30 września 2016


OPETH Sorceress, [2016] Nuclear Blast || Najnowsza płyta Opeth nie powinna być zaskoczeniem. Zespół już na dwóch poprzednich albumach wyraźnie dał do zrozumienia, w jakim kierunku artystycznym zamierza podążać a "Sorceress" jest ich naturalnym następcą. A jednak czuję się zawiedziony. Po pierwsze dlatego, że dobór singli był niezwykle mylący. Jako wizytówkę albumu wybrano utwór tytułowy, który stylistycznie nie ma właściwie nic wspólnego z resztą płyty (łączy się być może jedynie z "The Wilde Flowers"). Po drugie, sami muzycy napędzali oczekiwania swoich starych fanów, którzy, chociaż pogodzeni już z brakiem growlingu, liczyli na album zwarty kompozycyjnie i budowany za pomocą potężnych i melodyjnych riffów. Powtarzanie w wywiadach przez np. Fredrika Åkessona, że jest to "ciężka" płyta a wokale Åkerfeldta zbliżają się do pełnych ekspresji krzyków okazało się zaklinaniem rzeczywistości. Dużo zamieszania i szkody zrobiła też recenzja z serwisu Metal Wani którą należałoby chyba uznać za "oficjalną" i "zaakceptowaną" przez zespół, bo powstała w czasie gdy jeszcze nikt inny do płyty dostępu nie miał (nie upubliczniał jej dziennikarzom ani Nuclear Blast, ani nikt ze środowiska zespołu). Mogliśmy się z niej dowiedzieć, że "Sorceress" jest "najbardziej metalowym" albumem od czasu "Watershed" oraz że to właśnie na najnowszym albumie uświadczymy największą zawartość "Opeth w Opeth" od niemal dekady. No i okazało się, że Jonathon Rose słuchał chyba innej płyty niż ja.

Warto może od razu wyjaśnić pewną kwestię, która jak bumerang powraca w polemikach między "nowymi" a "starymi" fanami zespołu. To nie głęboki wokal Åkerfeldta decydował o wyjątkowości Opeth. Świadczyły o tym doskonałe kompozycje, zaskakujące rozwiązania harmonijne oraz gęstość melodyczna poszczególnych utworów. Na myśl przychodzą mi dwa utwory, "Face Of Melinda" ze "Still Life" oraz "To Bid You Farewell" z "Morningrise". Nie ma tam growling, jest za to przepych, klimat, wspaniała praca gitary oraz sekcji rytmicznej. Utwory te zbudowane są w niezwykle finezyjny sposób oraz logicznie się rozwijają. Jest to przykład pierwszy z brzegu, tego typu kompozycji w historii Opeth było dużo więcej. Na "Sorceress" żaden z utworów nawet nie zbliża się poziomem do dwóch wspomnianych. Michael Åkerfeldt, wielki fan undergroundowego progresywu włoskiego spod znaku np. Museo Rosenbach czy Il Paese Dei Balocchi ślepo trzyma się recepty, która w praktyce zamiast nadawać jego twórczości pierwiastek niezwykłości i rozmachu wysysa z niej powoli życie. W ewolucji artystycznej Opeth bardzo dużo złego zdziałał Steven Wilson, gdyż to właśnie sposób, w jaki on postrzega muzykę progresywną (w jego wykonaniu jest to muzyka plastikowa, o popowym zabarwieniu, wyzbyta szczerości) najbardziej uderza w kompozycje Åkerfeldta.


O ile jednak "Heritage" potrafiło zaintrygować, pomimo swojego chaotycznego charakteru, ciesząc bogactwem pomysłów, często porzucanych w połowie, nie zawsze sensownie wprzęganych do utworów, ale jednak intrygujących, to na "Sorceress" pomysłów jest bardzo niewiele. Na rynku pojawiły się trzy single, potężny, jak na "nowy" Opeth, tytułowy "Sorceress", melancholijny, spokojny, ale przemyślany "Will O The Wisp" oraz chwytliwy "The Wilde Flowers" i są to zdecydowanie najlepsze utwory na albumie. Można do tej listy na siłę dodać jeszcze "Chrysalis" oraz "Sorceress 2", tyle, że "Chrysalis" budowany jest na riffie brzmiącym, jakby Åkerfeldt cofnął się w muzycznym rozwoju o wiele lat a piękny, lekko niepokojący motyw przewodni "Sorceress 2" zmierza donikąd i kończy się przed jakimkolwiek satysfakcjonującym rozwiązaniem. Dużo uwagi w materiałach promocyjnych oraz wspomnianej już recenzji Jonathona Rose'a poświęcono utworowi "Strange Brew". Miał on stanowić jakoby opus magnum najnowszej płyty. Jak dla mnie, jest to kompozycja nieskładna, nielogiczna i ciągnąca się w nieskończoność, jakby na siłę i wbrew zamierzeniom muzyków. Niestety, mamy tu jeszcze najwyżej przyjemny "A Fleeting Glance", mało odkrywczy utwór "Era", który nie pozostawia w głowie słuchacza żadnego śladu oraz ładne, ale zbyt monotonne "The Seventh Sojourn". Być może mój zawód wynika z faktu, że spodziewałem się czegoś więcej. Miałem nadzieję, iż zespół poza opublikowanymi singlami trzyma w zanadrzu coś wyjątkowego, coś co sprawi, że poderwę się z fotela. Słuchając albumu, czekając na taki przełomowy moment, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że Åkerfeldt stoi w szerokim rozkroku między dwoma łódkami reprezentującymi, z jednej strony, wpływy progresywne, które już wiele lat temu wymyślono, rozwinięto i wykorzystano (i zrobiono to lepiej niż Opeth kiedykolwiek będzie w stanie to zrobić) a z drugiej, elementami, które konstytuowały wyjątkowość zespołu (łączenie dwóch odrębnych stylistyk, potężne, dobrze zaaranżowane riffy, zabawa harmoniami i, właśnie, progresywność muzyki, tyle, że wyrażana zupełnie inaczej niż obecnie). Tylko patrzeć jak Åkerfeldtowi pękną w kroku jeansy a on sam wpadnie do wody.

Nie napiszę jednak, że "Sorceress" to płyta zła, nawet pomimo faktu, że przykro się zawiodłem. Jest to jednak album, który, mam wrażenie, mógłby być dużo lepszy, gdyby tylko Michael Åkerfeldt celowo nie rozwadniał kompozycji niepotrzebnymi i przewidywalnymi pseudo-progresywnymi pasażami. Progresyw oznacza rozwój, poszukiwanie nowych form ekspresji a nie przywoływanie ducha art-rockowych dokonań lat 70-tych. Opeth najbardziej progresywny był na wspomnianym już "Mornigrise" i do tego poziomu nigdy już się nie zbliżył. Być może zresztą "Sorceress" jest albumem wybitnym, kto wie? Może po prostu ja słucham go w nieodpowiedni sposób. 6.5/10 [Jakub Kozłowski]

26 września 2016


YO LA TENGO Stuff Like That There, [2015] Matador || Po ponad trzydziestu latach kariery grupa komfortowo stabilna jak Yo La Tengo może po prostu zachcieć podzielić się tym komfortem ze słuchaczami. "Stuff Like That There" kontynuuje odwrót od hałaśliwej strony ich twórczości, po raz ostatni obecnej na znakomitym, lecz niedocenianym "Popular Songs" i niemal całkowicie zredukowanej na po czasie zyskującym, ale nomen omen przybladłym "Fade". Czyni to jednak w sposób urokliwy, konsekwentny i, no właśnie, po prostu komfortowy.

Nie jednak brak indie-punkowych piosenek czy zgrzytliwych kilkunastominutowych gitarowych jamów jest podstawowym wyróżnikiem czternastej płyty Yo La Tengo. Kompozycje w widoczny sposób sięgają do klasycznie popowego, dwu-, trzyminutowego standardu, przede wszystkim jednak w większości nie są autorstwa zespołu. Yo La Tengo niczym szafa grająca alternatywnego rocka powrócili do idei albumu będącego kolekcją przeróbek cudzych piosenek, mniej lub bardziej znanych, reinterpretacji swoich własnych starszych kompozycji, okraszonych tylko całkowicie premierowym materiałem. I choć słowo kolekcja sugeruje pewne rozedrganie i przypadkowość, zwłaszcza w obliczu kolażowego pochodzenia utworów, to "Stuff Like That There" jest (nie)zaskakująco spójne i delikatnie emocjonujące.


Yo La Tengo bowiem niezależnie od tego czy sięgną po skoczną folkową piosenkę, klasykę bluesa, przebój The Cure, radośnie głupkowate country czy słoneczny pop lat sześćdziesiątych z wokalnymi harmoniami, to po trzech dekadach dopieszczania swej lżejszej strony brzmią równie ładnie i kojąco. Część piosenek jest z miejsca rozpoznawalna ("My Heart's Not In It", "I'm So Lonesome I Could Cry", "I'm So Lonesome I Could Cry" i rzecz jasna "Friday I'm In Love"), inne mogą brzmieć anonimowo, lecz jednocześnie wszystkie brzmią jak Yo La Tengo bezpretensjonalnie, ale też i bez większego powodu, zapraszające słuchaczy do swojej strefy komfortu. Na wysokości piosenki noszącej symptomatyczny tytuł "I Can Feel The Ice Melting" aranżacyjne podobieństwo zaczyna być odrobinę zbyt wyczuwalne i już do samego końca albumu raczej trudno przywrócić uwagę. Wcześniej jednak wyłuskać można fragmenty w których ogniskowa gitara akustyczna i szurająca perkusja gdzieniegdzie kontrowana jest silnym jazzującym basem i zręcznymi frazami gitary elektrycznej, szczególnie w motorycznym "Rickety", pierwszej spośród dwóch premierowych oryginalnych piosenek. Druga, "Awhileaway" okazuje się akustyczną balladą bazująca na post-rockowym brzmieniu gitary zaadaptowanym na potrzeby alt.country, ale w skali albumu prawdziwie wyróżnia się nowa wersja "The Ballad Of Red Buckets" z albumu "Electr-O-Pura" z 1995 roku. Stosunkowo najdłuższa, prawie pięciominutowa kompozycja, dzięki silnej linii basu i łkającej gitarze kreuje odwołującą się do bluesa pustynną atmosferę bliską wczesnej psychodelii The Doors.

Żadna z piosenek i żaden z pomysłów Yo La Tengo na "Stuff Like That There" nie jest nieudanym, ale też żaden nie wydaje się potrzebnym. Lecz jednak to zrobili. Spójnie, konsekwentnie i od pierwszego przesłuchania lżej i bardziej uwodzicielsko niż na "Fade". 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 września 2016


MARILLION Fuck Everyone And Run (F E A R), [2016] Ear Music || Jestem fanem Marillion. Ale przede wszystkim klasycznego, wzbudzającego uczucie szacunku i przepełnionego charyzmą roztaczaną przez Derecka Dicka. Cenie jednak również Marillion ze Stevem Hogarthem, a płyty "Seasons End", "Brave" i "Marbles" uważam za jedne z najlepszych w katalogu obu wcieleń zespołu. Tylko, że mówiąc o Marillion po roku 1989 nie mogę z pełną szczerością powiedzieć, że wracam do albumów zespołu regularnie. W większym stopniu zdaję sobie sprawę z muzycznej wartości płyt nagranych z Hogarthem, niż namacalnie ją odczuwam. Zbyt wiele w katalogu Marillion pojawiło się chybionych pomysłów, nietrafionych poszukiwań czy stylistycznych wycieczek. Zespół na pewno się rozwijał, ale kierunek tego rozwoju nie zawsze pokrywał się z moimi osobistymi muzycznymi preferencjami (chociażby nieudany "marillion.com" i monotonny "Radiation").

Nie zrozumiem jednak ludzi, którzy od razu postanowili zespół skreślić gdy tylko Fish opuścił pokład. Jak zwykle duża w tym zasługa autorytetów muzycznych, których Polacy zdają się bardzo potrzebować i bezgranicznie im wierzą. Tym razem "zawinił" Tomasz Beksiński, który niemiłosiernie pastwił się nad drugim albumem Nowego Marillion "Holidays In Eden". Nie mi sądzić, czy słusznie. Osobiście cenię sobie jednak i tą płytę. Ważniejszym zagadnieniem pozostaje fakt, że spora część fanów zespołu nie starała się samemu zmierzyć z materią. Zawsze prościej jest uwierzyć komuś na słowo, chociaż najczęściej okazuje się to błędem. Dlatego pomimo, że najnowsza płyta zespołu "Fuck Everybody And Run" obiecuje odrobinę więcej niż, moim zdaniem, jest w stanie dać, każdy powinien zapoznać się z nią osobiście. Bo Marillion nie ogląda się na mody i trendy dominujące na rynku. Jak zawsze robi to, co kocha i w taki sposób, który im najbardziej odpowiada. Efektem jest muzyka niezwykle piękna i poruszająca a jednak niełatwa w odbiorze i kompletnie nieefektowna. Dosyć już taniego efekciarstwa w art-rocku. W tym królowały lata 90-te.

U podstaw albumu leży niepokój i złość. Tak twierdzą muzycy i takie uczucia towarzyszyły Steve'owi Hogarthowi podczas pisania tekstów. Polityczne, ekologiczne i społeczne zmiany, bezwzględna weltpolitik sprowadzająca jednostki do roli trybika, świat magnatów finansowych i rozbieżności społecznych. Przeczucie nadciągającej zmiany. Wielkie Problemy i Ważne Zagadnienia. O tym Marillion chciał tworzyć muzykę, przed tym ostrzega wszystkich, którzy poświęcą 68 minut na obcowanie z albumem. Ja jednak w poszczególnych, rozbudowanych i wolno sączących się utworach dostrzegam przede wszystkim nostalgię. Być może za Anglią, którą muzycy pamiętają z przeszłości, a która teraz już właściwie nie istnieje. Może wzdychają do beztroskiej młodości i prostszych czasów. Gdy miałem okazję zapytać o to Hogartha, to z jednej strony zaprzeczył, jakoby u podstaw albumu leżało poczucie tęsknoty za minionym, a z drugiej przyznał, że nie odnajduje się w obecnym świecie i wraz z wiekiem coraz częściej wraca myślami do przeszłości. Czy więc mamy do czynienia z moralizatorskim odpryskiem przechodzonego kryzysu wieku średniego? Nie. Zespół bowiem nie stara się przekonać do własnej wizji świata. Marillion co najwyżej ostrzega.


Robi to w przepięknej suicie "El Dorado" i w rozbudowanym, oskarżycielskim "The New Kings". Odnosi się do alienacji i samotności w "The Leavers", które to, jak Hogarth stwierdził, może być wiązane z Brexitem, chociaż nie taki był jego zamiar. Przestrzega przed relatywizacją dobra i zła, przewagą jaką tytułowy strach zdobywa nad miłością (wg słów Hogartha: "Na świecie są tylko dwa motywy działania wpływające na ludzkie zachowanie: miłość i strach, a wszystko co dobre bierze się z miłości"). Swoje artystyczne cele Marillion stara się jednak osiągać nienachalnie, swoje racje ubiera w senne akordy i prezentuje w sposób, który raczej skłania do zadumy niż czynnego oporu.

Są na tej płycie fragmenty przepiękne, takie jak "F E A R", "Living In F E A R" czy całe "The Leavers". Są momenty, w których muzycy zagubili się w improwizowanych, rozbudowanych formach (klika części "El Dorado"). Są również utwory niezbyt udane ("White Paper"). Nie mogę jednak zespołowi odmówić konsekwencji i odwagi. Niewiele jest już bowiem osób, które poświęcą 68 minut swojego życia na spokojne zanurzenie się w tak wymagającej i nieprzebojowej muzyce. Ci, którzy to jednak zrobią nie powinni się zawieść, "F E A R" być może nie dorównuje "Brave". "Afraid Of Sunlight" czy "Marbles", ale nadal stanowi niezwykle intrygujący zapis twórczości inteligentnych i szczerych muzyków. Nie jest to płyta łatwa, ale i nie miała taką być.

Marillion nie uwarunkowany biznesową stroną muzycznej sceny może robić co chce. I robi to z niesłabnącą elokwencją i urokiem. Albumu "F E A R" nie da się sprowadzić do kilku chwytliwych singli na bazie których wytwórnia zbije kapitał za preordery płyty. I stanowi to jej największą zaletę, wyróżniającą Marillion na tle pseudo-progresywnej konkurencji. Chociaż po pierwszych trzech przesłuchaniach stwierdziłem, że najnowszy album zawodzi, po kolejnych kilkunastu godzinach z nim spędzonych muszę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - płyta "F E A R" jest piękna. 8/10 [Jakub Kozłowski]

22 września 2016


NEON INDIAN VEGA INTL. Night School, [2015] Transgressive || Alan Palomo uczynił więcej dla promocji Polski niż wszystkie ministerialne programy, granty i fundusze razem wzięte. Ok, być może "Polish Girl" nie zainspirowała szerokich tłumów do wędrówek wśród mazowieckich wierzb, ale obok "Midnight City" M83, "Julius" Starfucker i "How Deep Is Your Love?" The Rapture była jednym z najbardziej bezwstydnie przebojowych singli roku 2011. Pół dekady później autorzy powyższych różnie odnajdują się w warunkach gdy bogato inkrustowane, ale jednoznacznie łatwe przeboje nie należą do najmodniejszych potrzeb części słuchaczy.

"Era Extraña" w istocie znajdowała się niebezpiecznie blisko bycia albumem jednego przeboju. "Polish Girl" była chyba najbardziej chwytliwą piosenką ze strony któregokolwiek z ojców chillwave'u, ale jednocześnie Neon Indian porzucał na tym albumie mikrogatunkowe ograniczenia w których wtedy jeszcze tkwili Toro Y Moi oraz Washed Out. "Era Extraña" była bardziej otwarcie syntetyczna i zmierzające w stronę ejtisowej retroelektroniki. Choć wokal Alana Palomo jeszcze konsekwentnie skrywał się przytłumiony za quasianalogowymi filtrami. Skłonności ku eksperymentatorstwu były już jednak widoczne i w kompozycjach, i aranżacjach, i w samej strukturze albumu.


Na "VEGA INTL. Night School" pop jest tożsamy z eksperymentem a Neon Indian wydaje się kłaść fundamenty po gatunek, który najstosowniej by było nazwać progresywnym disco. Lata osiemdziesiąte nie są tu tylko z fascynacją replikowane, choć pieczołowicie rekonstruowane inspiracje widoczne są i w oprawie graficznej. Kompozycje okazują się jednak zaskakująco pokomplikowane, nie tracąc przy tym nic z tanecznej chwytliwości. "Street Level" konfrontuje ze sobą rozwodnioną produkcję Toro Y Moi z połamaną rytmiką Flying Lotus. Gdzieniegdzie pojawia się utracona zręczność Daft Punk ("Hit Parade", częściowo "Slumlord"), okazjonalnie reggae rytmika kojarząca się zarówno z Lady Pank, jak i z The Police ("61 Cygni Ave" i "Annie"). Wymowa całości wydaje się pastiszowa, żartobliwa, ale jednocześnie dojrzała i eksperymentalna. Dźwiękowo i produkcyjnie album jest niezwykle gęsty, ale pomimo wielości warstw i faktur wcale nie wydaje się przeładowany. Najbardziej zaś oczywistą różnicą między "VEGA INTL. Night School" a "Era Extraña" jest wokal. Alan Palomo już nie się ukrywa, śpiewa pełnią głosu, odważnie, śmiało sięga po efektowne sztuczki z których dumny byłby Michael Jackson, Prince czy Twin Shadow. Choć przyznać trzeba, że poza "Annie" nie ma tutaj raczej jednoznacznego przeboju.


W połowie płyty Neon Indian wydaje się jednak porzucać żartobliwy sztafaż i retro eksperymentatorstwo. W fenomenalnej trylogii "Slumlord" - "Slumlord's Re-Lease" - "Techno Clique" brzmi nowocześniej, odrzuca historyzujące stylizacje na rzecz najprostszych tanecznych emocji. Stopniowo przechodzi od disco a'la Daft Punik przez taneczny house GusGus i Hercules And Love Affair po nomen omen techno, zapominając o żartach, stylizacji, mikrogatunkach, i zatracając się w prostym tanecznym pulsie. Wraz z przydługim "Baby's Eyes" powraca na wcześniejsze tory progresywnego disco, być może nieco mocniej niż w początku albumu, ale też odrobinie mniej zapamiętywalnie. Neon Indian może i zniknął na parę lat, ale pod postacią "VEGA INTL. Night School" przygotował jeden z najbardziej złożonych albumów elektronicznego popu ostatnich lat. 8/10 [Wojciech Nowacki]

15 września 2016


DEERHUNTER Fading Frontier, [2015] 4AD || "Fading Frontier" to antyteza "Monomanii". "Halcyon Digest" pozostaje nie tylko opus magnum Deerhunter, ale i koronnym dowodem na aktualność rockowej estetyki w XXI wieku, po którym można zabrać się tylko za systematyczne badanie jej kolejnych odcieni. "Monomania" była brudna, zgrzytliwa, hałaśliwa, pełna szaleństwa i choroby, "Fading Frontier" jest ugładzone, spokojne, wręcz kojące. Niewątpliwie łatwiejsze w odbiorze niż "Monomania", ukazuje jednak, że tamten album, do którego zresztą zaskakująco często powracam, był również potrzebny. Niemniej robi to za cenę częściowo nowych i niekoniecznie przekonywujących brzmień.


Krystalicznie czysta, "wodna" produkcja natychmiast opływa słuchacza już w "All The Same", pierwszym na płycie utworze, który jednocześnie służyć może jako wizytówka kompozycyjnych zdolności Deerhunter. Lekka, uwodzicielska melodia flirtuje z słonecznymi harmoniami lat sześćdziesiątych i jednocześnie koi skołatane nerwy postpunkowym gitarowym klangorem. Takich piosenek słyszeliśmy już od Deerhunter wiele, ale zasadniczą część albumu tworzą fragmenty brzmiące w istocie niecodziennie, po prostu inaczej. Zaskakująco, ale niekoniecznie już nowatorsko. W znacznej mierze elektroniczne i plażowe wręcz "Living My Life" brzmi jakby Bradford Cox spóźnił się o pół dekady z odkrywaniem chillwave'u albo mocno zasłuchał się w "Currents". Na ostatniej Tame Impala mogłyby się znaleźć też "Take Care", walczykowate, ale stosunkowo proste i mało wyrafinowane, oraz "Ad Astra", co zaskakuje, bo jest to jedyny utwór na "Fading Frontier", który napisał Lockett Pundt. Przy całym szacunku dla kompozycyjnej hiperaktywności Coxa to właśnie Lundt stał za najlepszymi utworami z poprzednich płyt Deerhunter ("Desire Lines" i "Fountain Stairs" na "Halcyon Digest", "The Missing" na "Monomanii"). Tutaj jednak z jego atmosferycznej maestrii pozostaje tylko potencjał do niemal nieskończonego zapętlania wiodącej melodii.


Obezwładniająca motoryka na szczęście dochodzi do głosu w innych częściach płyty. Dalsze celebrowanie własnych umiejętności być może brzmi znajomo, ale i tak ciekawiej niż powyższe poszukiwania. I nie ma mowy o poczuciu bezpieczeństwa, bo w najbardziej ekscytujących kompozycjach Deerhunter zawsze dochodzi do głosu emocjonalna złożoność. Szaleństwo Coxa nabiera na "Fading Frontier" jednoznacznie pozytywnego, żywotnego wymiaru, ale porywa tak samo. "Duplex Planet" przynosi firmową sztuczkę zaprzęgnięcia avant-popowej motoryki do piosenkowej formuły. Kontakty z Laetitią Sadier musiały odcisnąć się piętnem na songwritingu Coxa, bo najlepsze echa Stereolab słychać też w "Snakeskin", zdecydowane najbardziej wyróżniającym się utworze, dynamicznym, wciągającym, łączącym w sobie avant-pop z grunge'ową gitarą. A o tym, że problemem albumu nie jest jego pozornie nieprzystająca do Deerhunter pozytywna wymowa, lecz niepotrzebne poszukiwania nowych brzmień, świadczy "Breaker". Nieznośnie radosna piosenka, autentycznie słoneczna, ale niebanalna i wpisująca się w szereg najlepszych kompozycji Deerhunter, idealnie odnalazłaby się w filmie. Albo w serialu. Wrażenie jest tak silne, że niemal zapomniałem, że "Breaker" faktycznie rozbrzmiał w słodko-gorzkim fragmencie czwartego sezonu "Orange Is The New Black" poświęconemu schizofrenicznej Lolly. Co jak co, ale od "Monomanii" po "Fading Frontier" Deerhunter o schizofrenii powiedzieć mogą wiele. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 września 2016


I AM PLANET On The Way To Antarctica, [2016] Starcastic / Deadred || Muzyka jest sama w sobie abstrakcyjną ideą, jej odbiór zaś to seria przekładów. U jej zrodu, niezależnie od tego, czy muzyk tudzież kompozytor sobie to uświadamia czy też nie, stoją emocje. Czasem spontanicznie, czasem konceptualnie przekładane są przez niego na język muzyki, odczytywany następnie przez słuchaczy. Dodajmy do tego jeszcze element krytyki, która nie tyle wartościuje estetykę, ale jakość tego procesu. Przekład emocje - muzyka oraz muzyka - emocje jest więc istotą obcowania z dźwiękami, analiza zaś tego przekładu sednem krytyki.

Minimalizm w muzyce nie jest zatem zwyczajną dźwiękową redukcją, oszczędnością. To raczej pełna świadomość powyższego procesu, jego złożoności, faz i ciągłych interakcji, które równie łatwo mogą zniekształcać, jak i nadawać nowe sensy. Muzyka minimalistyczna oferuje czystość, klarowność, rdzeń pierwotnych zamysłów i emocji. Pozwala w pełni wybrzmiewać najmniejszej nucie, nie oferuje żadnych zbytecznych. Patrik Korinok opanował kroczenie po tej pozornie łatwej ścieżce już na swym debiucie "Silene Stenophylla". Tam punktem wyjściowym i pierwotną emocją była więź człowieka z przyrodą, praktycznym początkiem zaś wymiana instrumentarium na klasyczne. Cztery kompozycje zaaranżowane na pianino i skrzypce przyniosły zaskakująco dojrzałe brzmienie i krystaliczny dźwięk. Mimo, że wychodzić mogły z ostrożnych improwizacji to prezentowały się jako przemyślane, skupione, wręcz medytacyjne a każda z nich sprawiała wrażenie jeszcze bardziej minimalistycznej. Organiczna całość, gdzie wszystko łącznie z tytułami i grafiką miało swoje miejsce, przez swoją skromną maestrię okazała się jednym z najlepszych debiutów 2014 roku.

Teraz I Am Planet debiutuje powtórnie, już nie własnym sumptem, lecz w barwach czesko-słowackiej kooperatywy labeli Starcastic i Deadred. "On The Way To Antarctica" po pewnych wahaniach względem tożsamości "Silene Stenophylla" uznać można za drugi album I Am Planet, choć bowiem znajduje się tu dziewięć kompozycji to pierwszą ewidentną różnicą jest to, że są krótsze, bardziej kompaktowe i w efekcie album okazuje się niewiele dłuższy od poprzednika. Dłuższe i dziwnie abstrakcyjne są natomiast są tytuły, co i tutaj musi mieć znaczenie zapadające to koncepcji całości. Tym razem pierwotna idea w istocie była znacznie bardziej abstrakcyjna, wręcz filozoficzna. Na "Silene Stenophylla" ukojenie przynosił kontakt z przyrodą, tutaj zaś poczucie absurdu odsłaniające niezmienne w istocie prawidła którymi rządzi się nasz świat. Wielkie zamiary, ale czy powiódł się ich muzyczno-emocjonalny przekład?


"On The Way To Antarctica" wydaje się być utrzymane w wyższej tonacji niż "Silene Stenophylla", poszczególne akordy i frazy brzmią jednak znajomo, miejscami na granicy autocytatu, w efekcie jednak podtrzymuje to tylko poczucie komfortu. Sposób w jaki zachodzi interakcja między pianinem a smyczkami również pozostaje komfortowo niezmienny, dodanie do skrzypiec altówki nie przynosi tutaj zauważalnej różnicy, choć przychylać może równowagę kosztem pianina. Prawdziwą jednak nowością, dodającą zaskakującego wymiaru muzyce I Am Planet, jest gitara basowa. Używana oszczędnie, okazjonalnie, czasem pojawiająca się od samego początku kompozycji, czasem w połowie odmieniając nagle jego barwę i dynamikę. Tym razem też więcej tutaj siły, pasji, kontrastów, muzyka częściej się rozbiega. W efekcie I Am Planet na "On The Way To Antarctica" brzmi jak podejmował się neoklasycznej reinterpretacji post-rocka.

Wpisuje się w to również pogrywanie z ciszą, której I Am Planet miejscami pozwala wręcz wibrować. Wbrew tytułowi też album nie jest mroźny, wręcz przeciwnie, dzięki rozlicznym mikrodźwiękom tła, wydaje się jeszcze intymniejszy, żywszy i bardziej ludzki niż eteryczne "Silene Stenophylla". Gra Patrika Korinoka nadal wydaje się mieć źródło w badawczej ostrożności i spontanicznych emocjach i choć jako kompozytor znalazł już swoje bezpieczne terytoria, to jednocześnie coraz śmielej próbuje poza nie wykraczać. Miejsce obok najpopularniejszych dziś nazwisk muzyki klasycznej I Am Planet zasłużył sobie już na swym skromnym debiucie. "On The Way To Antarctica" nie przynosi drastycznej różnicy, ale jeśli poprzez muzyczną prezentację absurdalnych idei Patrik Korinok rozumie sięganie zarówno po minimalizm Erika Satie, jak i post-rockowe struktury, to każdemu z jego muzycznych pomysłów należy przypatrywać się z wielką uwagą. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 września 2016


JOANNA NEWSOM Divers, [2015] Drag City || Czwarty album Joanny Newsom wypełniają obrazy ciężkich barwnych chmur unoszących się nad gęstą, nieprzeniknioną dziczą. Znając jej twórczość i ulubione narracyjne tropy można zatem zakładać, że "Divers" spowija freak-folkowy naturalizm, lecz w przypadku powstającej cztery lata płyty nic nie może być oczywiste i jednowymiarowe. Zwróćcie uwagę na to jak kadrowane są okładkowe ujęcia, za kłębami chmur wyraźnie sugerowana jest jakaś obecność. Wydaje się, że uchwycono ostatni moment zanim podmuch wiatru odsłoni skrywającą się za nimi tajemnicę. Owa skryta obecność to potężna siła, organizm niemal żywy, lecz nie do końca. To spowite chmurami wieżowce. To miasto. To Nowy Jork.

"Divers" okazuje się poniekąd najbardziej wielkomiejskim albumem Joanny Newsom, ale elementy tego obrazu porozsiewane są w czasie i przestrzeni. Niezakamuflowany obraz miasta pojawia się dopiero w "A Pin-Light Bent", jego nazwa zaś pada w jedynej piosence (tak, zwyczajnej, dwuipółminutowej piosence) niebędącej autorstwa Newsom. W tradycyjnej melodii "Same Old Man", rozdzierająco prostej i z pogranicza appalaskiego folku i bluesa, słyszymy I'm certainly glad to be at home / New York City continues on, alone, miasto i jego historia ciążą zatem nad "Divers", nie są jednak właściwym przedmiotem płyty. Wypełniają ją obrazy wojsk i żaglarzy, odkrywców i kolonizatorów, zdobywców i Indian, wyspy, która stanie się Manhattanem. Kolonizatorska opowieść wykracza jednak poza własne czasy, sięga ku współczesności za pomocą szczątkowych i enigmatycznych źródeł. Gdy w "Sapokanikan" Joanna Newsom śpiewa and the records they left are cryptic at best lost in obsolescence / the text will not yield / (nor X-ray reveal, with any florescence) odnosić się może zarówno do śladów przeszłości, jak i do własnej wielowarstwowej narracji. And we came to see Time is taller / than Space is wide wyjaśnia w "Waltz Of The 101st Lightborne" wyjawiając, że właściwym tematem "Divers" jest czas.


Pojawiają się tu zaskakująco tradycyjne piosenki, jak "Same Old Man" i "The Things I Say", o klasycznej strukturze i sięgające do tradycji folku oraz dawnego bluesa. Brzmienia klawiszy Wurlitzera i Rhodesa ukierunkowują "Goose Eggs" w stronę soft-rocka wczesnych lat siedemdziesiątych i piosenkowości w stylu Fleetwood Mac. Śpiew Joanny Newsom nadal potrafi okazać się zarówno odrobinę przegadany w "Sapokanikan", jak i zręcznie chwytliwy w powtórzeniach tytułowego wersu "You Will Not Take My Heart Alive". Jednym z koronnych momentów płyty jest utwór, który mógłby nawet uchodzić za przebojowy. W "Leaving The City" słychać markową harfę Joanny oraz typowe odniesienia do muzyki dawnej, eskalująca struktura jest niekoniecznie piosenkowa, ale w niecałych czterech minutach, dzięki perkusji oraz wokalnej kawalkadzie, mieści się tyle prawdziwego napięcia co w topowych kompozycjach Kate Bush.


Nie ma na "Divers" kilkunastominutowych utworów rodem ze zjawiskowego "Ys", również w porównaniu z trojpłytowym "Have One On Me" nowy album wydaje się być najbardziej standardowym od czasów debiutu. Ale i tak jego esencją pozostają fragmenty najbliższe brzmieniu z tychże ambitnych płyty. Takim jest już otwierające album "Anecdotes", ze schowaną, lecz rozpoznawalną harfą, ozdobione dźwiękami klarnetu i, przede wszystkim, wyraźnie narracyjne. W połowie ponad sześciominutowego utworu następuje melodyjny przeskok i wyostrzenie kompozycji, która zagęszcza się i wycisza przy subtelnych dźwiękach syntezatora. Również tytułowe "Divers" skrywa tajemnicę i tkwi w zawieszeniu niespełnionego napięcia, ale już bez pogmatwanej struktury. Najbardziej emocjonującym i kluczowym zarazem utworem jest finałowe "Time, As A Symptom". Joanna Newsom wyjątkowo nie chowa się za obrazami i w prostych słowach wyśpiewuje motto albumu: Love is not a symptom of time Time is just a symptom of love. Słychać tu odgłosy ptaków i jasno deklarowaną radość życia, wokal łączy się perkusją i orkiestrą (City Of Prague Philharmonic Orchestra!) w jedną ekstatyczną całość by śpiewacza dosłownie rozpłynęła się w pół słowa w transcendencji.

"Ys" już na zawsze zostanie jednym z najważniejszych albumów pierwszej dekady XX wieku i prawdopodobnie najlepszym w dorobku Joanny Newsom (choć prawdziwym skarbem okazuje się pomijana epka "Joanna Newsom And The Ys Street Band"). "Have One On Me" pozostanie zagwostką, której rozwiązania podejmują się tylko najwięksi zwolennicy. "Divers" niezaprzeczalnie jest pod względem formalnym jej najbardziej przystępną płytą, pozostaje jednak pytanie czy jeśli ktoś nie uległ Joannie Newsom na wyżynach jej wyobraźni i ambicji, to czy ma powody by przekonać się do niej teraz. 8/10 [Wojciech Nowacki]