30 kwietnia 2021


MOGWAI Rock Action, [2001] Southpaw || Minęło dwadzieścia lat od wydania "Rock Action", trzeciego albumu Mogwai. Sama świadomość takiego upływu czasu słusznie może wydawać się wstrząsającą, ale mówimy tutaj o zespole, który ze wstrząsającości uczynił swój znak rozpoznawczy. W dekady trwającym procesie recepcji post-rocka Mogwai mieli płyty być może bardziej znaczące, może efektowniejsze, może przystępniejsze. Ich debiut wpisał się w legendarny już status roku 1997, niektóre spośród późniejszych albumów padły zaś po latach na podatniejszy grunt, ale płyta idealna może być tylko jedna. I tak samo jak zasługiwała na odkrycie w momencie wydania, zasługuje na nie po latach.

Z punktu widzenia rozwoju Mogwai "Rock Action" może wydawać się jednocześnie przełomem i etapem przejściowym. "Mogwai Young Team" zapisało się w historii, nawet jeśli jego brzmienie silnie tkwi w czasach jego powstania. "Come On Die Young" powtórzyło poniekąd sprawdzoną formułę, ale w spójniejszej i emocjonalnie ciemniejszej formie. Etap ten podsumowało znakomite "EP+6", pierwszy dowód na to, że najlepszymi płytami Mogwai niekoniecznie są te regularne. Zespół mógł z łatwością się tutaj zatrzymać i w nieskończoność powtarzać te same patenty, co stało się losem większości wykonawców utożsamiających się ze stereotypowo definiowanym post-rockiem, przyczyniając się do skostnienia mającego łamać bariery gatunku.

Ale "Rock Action" przyniosło zasadnicze ożywienie jeszcze zanim jego potrzeba stała się tak palącą, na lata ustanawiając Mogwai jako jeden z najważniejszych zespołów muzyki rockowej, która wyłoniła się z alternatywnego fermentu przełomu wieków. Gatunkowe bariery zburzyli Radiohead z "Kid A", emocjonalną pustkę rocka lat dziewięćdziesiątych wypełnili Blur z "13", nagle możliwą stała się intymna kruchość The Notwist czy rozdzierająca melancholia Hood. Konstelacja ta, do której z "Rock Action" dołączyli Mogwai, przetrwała jako znacznie istotniejsza dla brzmienia późniejszych dekad niż ówczesna "nowa rockowa rewolucja" skupiająca uwagę tych, którzy oglądając się na przeszłość nie byli jeszcze gotowi na prawdziwie alternatywny wymiar rocka.


Dla zespołu, który zdążył już odznaczyć się gargantuicznymi kompozycjami, rozpozcierającymi kontrolowane batalie skupionej ciszy z gitarowym hałasem na kilkanaście minut, liczące niewiele ponad pół godziny "Rock Action" musiało być jasną wypowiedzią. Wyraźniejsze wykorzystanie elektroniki stało się zaś zapowiedzią normy na późniejszych albumach Mogwai. Choć syntezatorowe brzmienia stały się równorzędną do gitar częścią ich stylu, to elektronika na "Rock Action" przejawia się oszczędnie, choć wyraziście, czasem wręcz niezręcznie, jak w rozedrganych szumach skądinąd kontemplacyjnie eskalującego "Sine Wave". Wbrew pozorom wyjątkowo dużo jest tu wokali, często przewijają się one nierozpoznane, jako ukryta linia melodyczna, dodatkowa warstwa ostrożnie, lecz bezbłędnie przemyślanych kompozycji, pełniąc rolę raczej instrumentu niż pierwszoplanowego punktu zaczepienia. "Dial Revange" jednak, którą w języku walijskim zaśpiewał Gruff Rhys z Super Furry Animals, to po prostu, krótka, lecz rozdzierająco piękna, zwyczajna piosenka, jakże inna od znanych z późnych płyt Mogwai skocznych, praktycznie rockowych singli i zajmująca w ich dorobku miejsce absolutnie wyjątkowe. Z drugiej zaś strony "Take Me Somewhere Nice" z prostą, dźwięczną gitarą i ciepłą melancholią, w której można powoli zatonąć, wywodzi się wprost z podobnych prób zawartych już na wcześniejszych, klasycznych albumach.

Ideał "Rock Action" nie tkwi jednak tylko w rozwoju, odmianie, łączeniu nowego ze starym, ale paradoksalnie właśnie w zwięzłości tej płyty. Pomijając dwa przerywniki, kołysankowe "O I Sleep" i niby-industrialne "Robot Chant", zostajemy tu tak naprawdę tylko z sześcioma kompozycjami, spośród których większość stanowi test wrażliwości i emocjonalną podbudowę przed dwoma utworami stanowiącymi centrum albumu. "You Don't Know Jesus" powraca do z zacięciem dawkowanego, gitarowego terroru, już wtedy typowego dla Mogwai, tutaj jednak w znacznie krótszej, ale równie skutecznej formie. Utworu takiego jak "2 Rights Make 1 Wrong" Mogwai jednak nie stworzyli nigdy wcześniej i już nigdy potem. Jasne, w podstawowej strukturze to nadal post-rockowa eskalacja budująca niezmiernie efektowne momenty zwrotne, ale dech w piersiach zapiera tutaj wyjątkowy optymizm, przechodzący od ekstatycznego do kojącego, oraz kalejdoskopowe wręcz aranżacje z maestrią powiązane w niemal dziesięciomiutową całość. Stosunkowo powolna, gitarowa melodia szybko kontrastowana jest mocną, rozpędzoną perkusją i gdy do całości dołączają dęciaki kompozycja już tylko wspina się do niesamowicie intensywnego punktu kulminacyjnego. To jednak ledwie połowa podróży, utwór redukuje się bowiem do intymnej, laptopowej elektroniki, po czym nabiera zupełnie innego rozmachu wraz z pojawieniem się banjo(!) i wieńczących całość współbrzmiących zaśpiewów. Po czymś takim finałem albumu i emocjonalnym zejściem nie mogło być nic innego niż medytacyjne "Secret Pint".

Pół roku po wydaniu Mogwai "Rock Action" ukazał się swoisty suplement do tego albumu, co poniekąd zapoczątkowało tradycję wieńczenia etapów kolejnych płyt rozmaitymi dodatkami. Wtedy jednak nie była to epka z niewykorzystanymi utworami, zbiór remiksów czy album koncertowy. "My Father My King", płyta z jednym tylko, dwudziestominutowym utworem, była raczej autentyczną antytezą "Rock Action". Być może chodziło o odreagowanie, być może o zaspokojenie rozczarowanych kierunkiem obranym na tamtej płycie. Tradycyjna melodia żydowskiej modlitwy zmieniona w kwintesencję post-rockowej kakofonii i kontrolowanego gitarowego hałasu stała się kultowym zwieńczeniem koncertów Mogwai, ale traktowane razem "Rock Action" i "My Father My King" są wyczerpującym dowodem na to, jak wyjątkowy jest to zespół. 10/10 [Wojciech Nowacki]