lie" mechanicznie pozytywkowej, w "A Walking Embrace" bardziej finezyjnej, lecz pokrytej patyną zbyt wiele razy odtwarzanej pocztówki dźwiękowej. "Talisman" przynosi lekko już zrezygnowany, ambientowy puls, ale Frahm otrząsa się z niego w "Spells", ponad dwunastominutowej, rozmigotanej kompozycji, nadawanej już czysto i zdecydowanie z kosmosu. raczej niż z nagraniowego studia. Z naciskiem położonym na syntezatory i powolne narastanie lepiej odnalazłaby się na, nomen omen, "Spaces" niż na "All Melody". Na epkach "Encores" mamy niewątpliwą przyjemność obserwować Frahma w ruchu i jeśli seria ta będzie kontynuowana to będziemy mogli się przekonać czy jest to lot wznoszący czy raczej zatoczenie koła. Obie opcje wydaja się dziś jednakowo atrakcyjne. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 maja 2019


YO LA TENGO There's A Riot Going On, [2018] Matador || "Popular Songs", wbrew swojej nazwie, nie był może najpopularniejszym albumem Yo La Tengo, ale mam nadzieję, że stopniowo wyrośnie na klasyka, spośród ostatnich dokonań grupy wydaje się bowiem tym najatrakcyjniejszym. Pomijając oczywistą kwestię bardzo udanych kompozycji prawdziwie frapowała struktura tamtej płyty. Najpierw szereg stylistycznie różnorodnych indie-rockowych piosenek potem zaś ciąg utworów, długich, niemal instrumentalnych, eksperymentujących z noisem, psychodelią, post-rockiem. Tej strony Yo La Tengo zasadniczo brakowało na "Fade" i "Stuff Like That There", być może warto więc było poczekać, bo "There's A Riot Going On" wydaje się być w całości jej poświęcone.


Choć płyta rozpoczyna się pojawiającym się niemal znikąd swobodnym, motorycznym jamem "You Are Here", to paradoksalnie, pierwsza jej część jest dość zwodniczo piosenkowa. Parę klasycznych indie-popowych kompozycji, tchnących i latami sześćdziesiątymi, i lekko pustynną psychodelią, i akustyczną motoryką, w kontekście całości albumu wydaje się być niemal nie na miejscu, ale da się zauważyć, że wynikają one z bardziej twórczej atmosfery i wskazują mniej banalny kierunek reszty albumu. "She May, She Might" może być swobodną piosenką, ale enigmatycznie budującą, "For You Too" wyraźnie nabiera instrumentalnego rozpędu i tak oto w "Ashes", mimo nadal jeszcze piosenkowej formy, zaczynają się dziać naprawdę ciekawe rzeczy. Utwór ten bowiem bajecznie się wpisuje w tradycje zarówno avant-popu, jak i niemieckiej emotroniki, za pracą gitary spokojnie mogłaby stać Masha Qrella, Stereolab zaś za napędzaną automatem perkusyjnym atmosferą.

Duch Stereolab powraca zresztą wraz z bossanovą w paru późniejszych miejscach na płycie,  w krótkich, ale zdecydowanych i zabawowych fragmentach przełamujących okazjonalnie atrakcyjną senność albumu. "Dream Dream Away", nomen omen, inicjuje ją w niemal medytacyjny sposób i buduje ją na bazie ogniskowej, akustycznej motoryki i przestrzennie pustynnego klimatu. W "Shortwave" na nadal rozmarzony sposób przeskakujemy do całkowicie innej strefy klimatycznej, ten instrumentalny utwór najsilniej bowiem przypomina Sigur Rós z płyty "Valtari", pokazując jak udanie zadziałać może niepozorny ambient, jeśli tylko zamieszczony jest w kontekście większej całości. Wreszcie "Above The Sound" przynosi fantastycznie jazzowy klimat, z plemienną rytmiką, punktującym pianinem i przede wszystkim silnym, barwnym, wiodącym basem. To tylko najciekawsze z elementów przeplatających się ze sobą na "There's A Riot Going On". Mimo niełatwej wymowy i eksperymentującego charakteru album ten pokazuje, że dobra piosenka zrodzić się może praktycznie ze wszystkiego. Nawet niewątpliwie brzydka okładka ma pewien sens, przywodzi bowiem na myśl skupianie wzroku na moment przed osiągnięciem pełnej ostrości. W przypadku "There's A Riot Going On" określenie tej płyty muzyką do zasypiania nie mogłoby mieć bardziej pozytywnej wymowy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

20 maja 2019


WYE OAK The Louder I Call, The Faster It Runs, [2018] Merge || Wg nalepki znajdującej się na okładce tejże płyty do czynienia mamy z "ożywczą kulminacją dekady stylistycznej ewolucji i eksperymentatorstwa". W też chyba cały problem. Nie ma wątpliwości co do tego, że Wye Oak dopracowali się własnego, charakterystycznego brzmienia z ogromnym potencjałem, ale do konkluzji doszli zbyt szybko. Ich muzyka stała się dość jednowymiarowa, wąska w swych zamierzeniach, zupełnie jakby duet zachłysnął się własną zręcznością i eksploatował swój warsztat, ale nie zauważył, że wiele jest jeszcze do zrobienia.


Przejście od indie-rocka do artowego synth-popu uchwycone zostało na "Shriek" i skupiło instrumentarium Wye Oak do gitar i syntezatorów, na "The Louder I Call, The Faster It Runs" nadal obecnych. Przeważają te drugie, nawet w utworze tytułowym, stosunkowo łatwo przyswajalnym, tworzą mechaniczne, niemal krautowe tło. Pierwszoplanowej roli doczekują się w "Symmetry", zdecydowanie mocniejszej kompozycji, przypominającej te twardsze i bardziej ponure zarazem utwory Goldfrapp. Gitara natomiast dość często się chowa, "The Instrument" całkiem intrygująco składa się z pozornie nieprzystających do siebie warstw i jedną z nich są właśnie niepozorne gitarowe frazy. Z każdym momentem w którym dźwięki gitary zdobywają sobie więcej miejsca robi się bardziej przestrzennie, naturalnie i piosenkowo, podciągnąć pod to możemy i gitarę basową w ciekawie śpiewnym "It Was Not Natural". Najczęściej jednak wszystko to ginie we frapująco brudnym produkcyjnym sosie, wszystkie niemal utwory mają jakiś mniej lub bardziej dominujący "zepsuty" element, jakiś zgrzyt czy chropowatość. Do tego cały album sprawia wrażenie silnie skompresowanego, jakby zbyt dużo zbyt podobnych do siebie dźwięków starano się upakować do całości będącej w istocie znacznie krótszą niż się wydaje. W efekcie już w połowie płyta ta zaczyna zaskakująco nużyć.

Dotyczy to i wokalu, Jenn Wasner ma charakterystyczny głos, ale najczęściej używa tutaj w ten sam sposób, z tą opowieściową jakby manierą. Dla Drowned In Sound opowiedziała o każdym z zamieszczonych na płycie utworów i lektura tego przewodnika jest jednocześnie błędem i wyjaśnieniem stanu zastanego na "The Louder I Call, The Faster It Runs". Wyjaśnienia sensów piosenek są bardziej skomplikowane i intelektualnie spętlone niż same teksty, widać wyraźnie, że w głowie wokalistki dzieje się naprawdę wiele i sporo tam ciekawych sensów, ale pozostawione powinny być były bardziej intuicyjnemu uchwyceniu. Tym właśnie jest ten album, przesyconym manifestem, który potrzebuje więcej czasu, więcej przestrzeni i więcej namysłu. 6/10 [Wojciech Nowacki]

15 maja 2019


TWIN SHADOW Caer, [2018] Reprise || Jest coś niezmiernie satysfakcjonującego w czyimś przyznaniu się błędu, co tylko wzmacnia sympatyczne ukontentowanie albumem "Caer". Twin Shadow zbłądził płytą "Eclipse". Liznął sławy, uwierzył pochlebcom mówiącym o prince'owskim potencjale, przeszedł do wielkiego wydawcy i wydał materiał mający być stadionowo-przebojowym a będący w istocie rozczarowująco miałkim. Trudno zatem o bardziej radykalny zwrot niż "Little Woman", pierwszy singiel zapowiadający następcę nieudanej płyty z przesadzonymi ambicjami.

Praktycznie antyprzebojowy, pozbawiony piosenkowej struktury, za to z gustownie skromnymi orkiestracjami i niemal kinematograficznym rozmachem. Kompozycja ta brzmiała jak doskonałe wprowadzenie do większej, prawdziwie intrygującej całości, największą zaś ulgę przyniosło porzucenie hiperpopowych pretensji na rzecz czegoś ambitniejszego i dojmującego przede wszystkim atmosferą. Smyczki pojawiają się jeszcze tu i ówdzie na albumie, bardziej charakterystyczną jego cechą jest jednak dość oszczędna, czasem wręcz swobodnie szkicowa produkcja, również i dzięki niej "Caer" wydaje się więc być płytą szczerze bezpośrednią i całkiem spontaniczną.


Twin Shadow bynajmniej nie odchodzi od popowych melodii i pisania przebojów, tym razem jest to po prostu szczersze, bezpretensjonalne i pozbawione jakiegokolwiek ciśnienia. "Saturday" to rozpędzona piosenka w duchu lat osiemdziesiątych, z efektowną gitarą i radiowym refrenem, dokładnie taka, jakiej się po Twin Shadow spodziewamy, od tego stopnia, że nawet udział Haim, choć sympatyczny, nie wydaje się konieczny. Taneczny macho powraca dla odmiany w "When You're Wrong", pulsująco-kroczącym kawałku niesionym męskim bitem. Więcej jednak na "Caer" słonecznie popowych melodii, czasem niemal disney'owskich, ale bez patosu i przesadnych pretensji.

Słowa czasem niewarte są większego przywiązywania wagi, czasem jednak, zwłaszcza w najbardziej autobiograficznych fragmentach, są naprawdę ładne. Niektóre piosenki mają luźny, przerywnikowy charakter, inne wydawać się mogą chaotyczne, ale Twin Shadow poskładał je z na tyle małej ilości składników, że w tym swobodnym podejściu jest metoda. Szkoda, że cały album nie podążył śladem "Little Woman", ale zamiast tego otrzymaliśmy płytę różnorodną, uwolnioną, przypominającą czyszczenie szuflady z wszelkich pomysłów ograniczanych dawniej ideami sławy i popowego formatu. Nie jest to może dzieło najwybitniejsze, ale wielki skok jakości po "Eclipse" i spora obietnica na przyszłość. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

12 maja 2019


THE SEA AND CAKE Any Day, [2018] Thrill Jockey || Stay focused and listen śpiewa Sam Prekop swym koktajlowym głosem w tytułowym utworze na jedenastym albumie w dwudziestopięcioletniej już karierze The Sea And Cake. Kariera to zresztą lekko drugoplanowa, niespiesznie tocząca się w tle, nie tylko dlatego, że dla wszystkich członków grupy jest to tylko jeden z wielu projektów. Brzmienie The Sea And Cake jest natychmiast rozpoznawalne, choć niekoniecznie pożądane. Z każdą spośród ich płyt spędzimy mądre i kojące chwile, jeśli tylko faktycznie się skupimy i zdecydujemy się ich posłuchać zamiast rzeczy, które wydawać się mogą pilniejsze czy istotniejsze.

Tymczasem nie mówimy przecież o żadnej drugiej lidze, ale o samym personalnym centrum chicagowskiego post-rocka, od lat dziewięćdziesiątych jednego z najbardziej wpływowych nurtów gitarowej alternatywy. Żywotność brzmienia The Sea And Cake sprowadza się do udanego wciśnięcia tejże muzyki w format bezpretensjonalnej i beztroskiej piosenki. "Any Day" jest kolejną kolekcją takich właśnie piosenek, dynamicznych, okazjonalnie bardziej melancholijnych, ale zawsze niemal dokądś się spieszących. Tym razem brakuje zerkania w stronę elektroniki i syntezatorów, podstawa jest w duchu zdecydowanie (indie-)rockowa, niuanse ją przecinające są lekko zawoalowane, choć nadal czytelne. Jazzująca, lecz precyzyjna perkusja, post-rockowe, gitarowe frazowanie, w najlepszych momentach bliskie miejskiemu folku.



The Sea And Cake bardziej są jednak aranżerami i producentami niż kompozytorami i pieśniopisarzami. Ich kompozycje są bez wyjątku stylowe i najlepiej rozbrzmiewają wyodrębnione, zebranie ich w formę albumu uwypukla tylko ich tonalne podobieństwo. Siłą grupy jest kreacja atmosfery, niemożliwej do pomylenia z kimkolwiek innym, rozbiegana piosenkowość "Any Day" tymczasem nie pozwala jej na ogół w pełni wybrzmieć. Stąd urzekają te nieliczne momenty wyciszenia, lekkiego wycofania się zespołu, rozluźnienia pędzącej dynamiki. "Occurs" momentalnie nabiera większej głębi w idealną fuzję piosenki i post-rocka, przypominając nam niemal zaginioną dziś muzykę sprzed dwóch dekad.

Konflikt między intelektualną a emocjonalną odpowiedzią zawsze tkwił w centrum post-rocka i pochodnych. Nawet nazwa The Sea And Cake wydaje się go uchwycać, z jednej strony mamy bowiem coś nieskończenie niemal majestatycznego, z drugiej zaś coś dającego nam poczucie doraźnego, codziennego komfortu. Fascynujący temat pasjonuje dziś nielicznych i płyty w rodzaju "Any Day" tego najmniejszym stopniu nie zmienią. Chyba, że się skupimy i posłuchamy. 6/10 [Wojciech Nowacki]

7 maja 2019


BEACH HOUSE 7, [2018] Sub Pop || Ucieczka do przodu, choć nadal tą samą drogą, ożywiła Beach House na tyle, że faktycznie mówić można o przezwyciężeniu stagnacji w jaką duet popadł wraz z dwoma ostatnimi studyjnymi albumami. "Depression Cherry" pokazało wyczerpanie się formuły, siostrzane "Thank Your Lucky Stars" specjalnie zaś nie ukrywało, że miało być swego rodzaju sentymentalną kompilacją najlepszych elementów z warsztatu Beach House. Wydanie "B-Sides And Rarities" potwierdziło nie tylko koniec pewnego etapu ich kariery, ale też i świadomość tego końca. Kompozycyjna wyobraźnia Beach House zawsze miała dość wąsko nakreślone granice i na "7" nie przynosi większych zmian na tym sprawdzonym już polu. To raczej wymiana producentów i otwarcie się na nowe rozwiązania przyniosła miejscami naprawdę intrygujące odświeżenie brzmienia.

"Dark Spring" na otwarcie jest jasnym tego manifestem, choć tu akurat chodzi bardziej o akceptację shoegaze'owej famy od samych początków Beach House im towarzyszącej. Gitara zamiast syntezatorów na pierwszym planie to jasny wyróżnik, bardziej chyba jednak zaskakuje zwiększona dynamika i żywa perkusja. Refren typowo dla nich rozkwita, ale zamiast powoli budowanej atmosfery piosenka ta przynosi raczej skok do strumienia i rzadką bezpośredniość. To "Lemon Glow" najbliżej ma tym piosenkom Beach House, które niezmiernie satysfakcjonująco mogłyby się ciągnąć w nieskończoność, efektowną dozę niepokoju wprowadza kontrast między balansującą na granicy dysonansu syntezatorową plamą a mechanicznym bitem automatu perkusyjnego. Piosenka do tego podskórnie eskaluje, tu i ówdzie pojawia się gitara, w finale zaś na moment walcująca perkusja. Wszystko to proste środki, ale z odrobiną skupienia można z nich nadal tworzyć efektowne całości.


Miejscami "7" powraca na bardziej utarte tory znajomej melodyki czy dansingowej atmosfery, ale zwłaszcza w drugiej połowie albumu zaskoczenia się koncentrują. "Dive" to pozornie takie właśnie typowe Beach House, lecz kompozycja gwałtownie przyspiesza i zamiast zwyczajowo się rozpłynąć prowadzi raczej w stronę rzadko spotykanej konkluzji. Świetnie brzmi "Black Car" zestawiając szklaną, choć ciepło pulsującą elektronikę z chłodnym, lekko odczłowieczonym wokalem. Jednocześnie subtelnie wplatając w całość niemal folkową gitarę, która większej roli doczeka się w praktycznie indie-popowym "Loose Your Smile". Album mógłby się właściwie skończyć na "Woo", znów silniej syntezatorowym i hipnotycznie uwodzącym ponakładanymi wokalami.

Beach House tym właśnie zawsze uwodziło najbardziej. "Teen Dream" jeszcze stawiało na bardzo dobre piosenki, ale na bajecznie kojącym "Bloom" otulone zostały hipnotyzującym komfortem tak udanie, że rozczarowanie "Depression Cherry" i "Thank Your Lucky Stars" było niemalże spodziewane. "7" nastraja optymistycznie i pozwala ostrożnie oczekiwać jeszcze paru zaskoczeń od Beach House. Piorunującego wrażenia raczej jednak nie robi i serc przygodnych słuchaczy najpewniej niestety nie ściśnie. Ale rumieńce na twarzy oddanych miłośników zasłużenie wywoła. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

30 kwietnia 2019


JAMES BLAKE Assume Form, [2019] Polydor || Po klasycznym dla siebie otwarciu albumu i dwóch utworach, w których Blake odnajduje się raczej w roli akompaniującego hip-hopowi ducha, następuje moment faktycznego przejaśnienia. Z towarzyszeniem smyczków Blake powraca na pierwszy plan w  "Into The Red", prostolinijnej i bezpośredniej piosence miłosnej, nagle jednak nabiera ona pozytywkowo-björkowego charakteru, jednocześnie stając się stopniowo bardziej optymistyczną i, hmm, weselszą. Co w kontekście wizerunku "smutnego chłopca" potwierdza, że "Assume Form" w istocie jest jego najbardziej pozytywnym dokonaniem.

Z medialnymi kontekstami trzeba jednak postępować ostrożnie, James Blake NAPRAWDĘ jest bowiem "smutnym chłopcem" i o problemach z depresją i zaburzeniami lękowymi zaczął bardziej otwarcie mówić właśnie przy okazji tejże płyty. Ups. Zamiast wręczać nam prosty klucz interpretacyjny do Jamesa Blake'a sprawę to raczej komplikuje. Pojawia się niechciane pytanie na ile możemy tej płycie ufać? Czy autor naprawdę z pomocą naprawdę fajnej dziewczyny (vide: "The Good Place") depresję pokonał czy to może jeden z tych momentów, gdy depresja symuluje jakieś, jakiekolwiek uczucie i dochodzi nie do myślenia, lecz odczuwania życzeniowego? "Assume Form" mimo, że przepływa od melancholii przez nadzieję po ukontentowanie muzycznie topi jednak wszystkie te emocje w jednorodnym nastroju, jednym tempie i jednolitej całości. Czyżby więc Blake odseparował się od tego, co wydaje mu się że powinien odczuwać? I tu stajemy się świadomi własnego cynizmu, bo choć sam Blake się do niego przyznaje to przecież jest to typowo krzywdzące podejście wobec osób w mentalnymi problemami. Czyżby zatem lepiej o nich nie mówić? Ale wiemy przecież, że zawsze lepiej jest mówić.


Everything is about me / I am the most important thing / And you really haven't thought all those cyclical thoughts for a while? to nie apoteoza egoizmu, ale idealny opis mechanizmu zaburzeń lękowych, gdy pętle myśli skupiają się na sobie w niemal absurdalny sposób. Pasuje zatem wyśpiewanie ich w niezwykle radioheadowej piosence, "Don't Miss It" swym pięknie ponurym pianinem tak bliskie jest neurotycznym mistrzom, że w finale wydaje się być niemal wprowadzeniem do "Pyramid Song". Innym spośród najlepszych utworów jest "Where's The Catch?" gdzie podobnie eksperymentalnie zapętlone pianino idealnie i gustownie łączy się z hip-hopem i typowo dla Blake'a bajeczną produkcją. Zapamiętywalnych refrenów raczej jednak na "Assume Form" nie znajdziemy, tanecznej elektroniki już natomiast z pewnością. Album jest lepszy, ale jednocześnie i na swój gorszy od "The Colour In Anything", bo choć bardziej skupiony i zdecydowanie krótszy, to jednak z tamtej masywnej płyty łatwiej było wykroić wyróżniające się kompozycje i z miejsca satysfakcjonujące fragmenty. Elementu intrygi i przebojowości nie można jednak odmówić "Barefoot In The Park" w którym gościnnie pojawia się Rosalía nadając kalifornijskiemu życiu Blake'a stosownie latynoskiego posmaku.

Ćwiczenia z bycia Samem Smithem też się tu pojawiają, na szczęście nie jest ich tutaj wiele. Głos Blake'a zaskakująco wciąga, nawet z całkiem kojącym efektem i coraz łatwiej zrozumieć, dlaczego jego twórczość spotykać się może z entuzjazmem często znacznie większym niż zasługuje. James Blake nadal jest lepszym producentem niż pieśniopisarzem, co oznacza po prostu, że producentem jest znakomitym. "Assume Form" brzmi wybornie i podobnie jak funkcją muzyki jest właśnie brzmieć, zadaniem produkcji, często pejoratywnie kojarzonej, jest dostarczenie dźwięków satysfakcjonujących, przystępnych i łatwo przyswajalnych, czyli po prostu popowych. Wraz z "Assume Form" James Blake doczekał się więc wreszcie całkiem dobrego popowego albumu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 kwietnia 2019


PERFECT SON Cast, [2019] Sub Pop || "Cast" jest albumem tak gęstym, tak intensywnym, że nie ma tu czasu na tęsknotę. Za łatwymi odpowiedziami, za czasami pełnymi wyraźnych granic, rozdzielnych tożsamości, jasnych podziałów gatunkowych. Reakcje na nowy album Tobiasza Bilińskiego bywają czasem niezręczne, czasem zabawne, wystarczy rzucić okiem na gorączkowo porównujące do właściwie czegokolwiek komentarze i recenzje. W efekcie zwłaszcza te drugie szybko ześlizgują się do skupienia się na zasłużonych oczywistościach, czyli ikonicznym, choć i tak na swój sposób nadal zbyt mało eksponowanym tytule "pierwszego Polaka w Sub Popie". Prawdziwie oczywistym powinno być jednak śledzenie drogi Kyst - Coldair - Perfect Son i nakładu pracy, który w końcu doprowadził do albumu, w którym najważniejsza powinna być po prostu jego znakomitość.

Obłędny rozmach, ale bez patosu, świetnie i wielowarstwowo za to wyprodukowany, oto najkrótsza charakterystyka płyty, która sama, na szczęście zresztą, do najdłuższych nie należy. Dziesięć kompozycji tworzy całość do natychmiastowego zapętlenia, ale uwaga, zagęszczenie emocji może zmęczyć, lepiej więc dawkować sobie "Cast" bardziej uważnie. W zaskakująco wielu miejscach na płycie niby znikąd pojawia się jakiś zabieg produkcyjny czy aranżacyjny, który pozwala tylko szybko pomyśleć "Co się właśnie stało?" i zadumać się nad potencjałem pomysłowości Tobiasza. Przede wszystkim chodzi jednak o kompozycje, wypowiedziane swym własnym językiem, ale też do perfekcji, choć też i niemal do przesady, doprowadzające jego pieśniopisarski patent.


Piosenki to bowiem silnie bazujące na rytmice, obojętnie żywej czy syntetycznej, ale przykrytej śmietanowym wokalem, który skutecznie łagodzi wszelkie rytmiczne kontury z wielką i niemal niezauważalną siłą napędzające te kompozycje. "Lust" i "It's For Life" to rewelacyjne single, oba całkiem dosłownie rozbiegane, pierwszy z niemal orkiestralnym rozmachem i w swym obrazowym pędzie wręcz kalejdoskopowy, drugi zaś niesamowicie śpiewny i pełen dźwiękowych warstw do wielokrotnego odkrywania. "Promises" przynosi praktycznie stadionowy refren, nawet "Reel Me", znakomicie pełniące rolę swoistego intra, w parę sekund ulega przestrzennej ekspansji katapultując tuż przed finałem emocje. Mało? W "My Body Wants" ich okrutnie precyzyjnie dawkowane zagęszczenie jest wręcz rozdzierające. Nigdzie nie było ostatnio tyle i takich emocji bez popadania w patos oraz maksymalizacji brzmienia zamazującego wszelkie realne czy domniemane inspiracje.
  
Te najlepsze momenty przytłaczają jednak lekko resztę płyty, w zestawieniu z nimi wydawać się może nieco rozmazana, wymykająca się uwadze, lecz to nadal ten sam warsztat. Do ideału przydałoby się po prostu wstrzymanie na moment tej nawałnicy i przełamanie jej jakąś wyraźniejszą chwilą wytchnienia. Nie po to jednak spędza się czas na dopracowywaniu własnego brzmienia, by wstrzymywać swój uzasadniony entuzjazm powrotem do własnej przeszłości. "Cast" nie jest płytą znikąd, przeminął kruchy post-rock Kyst i freak-folkujący Coldair, ale to już "Whose Blood" pokazało talent do piosenek, "The Provider" zaś jawi się dziś jako płyta wyraźnie przejściowa. Pozostaje tylko zadumać się nad "polską muzyką w Sub Popie", bo chyba nie tylko kategorie gatunkowe, ale i narodowe nie powinny dziś mieć większego zastosowania. Liczą się tylko determinacja i dobre piosenki, i w obu tych aspektach Perfect Son przedziera imponujące szlaki. 9/10 [Wojciech Nowacki]

16 kwietnia 2019


FOALS Everything Not Saved Will Be Lost Part 1, [2019] Warner || Wreszcie. Dwa ostatnie albumy Foals zatrzymywały się gdzieś u progu wielkości. "Holy Fire" i "What Went Down" wznosiły się na fali rewelacyjnych singli, ale oba wędrowały przez parę znośnych, ale jednak mielizn, będąc może zbyt długimi i zerkając asekuracyjnie w stronę najprzystępniejszego "Total Life Forever". "Everything Not Saved Will Be Lost Part 1" to album krótki, intensywny i wreszcie nietracący czasu na bezpieczne piosenki. Na swoim piątym albumie Foals są u szczytu kreatywnych możliwości i z zasłużoną pewnością siebie nie bawią się już we wstrzymywanie koni.

Już "Prelude" na "Holy Fire" pokazało, że Foals mają niezwykłą zdolność do tworzenia kompozycji pełniących rolę intra, ale jednocześnie w pełni autonomicznych. "Moonlight" wynosi ten talent do doskonałości, stopniowo, lecz zdecydowanie ogarniając słuchacza przestrzenią podszytą oddechem, śpiewem ptaków, ale i poczuciem obecności opustoszałej betonowej dżungli. Bajeczna, narracyjna gitara, karuzelowy syntezator i punktujące klawisze niby mogłyby dalej eskalować, idealnie wyważone proporcje satysfakcji i niedosytu sprawiają jednak, że trudno wyobrazić sobie lepszą konkluzję niż przejście do reszty albumu. Oraz do "Exits", oh, "Exits", czyli jak zdeformowanym pianinem rodem z "Westworld" odstartować singiel hołdujący ideałom art-popu lat osiemdziesiątych. Przy pierwszym kontakcie wydaje się niepozorny, choć prowadzi go niesamowity groove, podtrzymywany warknięciami sekcji rytmicznej i mnóstwem produkcyjnych zabiegów. Ostatecznie jednak okazuje się obłędnie śpiewną piosenką, która mogłaby trwać i trwać, i tak się dzieje w istocie. Senna i stymulująca zarazem atmosfera kreuje zaskakująco wizualny, post-apokaliptyczny świat, co całkowicie wystarcza do satysfakcjonującej konkluzji po około czterech minutach, ale nie, nadchodzi instrumentalny finał, rodzaj epilogu dominującego nad całą kompozycją, najnowszy z doprowadzonych do mistrzostwa patentów Foals.


Nie ma chwili wytchnienia, wręcz przeciwnie, "White Onions" jest tak intensywne, że nie potrzebuje nawet równie krzykliwego, co śpiewnego wokalu by zapierać dech w piersiach. Perkusja niemal o sile Led Zeppelin, math-rockowa gitara, cięższe riffy, do tego zmiany tonacji, naprawdę bardzo łatwo o niemieszczącą się na emocjonalnej skali przesadę, ale prawdziwym wyciskaczem łez (sic!) jest dopiero "In Degrees". Syntezatorowa pętla przypominać może The Who, ale nad tym fenomenalnym parkietowym przebojem unosi się raczej duch Primal Scream i lat dziewięćdziesiątych. Mogłaby być z tego prosta, taneczna głupotka, ale po obowiązkowym mostku wzbiera pełzająca eskalacja a grupowy zaśpiew Am I wasting my time? / I could not persevere zmierza w stronę gospel i obłędnie gęstej emocjonalności.

"Syrups" na moment zwalnia tempo, wyjątkowo silna linia basu przynosi przydymioną, barową atmosferę, ale znów kompozycja całkowicie przekształca się w szaleńczą galopadę, która wbiega prosto w oczywisty singlowy przebój "On The Luna". Ten murowany koncertowy faworyt jest kunsztownie opleciony gitarą, podbarwiony pulsującą syntezatorową plamą, bawi prostą zadziornością, gniewną energią i fantastycznym uwolnieniem napięcia. Wyrafinowanie materiału staje się znów bardziej czytelne w "Cafe D'Athens", którego połamana rytmika zdecydowanie kojarzy się z późnym Radiohead i początkowo wydaje się być pierwszym słabszym momentem albumu. Mglisty wokal, marimba, wibrafony wydają się być chaotyczne, przypadkowe i trudniejsze do uchwycenia, lecz znowu dochodzi do przewrotu i finałowy, mantryczny zaśpiew całkowicie zmienia wymowę i odbiór całości.


Do ładnego, ale i banalniejszego etapu Foals z "Total Life Forever" wydaje się powracać "Sunday" ze swoją łatwą, falistą melodią, ale raz jeszcze utwór ulega przekształceniu, znów w duchu brytyjskiej muzyki tanecznej lat dziewięćdziesiątych, brzmiąc niczym rave subtelnie opleciony finezyjną gitarą. I tak oto dopiero "I'm Done With The World (& It's Done With Me)", ostatni na płycie utwór staje się pierwszym o którym niewiele da się powiedzieć. Foals zawsze mieli problem z balladami i to właśnie one, choć ładne, temperowały impet i potencjał ich ostatnich płyt. Owszem, zaaranżowana praktyczne tylko na pianino piosenka przynosi tu pewną ulgę, założyć jednak trzeba, że prawdziwy jej sens zostanie odsłonięty wraz z wydaniem drugiej części płyty.

Wydaje się, że "Everything Not Saved Will Be Lost Part 2" nie będzie po prostu kontynuacją, drugą częścią, ale raczej samodzielnym sequelem, nową odsłoną serii. To dwa niezależne albumy od początku planowane jako autonomiczne całości, posiadające jednak dodatkowe konteksty. Nad częścią pierwszą unosi się tajemnica części drugiej, część druga liczyć będzie pewnie na poczucie spełnienia i kompletności. Nawet jeśli na razie znamy tylko połowę wizji to jest ona już imponująco atrakcyjna i nie chodzi nawet tylko o kompozycyjną i produkcyjną maestrię Foals. "Everything Not Saved Will Be Lost" to obraz apokalipsy, kreślony bardziej wizualnie niż werbalnie. W obrazowości słów Yannisa Philippakisa w połączeniu z totalną formą zespołu jest coś niemal kinematograficznego. W obliczu końca świata wyzwolenie tkwi w umyśle tworzącym piękno i we wspólnocie pozwalającej je doświadczać. Z konfrontacji alienacji i wspólnotowości na "Everything Not Saved Will Be Lost Part 1" ostatecznie wynosimy naprawdę sporo nadziei. Ciąg dalszy nastąpi. 10/10 [Wojciech Nowacki]

6 kwietnia 2019


THE PRODIGY No Tourists, [2018] Take Me To The Hospital || Keith Flint to The Prodigy i myśląc o miejscu, wizerunku i energii tejże formacji w ciągu ostatnich dwóch dekad nie sposób się nie zgodzić z takim utożsamieniem. Zasłużony sukces "The Fat Of The Land" w 1997 roku na wiele lat zahamował rozwój grupy, ale nadał jej twarz Keitha Flinta i kierunek działań polegający zdecydowanie bardziej na nawiązywaniu do tej przełomowej płyty niż na próbie stworzenia zupełnie nowej jakości, na wzór diametralnie różnych, wielkich trzech pierwszych albumów The Prodigy z lat dziewięćdziesiątych.

Ścieżka zawężona została do tych wydestylowanych z "The Fat Of The Land" brzmień, które najsilniej kojarzyły się z punkowo-cyrkowym, ale i na wskroś brytyjskim wizerunkiem Flinta. Próbą takiej kontynuacji był skazany na zapomnienie singiel "Baby's Got A Temper" z 2002 roku. Nawet płyta "Always Outnumbered, Never Outgunned", którą Liam Howlett w 2004 roku w końcu odnowił The Prodigy, choć bez udziału żadnego z członków grupy, swymi kanciastymi bitami i krzykliwymi samplami silnie w duchu przypominała właśnie flintowe szaleństwa. Ostatecznie The Prodigy zdecydowali się na pełną ich celebrację przy jednoczesnym zanurzaniu się we własną przeszłość. "Invaders Must Die" przyniosło wesoło głupiutką i całkiem rozrywkową nostalgię, "The Day Is My Enemy" już jednak zawiodło jako całość przyciężka, niezbyt lotna i zdecydowanie zbyt długa. "No Tourists" na szczęście większość tych niedociągnięć naprawia.


Z ulgą odnotować należy, że album liczy tylko dziesięć utworów. Płyta jest kompaktowa, zabawna, nie sili się wzorem poprzedniczki na zbyteczną powagę, nie wydaje się wnosić pretensji do bycia czymś więcej niż muzycznym ekwiwalentem adrenalinowego strzału. Nie próbuje już eksperymentować i szukać różnorodności wzorem klasycznych albumów The Prodigy. Nawet na "Invaders Must Die" i "The Day Is My Enemy" mieliśmy chwile wytchnienia, jakieś momenty przełamania intensywnej atmosfery, "No Tourist" już w takie próby subtelności się nie bawi. Kanciaste rytmy, karuzelowe zapętlenia, lekka infantylność, rave'owa dynamika, echa drum'n'bassu, wszystko to się z sobą miesza w proporcjach, które nie pozwalają na pojawienie się irytacji. Materiał ten doskonale by się odnalazł jako stacja radiowa w Grand Theft Auto lub ścieżka dźwiękowa do Need For Speed. Nie znajdziemy tu ani nic odkrywczego, ani jakoś się wyróżniającego, ale jeśli "The Day Is My Enemy" potrafiło solidnie wymęczyć to w przypadku "No Tourists" nie ma powodu by nie odtworzyć sobie tej płyty raz jeszcze.

Szykowało się zestawianie "No Tourists" z "No Geography" ich niegdysiejszych konkurentów The Chemical Brothers. Szkoda, kontekst tego albumu uległ na zawsze tragicznej odmianie wraz ze śmiercią Keitha Flinta. Abstrahując jednak od wizerunku i popkulturowego znaczenia The Prodigy jego wkład w muzyczny aspekt grupy zawsze był tylko niewiele więcej niż symboliczny. Ale Flint był i będzie przede wszystkim ikoną, o przyszłość więc The Prodigy w formie którą pomógł ukształtować można być chyba spokojnym. 6/10 [Wojciech Nowacki]

2 kwietnia 2019


THOM YORKE Suspiria, [2018] XL || Wartościowanie ścieżek dźwiękowych przynosi szereg trudności. Muzyka zawsze posiadać będzie jakiś kontekst, ale jeśli w pierwszym rzędzie jest muzyką ilustracyjną to kontekst ten jest tak ciążący i jasno nakreślony, że nie sposób się do niego nie odnieść. Nawet jeśli zdecydujemy się na jego świadome pominięcie to już poprzez samo dokonanie takiego wyboru przyznajemy mu istotną wagę. Podejście do "Suspirii" bez znajomości filmu wydaje się z jakiegoś powodu już na starcie doświadczeniem wybrakowanym i problematycznym. Łatwiej jednak uchwycić inne pole interpretacyjne. Czy ten dwupłytowy album jest w istocie najlepszym solowym dokonaniem Thoma Yorke'a?

Pułapką związaną ze słuchaniem "Suspirii" jest wyobraźnia. Dobrą muzykę instrumentalną poznajemy po tym, w jaki sposób ewokuje ona w naszej myśli obrazy. Ba, w przypadku Yorke'a i Radiohead nawet opatrzone konkretnymi słowami piosenki oferują naszej wyobraźni dodatkowe warstwy sięgające daleko poza zwyczajną lirykę. Słysząc wszystkie wplecione tutaj stukoty, pogłosy, skrzypnięcia natychmiast podlegamy upiornie panicznej atmosferze "Suspirii" i snuć zaczynamy własne obrazy. Ale ale, obraz ten już istnieje w postaci filmu, odbierana jest nam zatem swoboda, cokolwiek sobie nie wyobrazimy będzie fałszem w zestawieniu z oficjalną wykładnią filmu. Ścieżki dźwiękowe Mogwai łatwiej odbierać jako w miarę autonomiczne jednostki, ale nad "Suspirią" jaszczurcze spojrzenie Tildy Swinton unosi się silniej niż klapnięte oczko Yorke'a.


Najbardziej fascynujące w tym pieczołowicie rozpisanym materiale jest to, że z łatwością by można z niego wyodrębnić przynajmniej kilka zupełnie różnych mini-albumów lub epek. Z teatralnym ambientem i field recordingiem, z neoklasycznymi kompozycjami zaaranżowanymi na motoryczne pianino, z filmowymi i eksperymentującymi zarazem orkiestracjami, z postapokaliptycznymi pejzażami, z pustynną psychodelią, z sakralnymi chórami, z wariacjami na temat Twin Peaks, wreszcie z bliskimi Radiohead i pięknie niebanalnymi piosenkami. Jednocześnie jednak wszystkie te odcienie układają się w absolutnie spójną całość, obszerną, niemal półtoragodzinną, trzymającą w nieustannym napięciu. Całkiem zresztą dosłownym, w końcu mówimy o ścieżce dźwiękowej do horroru. Bardziej to jednak Kafka niż Lovecraft, bardziej duszne poddasze pełne pamiątek i artefaktów z dachami miasta i rozgwieżdżonym niebem prześwitującymi przez pokrzywione dachówki niż wilgotna piwnica.

Bezbłędna ta całość potwierdza w całej rozległości znany już talent i rosnącą wszechstronność Yorke'a jako kompozytora, pieśniopisarza, producenta, aranżera. Nawet te kilka zawartych na "Suspirii" piosenek pozwala nam się solidnie zadumać, z łatwością znaleźć by się bowiem mogły na płycie nowej inkarnacji Radiohead, nie stoi za nimi jednak zespół, lecz jeden tylko człowiek. Wzdragam się przed nazywaniem "Suspirii" najlepszym jego solowym dziełem. Ale jeśli "The Eraser" brzmiał jak stacja pośrednia między "Hail To The Thief" a "In Rainbows" Radiohead a "Tomorrow's Modern Boxes" rozwijając najbardziej awangardowe elementy elektroniki "Kid A" mogło być zbyt hermetyczne, o tyle "Suspiria" na swój sposób może faktycznie okazać się powszechnie najprzystępniejszym albumem Thoma Yorke'a. 8/10 [Wojciech Nowacki]

31 marca 2019


A PERFECT CIRCLE Eat The Elephant, [2018] BMG || A Perfect Circle uniknęli losu bycia spin-offem Toola, zdobywając sobie, niezbyt rozległą przecież dyskografią, pozycję niemal kultową. Na swój sposób był to idealny zespół przełomu lat dziewięćdziesiątych i zerowych. Odpowiednio alternatywny, odpowiednio rockowy, odpowiednio ambitny, odpowiednio popowy, odpowiednio gniewny i kojący zarazem. Odpowiednio też amerykański, o czym niekoniecznie pamiętamy, lub i niekoniecznie rozumiemy. Amerykańscy żołnierze słuchający A Perfect Circle gdzieś na misji w Iraku lub Afganistanie? True story. W dziś wspominanej niemal z nostalgicznym rozrzewnieniem bushowskiej rzeczywistości powstało i "Riot Act" Pearl Jamu, i enigmatyczne płyty A Perfect Circle, ale jeśli ci pierwsi wiekiem pewnie zmęczeni dzisiaj milczą to powrót tych drugich zasadniczo nie dziwi.

Zwłaszcza że i od strony muzycznej zawsze byli konceptem nienachalnie atrakcyjnym i poniekąd ponadczasowym. Chwytliwości ich własnych kompozycji, ale też coverów, nie można im odmówić i ten aspekt A Perfect Circle jest oczywiście na "Eat The Elephant" nadal eksplorowany. Płyta przyjemnie przepływa, poszczególne jej cząstki wpadają w ucho, choć nie zawsze z właściwych powodów, ale lepiej zbytnio się nie wgłębiać w poszukiwanie stojącej za nimi większej wagi. Album utrzymany jest w jednym, imponująco kroczącym, ale w ostatecznym rozrachunku sennym tempie. Najsilniej punktowany jest właśnie dźwiękami pianina, które już w otwierającym płytę utworze tytułowym, w połączeniu z szurającą perkusją, kreślą atmosferę całości.


Jeśli pojawiają się tu gitary to najczęściej właśnie w duchu radiowej alternatywy przełomu wieków, co na szczęście tworzy nadal dość ponadczasowy efekt. Niektóre rozwiązania melodyjne są lekko zbyt banalne, okazjonalnie pojawiają się echa macho-new-metalu, ale nie ma tu mowy o żadnych zaskoczeniach. Bardziej agresywna konkluzja refrenu rozbrzmiewa tylko w "TalkTalk", "The Contrarian" zaś wydaje się nawet lekko eskalować, flirtując jednocześnie z czymś na kształt elektronicznego dark-folku. Reszta zaś to głównie przyjemnie wyprodukowany i, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszymi płytami A Perfect Circle, tylko okazjonalnie naprawdę przebojowy podkład pod zwodnicze słowa Maynarda Jamesa Keenana. Śpiewa bowiem o rzeczach ważkich, odnieść więc można wrażenie, że używa wielu wielkich słów, tymczasem nawet w piosenkach z nieodgadnionych powodów sięgających pięciu, sześciu minut są to głównie repetycje i proste slogany.

Słysząc rzeczy w rodzaju Thoughts / And prayers / Adorable ma się pełne prawo do przewracania oczami, zarówno humor, jak i obserwacja rzeczywistości są tu trafne, choć może i przyciężkie, ale A Perfect Circle udaje się to wszystko zbalansować w przyjemną całość. Choć oczekiwania mogły być większe, "Eat The Elephant" jest powrotem udanym, po prostu w żaden sposób nieekscytującym. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

18 marca 2019


JOHN GRANT Love Is Magic, [2018] Bella Union || Single potrafią zmylić. Syndrom ten szczególnie daje się we znaki w przypadku albumów silnie wyczekiwanych, zwłaszcza jeśli obiektywne ku temu powody przykryte są ciepłym kocykiem osobistego afektu. Cat Power wyszła z tej sytuacji obronną ręką od samego początku tonując oczekiwania względem wycofanego "Wanderer". Anna Calvi zaniepokoiła nieco zbyt ładnymi i radiowymi singlami, gdy tymczasem "Hunter" okazał się być wypełniony kompozycjami znakomicie niebanalnymi. Zapowiedzi "Love Is Magic", łącznie z utworem tytułowym, cóż, również lekko zaniepokoiły.

Jasne, "He's Got His Mother's Hips" to niezobowiązująco fajna piosenka, ale zarówno w kategoriach taneczności, jak i humoru, John Grant miał już lżejsze dokonania. "Touch And Go", "Is He Strange" i "Love Is Magic" zbyt mocno jednak zwracały się w stronę soft-rockowych ballad dla dojrzałych, co też zdarzało się Grantowi niejeden raz w przeszłości, lecz zawsze albo z lekką nutą pastiszu, albo z całkiem poważną i niezwykle silną emocjonalnością ujętą w zjawiskowe kompozycje. Single więc, choć ładne, zjawiskowością się nie popisywały. Soft-rockowe również są tylko pod względem melodyki i produkcji, zamiast gitar uświadczymy w nich bowiem ejtisowe syntezatory i zduszony wokalny pogłos. Czy zatem kryzys wieku średniego, który znalazł się w tytule poprzedniego albumu "Grey Tickles, Black Pressure", tutaj dopadła Granta na serio?


Otóż nie, utwory te nie są na szczęście dla płyty "Love Is Magic" reprezentatywne, jeśli coś w nich wskazuje na charakter albumu to jest właśnie owa charakterystyczna surowość elektroniki. Mniej lub bardziej taneczna elektronika dla Granta obczyzną nie jest, "Pale Green Ghosts" było znakomitym albumem nieprzypadkowo spowitym brzmieniami charakterystycznymi dla GusGus, współpraca z Hercules & Love Affair przelała się lekko na "Grey Tickles, Black Pressure" jako jeden z elementów różnorodności tej płyty. Na "Love Is Magic" wydaje się, że największy wpływ miała praca nad "Mr Dynamite", wydanym parę miesięcy wcześniej albumem projektu Creep Show , w którym Grant połączył siły z triem Wrangler, niszowo pływającym po wodach surowego elektro.

Otwierające całość "Metamorphosis" wydaje się wprost kontynuować wątki napoczęte z Creep Show, będąc jednocześnie początkiem płyty dość ciężkiego kalibru. Nieokrzesane, balansujące na granicy nieprzyjemności syntezatorowe brzmienie rozpościera się na przestrzeni niemal sześciu minut, będąc tylko podkładem dla pozornie chaotycznego strumienia świadomości Granta. Singlowe "Love Is Magic", łagodne, piosenkowe, ale i z unoszącym się nad nim delikatnym zapachem antydepresantów nabiera zatem na drugiej pozycji nowego sensu, choć sporo mglistego czasu musi upłynąć zanim dotrzemy do najciekawszej, środkowej części płyty. "Preppy Boy" wreszcie przynosi ożywienie wraz z duchem Hercules & Love Affair przefiltrowanym przez śmiesznostki Granta, "Smug Cunt" oferuje bodajże najsilniejszy na płycie refren, "Diet Gum" zaś paradoksalnie okazuje się być swoistym centrum albumu.

Ten ponad siedmiominutowy i niemal kreskówkowy spoken-word jest totalnie przegadany, ale dzięki typowemu, sarkastycznemu poczuciu humoru Granta sprawdza się doskonale. Jego zmysł obserwacji i krytyki rzeczywistości jest tu też obecny, filtrowany przez głęboko osobiste, queerowe jej postrzeganie, ale jeśli we frenetycznym, pełnym absurdów codzienności "Metamorphosis" przyznaje się do pochłonięcia sobą, to jednak zarówno jego osobowość, jak i zwyczajowy talent kompozytorski wśród tych niewielu, lecz zbyt długich i sennych piosenek jakoś się tym razem wytracają. "Love Is Magic" to silna i zdecydowana płyta, choć zarazem pierwsza na której pojawiają się jakiekolwiek niedociągnięcia. Wbrew więc uniwersalnemu tytułowi niekoniecznie nadaje się do pierwszego kontaktu z jednym z największych pieśniopisarzy naszych czasów. 7/10 [Wojciech Nowacki]