31 marca 2017


BAT FOR LASHES The Bride, [2016] Parlophone || Natasha Khan pada ofiarą oczekiwań, naszych i swych własnych, obu równie skonkretyzowanych, całkowicie jednak sprzecznych. Oczywiście jako świadoma i niezależna artystka podąża za swoimi zamysłami, w efekcie dostarcza ostatnio rozczarowujące albumy, które przemijają bez wyraźniejszego znaczenia. "The Bride" jest równie nudnawe co "The Haunted Man", dodatkowo opiera się na ryzykownym i wydumanym koncepcie a w przeciwieństwie do poprzednika nie zawiera ani jednej piosenki przebojowo odwołującej się do złotych czasów dwóch pierwszych płyt (niczym nomen omen "All Your Gold" z "The Haunted Man"). A jednak wydaje się być albumem minimalnie ciekawszym.

Barokowy pop z debiutanckiego "Fur And Gold", plemienny, ale przebojowy i nienachalnie artystowski, przynajmniej na razie nie powraca. Bat For Lashes debiutowała od razu na pozycji gdzieś pomiędzy Arcade Fire a Florence + The Machine, pomysłowości zaś wystarczyło jej jeszcze na "Two Suns", płytę już flirtującą z koncepcyjnością, ale tworzącą nadal atrakcyjną całość. Kreowanie atmosfery nie musi zatem apriorycznie zakładać nudy, proporcje uległy zachwianiu dopiero na "The Haunted Man". Bat For Lashes zbyt szybko poczuła powołanie do wyniesienia się do roli natchnionej ikony, ale przemiana z indie-dziewczęcia w diwę zaspokoiła tylko jej własne potrzeby.


"The Bride" wymachuje swoim wykoncypowanym artyzmem niczym białą flagą. Albumów snujących opowieści wynikające z osobistych tragedii jest wiele, radzących sobie z tematem lepiej lub gorzej, lecz przynajmniej opierających się na własnych doświadczeniach. Jestem przekonany w życiorysie Natashy Khan znajdzie się sporo punktów zaczepienia do snucia osobistej i szczerszej opowieści bez potrzeby wymyślania narracji o poziomie emocjonalnego skomplikowana porównywalnym z amerykańskim dramatem klasy B.

Pomijając jednak warstwę narracyjną, na którą można przecież przymrużyć oczy, to postępująca kompozycyjna monotonia jest prawdziwym problemem "The Bride". Co na początku płyty może jeszcze uchodzić za minimalizm ("Joe's Dream") lub medytacyjność ("Never Forgive The Angels") szybko okazuje się być kompozycyjną i aranżacyjną jednorodnością. Atmosfera płyty stopniowo rozświetla się w jej drugiej połowie, ale dojmującej monotonii nie ożywia tam ani okazjonalny syntezatorowy dron, ani neoklasyczne pianino, ani nawet całkiem intrygujący spoken-word wywodzący się niemal z niepokojących tradycji "Horse Latitutes" The Doors ("Widow's Peak"). Prawdziwie niepokoi jednak pojawiający się już teraz u Natashy Khan "syndrom późnej Björk", czyli takie zanurzenie się we własnej wypracowanej manierze wokalnej, że wydaje się posługiwać jedną linią wokalną w każdej kompozycji i w totalnym rozłączeniu od muzycznego tła.

Najciekawszymi elementami "The Bride" są ślady Sexwitch, jednorazowego projektu w którym Natasha Khan uczestniczyła w 2015 roku i zarazem najlepszego jej wydawnictwa ostatnimi czasy. W "Honeymooning Alone" pojawia się kwaśny krautowy posmak i surowa rytmika rodem z późnego Portishead (czy może raczej Beak>), całość zaś utrzymana jest w krwistej noir-bluesowej atmosferze z pogranicza ścieżki dźwiękowej Twin Peaks i wczesnej twórczości Anny Calvi. Portis-/Radioheadowa rytmika utrzymuje się w "Sunday Love", jedynym żywszym fragmencie płyty, a trójcę kompozycji z największym potencjałem dopełnia "In God's House", mocniejsze, minorowo punktowane, niemal monumentalne i na swój sposób sakralne, lecz bez zwyczajowo związane z tym pretensjonalności. Potencjał więc w "The Bride" tkwi większy niż w "The Haunted Man", album przywraca też umiarkowanie wiarę w Bat For Lashes jako intrygującą artystyczną platformę. Materiału wystarczyło jednak być może na epkę, lecz z pewnością nie na popowy koncept-album. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

28 marca 2017


JAMES BLAKE The Colour In Anything, [2016] Polydor || Podsumowanie trzeciego albumu Jamesa Blake'a jest znacznie prostsze niż jego przesłuchanie. "The Colour In Anything" jest za długie. Na listę siedemnastu utworów jeszcze przed premierą oczekiwanej przecież płyty od razu zwracały uwagę pierwsze zapowiedzi i pierwsze recenzje. Jeśli zatem po paru miesiącach album rozpłynął się w niepamięci i szarozielonym, akwarelowym niebycie to jest to głównie za sprawą mizernej selekcji materiału. Uratować "The Colour In Anything" mogą jedynie samozaparcie i ilość czasu na tyle duże, by wyłuskać fragmenty warte zachowania i tworzące potencjalnie znacznie krótszą płytę. Na szczęście nie musicie robić tego sami, oto plan ratunkowy:

1. "Radio Silence": radioheadowe pianino, operowanie głosem, bezbłędna produkcja, czyli dalsze cyzelowanie piosenkowego warsztatu Jamesa Blake'a opanowanego już zasadniczo na poprzednich płytach. Ładna kompozycja, która dodatkowo wyróżnia się nieobecnym raczej na "The Colour In Anything" minorowym nastrojem, choć przy siedemnastu piosenkach może łatwo zginąć w całości.

2. "Points": i już na drugiej pozycji mamy wypełniacz bez zapamiętywalnej melodii, brzmiący za to jak zastaw ćwiczeń z produkcyjnych chwytów. Niepotrzebny.

3. "Love Me In Whatever Way": piosenka o tyle problematyczna, że brzmi nieodparcie znajomo, ot, typowe brzmienie pianina, typowy rozśpiewany Blake i wykształcony na szczęście już na "Overgrown" patent z aranżacyjnym zagęszczeniem w drugiej połowie utworu. Bez przekonania, ale zostaje.

4. "Timeless": nareszcie żywsza i zdecydowana elektronika, choć nie tak efektowana jak w najlepszych fragmentach "Overgrown", to w skromności jej siła. Delikatnie łopoczący bit, wokalne repetycje i eskalujące zapętlenie wzbogaca zegarkowy rytm i mikroskopijna wręcz gitara.

5. "f.o.r.e.v.e.r.": ballada na wokal i pianino, która przypomina o tym, że James Blake mógł zainspirować też Sama Smitha. Nope.

6. "Put That Away And Talk To Me": w warstwie instrumentalnej zapowiada się niezwykle interesująco, przypominając dawno minioną, kruchą i mroźnie pozytywkową fazę Björk. Ale niemal natychmiast na pierwszy plan wysuwa się przesadnie wyeksponowany vocoderowy wokal i całość okazuje się niezbyt finezyjnym alternatywnym r'n'b, które od czasów debiutu Blake'a inni opanowali znacznie lepiej.

7. "I Hope My Life (1-800 Mix)": oczywiście, że jest to fragment wyjątkowo mało wyrafinowany, ale jedyny na płycie w oczywisty sposób taneczny. Odświeżający moment wytchnienia.

8. "Waves Know Shores": modelowy wręcz wypełniacz, może słysząc go na koncercie ktoś by się ucieszył, że "o, nieznana kompozycja", ale na tak rozciągniętej płycie nie ma ani funkcji, ani sensu, ani miejsca.

9. "My Willing Heart": delikatna, lekko pościelowa piosenka, pod którą częściowo podpisuje się Frank Ocean, vocoder na samym początku niezmiernie irytuje, później jednak Blake śpiewa czystym i głębokim głosem a doszukać się można i lekko jazzującej atmosfery.

10. "Choose Me": wydaje się być emocjonalnym i narracyjnym centrum albumu, skupia w sobie zarówno największe słabości, jak i niezaprzeczalne zalety warsztatu Blake'a. Rozśpiewana, wielowarstwowa kompozycja, z ciekawą warstwą instrumentalną, w której przecinają się hip-hop, r'n'b, nieznośny vocoder i produkcyjny ekstrawertyzm tworząc naprawdę atrakcyjnie rozemocjonowaną całość.

11. "I Need A Forest Fire": kolaboracja z Bon Iver, nie tak atrakcyjna jak prezentuje się na papierze, choć to już zasługa przereklamowania Justina Vernona. Wyróżnia ją ale lekko nabożna atmosfera, silny bas i klawiszowy dron w tle.

12. "Noise Above Our Head": dwunasty utwór to dokładnie ten moment, w którym nawet najbardziej wytrwały słuchacz zaczyna tracić uwagę. Ze szkodą dla pozostałych utworów, bo "The Colour In Anything" od tego miejsca już zwyczajnie męczy.

13. "The Colour In Anything": jeśli bezsprzecznie utalentowanego James'a Blake po raz kolejny nie daje się odróżnić od karykatury song-writingu jaką jest Sam Smith to chyba lepiej podarować sobie smętne ballady typu wokal plus pianino?

14. "Two Man Down": po części dźwiękowy eksperyment z zaskakująco budującą linią wokalną, ale sięgając ponad sześciu minut zdecydowanie za długi.

15. "Modern Soul": naprawdę można się zdenerwować, że taka kompozycja znajduje się na piętnastej pozycji w ramach monstrualnego albumu. Kto nie odpłynie w połowie płyty, to "Modern Soul" i tak przeoczy, podprogowo rejestrując coś ładnego, ale będąc zbyt zmęczonym by skupić na tym swoją uwagę. Na czym? Subtelnie modyfikowane pianino, James Blake w modelowej formie wokalnej, niebanalna melodia i jedna z jego najdojrzalszych kompozycji.

16. "Always": byłoby znakomitym finałem, tymczasem, podobnie jak poprzednik, bez selekcji zleje się z resztą w ciepławy budyń. Odważniejsze zrytmizowanie, relaks ze śladami odchodzącego napięcia, napisy końcowe.

17. "Meet You In The Maze": absolutnie nie, kolejna kolaboracja z Bon Iver przy której doskonale by się przewracało oczami na jego ostatniej płycie.

Tak oto uzyskujemy destylat w postaci dziesięciu utworów, tworzących potencjalnie znacznie lepszy i z pewnością łatwiej przyswajalny album. Bynajmniej nie najlepszy w karierze, część wybierze debiut, któremu inspirującego znaczenia nie można odmówić, inni wybiorą bogatsze i skupione "Overgrown". Skrócone do dziesięciu piosenek "The Colour In Anything" pozostawiałoby przynajmniej przyjemny niedosyt zamiast poczucia wymęczenia. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

22 marca 2017


SUNDAYS ON CLARENDON ROAD Pale Blue Dot EP, [2016] Bad Names || Po nadzwyczaj udanym albumie "Unward" może wydawać się dziwnym, że kolejnym krokiem Sundays On Clarendon Road jest zaledwie epka, ale uwaga, format ten jest równie niedoceniany co praski duet, wymaga też pewnego poziomu narracyjnej maestrii. "Pale Blue Dot" zatem oddaje doskonale nie tylko talenta muzyków, ale i to, co chcą tym razem nakreślić. Dystans.

Za astronomicznymi metaforami skrywa się bowiem lekko chłodny komfort duetu odnośnie miejsca w którym się znajdują. Niczym Pluton ze swoim niedookreślonym statusem niby planety na okraju Układu Słonecznego, Sundays On Clarendon Road orbitują na okraju lokalnej sceny, ale ta zdystansowana pozycja przynosi im nie tylko zadowolenie, ale i nieskończone niemal możliwości działania. Blada niebieska kropka to obserwowana z oddalenia planeta Ziemia, ale również sam duet na którym warto skupić obserwacyjne instrumentarium.

Jonáš Zbořil i Jan Tůma odchodzą lekko od oczywistych skojarzeń ze słynniejszymi męskimi duetami uwodzącymi wokalnymi harmoniami. Indie-folkowy pierwiastek obecny jest na "Pale Blue Dot" tylko w postaci ledwie zauważalnego gwiezdnego pyłu. Podobnie piosenkowość, wcześniej manifestująca się w postaci tak autentycznie przebojowych kompozycji jak "Slow Slow Slow" czy "Unward", tutaj poddana zostaje dekonstrukcji i przesłonięciu innymi warstwami kompozytorskimi czy aranżacyjnymi.


Już "Kepler" bowiem ma linearną, eskalującą strukturę zamiast schematu zwrotka - refren. Rozpoczyna się od dźwięków gitary elektrycznej, finalny efekt trochę psuje lekko niezręczny syntezator, ale w kompozycję wpleciony jest i pomysłowy, ewokujący podróż sampel, przede wszystkim zaś stopniowo pojawia się w niej kuszące, folkotroniczne rozedrganie pamiętane z nieodżałowanych nagrań Hood. Rozbiegany "Gravenhurst" napędzany jest automatem perkusyjnym, z jednej strony nawiązuje do brzmień Morr Music i The Notwist, z drugiej zaś objawiają się w nim subtelne post-rockowe elementy. Nad kompozycyjnym warsztatem Sundays On Clarendon Road unosi się zaś na "Pale Blue Dot" duch dekonstruowanej od czasów "Hail To The Thief" piosenkowości Radiohead.

Klasyczny songwriting pojawia się dopiero w "Getting Older", zdecydowanie najbardziej piosenkowej kompozycji, która przypomina nam o chłopięcym przebojowym potencjale Sundays On Clarendon Road, po który zdają się sięgać z wrodzoną łatwością. Zbliżają się tu znów do nienachalnego synth-popu, utwór efektownie się zagęszcza, pojawiają się markowe harmonie, tworząc naprawdę satysfakcjonującą całość, pomimo gorzkawego, czy może raczej zdystansowanego tematu piosenki. Brzmienie "Pale Blue Dot" nie zawsze wydaje się, jak w "Pluto", odpowiednio zbalansowane, finalne "Ivedonewrong" to zaś ledwie dźwiękowa miniatura, ale zręczność Sundays On Clarendon Road znajduje swoje kolejne potwierdzenie. 7/10 [Wojciech Nowacki]

18 marca 2017


DEPECHE MODE Spirit, [2017] Mute || Podchodziłem do tej płyty wielokrotnie. Kończyłem odsłuch i, wbrew sobie, zaczynałem album od początku. Pomimo silnej, powracającej chęci nie omijałem żadnego z do bólu przeciętnych utworów. Słuchałem głośno na słuchawkach, w samochodzie, na dobrym sprzęcie i na przeciętnym sprzęcie. W skupieniu i jako tło dla książki. Wszystko po to, aby nie potraktować nowego dzieła zespołu w sposób powierzchowny, niesprawiedliwy. Nie chciałem po prostu wydać pochopnej oceny. Teraz, po kilkunastu godzinach z płytą "Spirit" mogę w końcu o albumie zapomnieć. Nie zamierzam bowiem już do niego wracać. To co teraz napiszę, sprawia mi niekłamany ból, bo zawsze byłem fanem Depeche Mode: płyta "Spirit" jest wtórna, nudna, nagrana na kolanie i pozbawiona zapadających w pamięci pomysłów. Innymi słowy – najgorsza w dyskografii zespołu.

Przeciętność albumu przejawia się zresztą na wielu płaszczyznach. Nie chodzi tu wyłącznie o pseudo-nowoczesną i naiwno awangardową produkcję, chociaż z największą chęcią walnąłbym w pysk pyszałkowatego Jamesa Forda, który nie podjął nawet próby wydobycia czegoś z przeciętnych kompozycji Gore'a. Mógłbym nawet przeżyć klaustrofobiczne, syntetyczne i płaskie brzmienie albumu, bo mógł to być efekt zamierzony. Nie mogę jednak pozbyć się uczucia zażenowania, gdy czytam niektóre z tekstów Depeche Mode zawartych na najnowszej płycie. Najlepszym przykładem jest tu litania Gahana w utworze otwierającym album. Muzycy Depeche Mode, znani z celnych obserwacji otaczającej nas rzeczywistości i trafnych społecznych komentarzy (to jest ironia) zapewniają nas, że uzbrojeni w technologię podejmujemy złe decyzje, sami sobie kopiąc grób i zmierzając donikąd. Jakby tego było mało, to tracimy jeszcze duszę i wracamy do mentalności jaskiniowca. Naprawdę? To znaczy, skąd wzięło się tak jednoznaczne stanowisko? Czym jest ono poparte? Co też się tak nie podoba Martinowi L. Gore'owi znanemu z tego, że napisał kiedyś znaczące wersy "Masz zaledwie piętnaście lat, i wyglądasz olśniewająco. Zaopiekuję się tobą, ktoś przecież musi zanim oni położą na tobie łapska"? Muzyczny poeta słynący z dwuznacznych, hedonistycznych, ocierających się o zawoalowaną erotykę tekstów zapragnął nagle stać się głosem sumienia umęczonych społecznie mas? Ale ja przecież nie po to sięgam po Depeche Mode. Gdyby kiedykolwiek przyszło mi do głowy szukanie politycznego ukojenia w dźwiękach muzyki, to bynajmniej nie Depeche Mode wylądowałoby w odtwarzaczu.


Martin L. Gore pyta ustami Gahana Where’s the revolution / Come on people / Your’re letting me down. Mnie z kolei zawodzi sam Gore, jeden z najinteligentniejszych i najbardziej uzdolnionych tekściarzy ostatniego ćwierćwiecza, który od dłuższego czasu nie może odnaleźć formy, do której zdołał już nas przyzwyczaić. Skąd się nagle wzięło przekonanie, że twórczość Depeche Mode powinna odejść od mrocznego mistycyzmu i głębokich, przepełnionych uczuciem i pożądaniem osobistych tekstów znanych, na przykład, z genialnej "Black Celebration" czy nie mniej udanej "Violator". Kolejne moje pytanie do zespołu: gdzie się podziało beatlesowskie wyczucie melodii i klimatu tak wyraźne na wcześniejszych płytach, aż do "Sounds Of The Universe" włącznie? Kto uznał, że taki "Scum" ma w sobie cokolwiek godnego uwagi? Kto z kolei stwierdził, że "Eternal" nadaje się do umieszczenia na pełnoprawnym albumie studyjnym? Wzrasta we mnie irytacja więc zapytam jeszcze: co tu się w ogóle dzieje? Czemu utwór "The Worst Crime" nieudolnie cytuje fantastyczny, minimalistyczny motyw kompozycji "Breathe" z równie udanego albumu "Exciter"? Dlaczego zespół znany ze swojego progresywnego podejścia do elektroniki zaczyna stosować recycling własnych pomysłów? I ponadto, z przyjemnością usłyszałbym wyjaśnienie, dlaczego zgodzono się na tak ewidentne ogołocenie z klimatu dwóch potencjalnych diamentów, czyli utworów "You Move" oraz "So Much Love".

Siedzę nad komputerem, po raz kolejny słucham płyty i umacniam się w przekonaniu, że następnej płyty Depeche Mode już pewnie nie kupię. I bynajmniej nie jest mi z tym dobrze. Gdzie się podział niepokojący zimny klimat albumu "Ultra" niemal organicznie zespolonego z pulsem miejskiego życia. Co się stało z elektryzującym, eklektycznym i przepełnionym beznadzieją hard-electro-bluesem znanym z "Songs Of Faith And Devotion". Gdzie są w końcu ocierające się o jawę narkotyczne wizje z "Excitera". Już "Delta Machine" wzbudzała niepokój, bo nie była to płyta udana, dopiero jednak "Spirit" spowodował, że na stałe obniżam swoje oczekiwania w stosunku do zespołu. 

Przez wiele, wiele lat, gdy myślałem o Depeche Mode, przed oczami pojawiał się widok rozkładającego ręce, czekającego na symbolicznie ukrzyżowanie Dave'a Gahana wykonującego w trakcie trasy koncertowej "Devotional Tour" utwór "Condemnation". Z wizją tą o pierwszeństwo walczyła scena z Lynchowskiego w zamyśle teledysku do "Only When I Lose Myself" gdy obraz zatrzymuje się aby ukazać kobietę stojącą niemal pod dachującym cadillaciem, na chwilę przed nieuniknionym zderzeniem. Obecnie po obejrzeniu video do "Where's The Revolution" nie mogę otrząsnąć się z widoku trzech starszych panów z przymocowanymi sztucznymi brodami udającymi, że są lokomotywą parową. Postawię moją kolekcję albumów Depeche Mode na to, że ten pociąg może już nie dojechać do kolejnej stacji. Ocena i tak zawyżona ze względu na stare dobre lata i te wszystkie magiczne chwile spędzone z Depeche Mode. 4/10 [Jakub Kozłowski]

15 marca 2017


Symptomatycznym jest, że dziesięciomilionowy kraj ma aż dwie nagrody poświęcone muzyce alternatywnej, obie przyciągające równą uwagę mediów. I nie liczymy tutaj postczechosłowackiego Złotego Słowika, który niemal corocznie od czasów wczesnego średniowiecza nagradza Karela Gotta a ostatnio coraz chętniej prymitywnie ksenofobiczną grupę Ortel. Nie liczymy też już nagród Anděl, czeskiego odpowiednika Grammy, którego spotkała nagła degradacja i likwidacja doceniających muzykę alternatywną kategorii gatunkowych. Vinyla oraz Apollo, to dwie nagrody, obie zainaugurowane w 2011 r., które zamiast ze sobą konkurować raczej mapują czeską scenę w całkiem reprezentatywną całość. Po raz pierwszy jednak w historii obu nagród, i Vinyla, i Apollo trafiły w tym roku w ręce tego samego artysty.

Ondřej Holý egzystuje pod pseudonimem dné na czeskiej scenie już od paru lat, ciężko zatem uwierzyć, że album "These Semi Feelings, They Are Everywhere" jest jego formalnym płytowym debiutem. Owszem, ma w dorobku kilka epek, debiutancką "Talking With Crayons" możecie nadal pobrać ze strony naszego zaprzyjaźnionego labelu Starcastic, lecz wydana była w 2009 r. i od tego czasu dné stoczyć musiał niejedną walkę, fizyczną, emocjonalną i artystyczną. Trwający kilka lat kryzys twórczy, niemożność dokończenia kompozycji w ogromie producenckich możliwości, przełamał ostatecznie powrót do podstaw. Album opiera się na dźwiękach pianina i oklaskach, ma zatem niezwykle organiczną bazę, którą Ondřej Holý zalewa ciepłym, różowym światłem kojąco melancholijnej folkotroniki. "These Semi Feelings, They Are Everywhere" to album pozornie skromny, pełen jednak subtelnych warstw i przedziwnie ponadczasowy. Przede wszystkim jest jednak przykładem na to, że do odniesienia sukcesu zagranicą nie trzeba sięgać do mitycznej "czeskości", lokalności i wysilonej oryginalności. Czasem wystarczy być po prostu bardzo dobrym.


Dizzcock, laureat nagrody Vinyla z 2015 r. za album "Elegy Of Unsung Heroes", powrócił z jego mniej zaangażowanym następcą. Tematyczno-ideologiczna otoczka muzyki elektronicznej często ogranicza się tylko do notki prasowej, dobrze zatem, że "Night Rider" obywa się bez tej warstwy. Kompozycje są dłuższe, wydają się bardziej uwolnione i skupione zarazem, nadal sięgają do szeregu estetyk brytyjskiej sceny elektronicznej i amerykańskiego hip-hopu, ale przynoszą fragmenty zarówno agresywniejsze, jak i nocne przestrzenne pejzaże z imponującymi liniami basu. Nadal wydaje się, że Dizzcocka docenia głównie wąski krąg czeskiej krytyki z lubością wymieniającej kolejne mikrogatunki z których korzysta, jednocześnie chwaląc jego oryginalność, im więcej jednak odcieni emocjonalnych, tym lepsze są jego albumy.



Podobną ścieżką zdaje się podążać młody słowacki producent Ink Midget. Epka "Send Help" przynosi tylko trzy utwory i jeden remiks, ale tam gdzie jego dawny towarzysz Pjoni zmierza w stronę eksperymentalnej elektroakustyki, Ink Midget bawi się w dekonstrukcję klubowych mitów i hip-hopowej rytmiki, tworząc gęstą, ale klarowną całość.



Ze Słowacji pochodzą również Päfgens, choć ich itinerarium jest bardziej skomplikowane, Filip i Jana rezydowali bowiem w Warszawie, obecnie zaś przenieśli się do Berlina. Ich album "What Happened To Erich Zederkoff?" mógł jeszcze uchodzić za niezobowiązujący sypialniany dream-popowy projekt, o tyle "Tinyold Hands" tchnie ambientem, lo-fi elektroakustyką, field-recordingiem i dawnym folkiem z okazjonalnie całkiem upiornymi efektami (zwłaszcza, nomen omen, "Mokotów").



Podobno w dobie Bandcampa wymierają netlabele, dobrze zatem, że Foolk, kolejny zresztą Słowak w tym zestawieniu, zebrał swoje wczesne kompozycje porozsiewane po różnych i częściowo faktycznie już nieistniejących netlabelach i wydał je w postaci darmowej kompilacji "Something Like Jazz (Extended)". Dzięki temu nie zostanie zatracona zaskakująca strona jego działalności. Albumy "Red Pills For Daddy" i "Millions Of" przynosiły przede wszystkim abstrakcyjną elektronikę i instrumentalny hip-hop, "Something Like Jazz (Extended)" natomiast zgodnie z tytułem odsłania niezmiernie satysfakcjonujący jazz, od utrzymywanego w tradycyjnych formach aż po abstrakcyjnie je przekraczający. Skojarzenie ze Skalpelem i Igorem Boxxem całkiem na miejscu.



Kogo jednak zmęczył ten cały jazz i elektronika niech beztrosko się zrelaksuje przy nowej piosence Wild Tides. Ostatnim ich albumem było "Hung Loose", Kuba Kaifosz nagrał następnie płytę solową jako Boy Wonder & The Teen Sensations oraz drugą jako Lazer Viking, nigdy wcześniej jednak nie mieliśmy piosenki śpiewanej po czesku. Powiedziałbym, że czekamy na album, ale przy tempie nagrywania / wydawania nowej muzyki przez Kubę zapewne ani się nie obejrzymy a dostaniemy ich przynajmniej pięć. Na piątkę!


[Wojciech Nowacki]

14 marca 2017


THE XX I See You, [2017] Young Turks || Zabawnym przy okazji reakcji krytyki na "I See You" jest obserwowanie wypływających przy okazji szczerych wreszcie opinii na temat "Coexist", drugiego albumu The xx. Trio najwidoczniej jest już tej klasy zespołem, że podlegać może klasycznej terazrockowej krytyce. Niczym niezłomne Iron Maiden, nowatorski Korn, bohaterski Kult, cokolwiek wydadzą mają gwarantowane minimum cztery gwiazdki, ale na szczerą zróżnicowaną opinię trzeba poczekać na słynną wkładkę z komentowanym rozbiorem dyskografii.

O "Coexist" pisało się z punktu widzenia "wyrafinowanej emocjonalności" oraz "umiejętnego grania ciszą", ale dziś "I See You" zniosło embargo na swego poprzednika o którym wreszcie można otwarcie przyznać, że był nudny. Kompozycyjnie miałka płyta siłą rozpędu spotkała się z pozytywnym przyjęciem i choć dostała punkty za pochodzenie to pozostała całkowicie niezapamiętywalna. The xx przecenili swoje siły i zbyt pewnie poczuli się w technice minimalizmu, w efekcie "Coexist" brzmi jak wymęczona karykatura ich własnego brzmienia. Tymczasem ich debiutancki album odpowiadał za brzmienie 2009 roku w takim samym stopniu jak "Embryonic" The Flaming Lips czy debiut Japandroids.

Znacznie bardziej satysfakcjonującym, choć równie przecenianym był solowy debiut Jamiego xx. Wśród marzeń o byciu nowym Four Tet oraz mniej lub bardziej udanych tęsknych spojrzeń w stronę lat dziewięćdziesiątych na "In Colour" poukrywane były hipotetyczne tropy przyszłego brzmienia The xx. "Loud Places" brzmiało bardziej zespołowo niż jakakolwiek niedopieczona kompozycja z "Coexist", połączenie więc typowego warsztatu tria z producenckimi praktykami Jamiego nie jest zatem ani żadną niespodzianką, ani tym bardziej rozczarowaniem.


Jak powinniśmy sobie wyobrażać ewolucję brzmienia dosłownymi fanfarami obwieszcza od razu "Dangerous". Mocna rytmiczna elektronika oraz produkcja jakiej oczekiwać można po Jamiem xx, chwytliwy refren oraz poszerzenie instrumentarium i brzmienia, przede wszystkim o niezmiernie efektowne dęciaki, nastrajają do "I See You" optymistycznie, choć pojawia się i nieśmiałe pytanie o tożsamość The xx. Stąd też nowości brzmieniowych nie ma na albumie aż tylu, jak mogłoby się wydawać po jednym przesłuchaniu, głównie dlatego, że jeśli już się pojawiają to są efektownie charakterystyczne. W "Lips" wraz z chóralnym zaśpiewem pojawia się teatralność i rzadko u The xx słyszana angielskość, w typowym zaś dla grupy "Performance" rozbrzmiewają dość upiorne smyczki rodem z albumu Resiny czy ścieżki dźwiękowej do "The Witch".

Single natomiast progres udanie markują, "Say Something Loving" ładnie opiera się na typowym wokalnym dialogu a udziału perkusistki Warpaint domyśleć się możemy tylko jeśli o nim uprzednio przeczytamy. Podobnie "On Hold", trochę udaje nowe brzmienie, trochę ukrywa stare, zasadniczo wyróżnia się jedynie weselszą niż standard The xx atmosferą. Całkowicie natomiast niezauważalnie przechodzi w "I Dare You", czyli albo będzie to kolejny singiel, albo mamy tu jednak problem z charakterem utworów. Zaniepokojonych potencjalnymi zmianami łatwo bowiem uspokoić, The xx nie mogli się najwidoczniej powstrzymać przed dalszym eksploatowaniem brzmienia o którym myślą, że mają je opanowane do mistrzostwa. W efekcie szczególnie druga połowa płyty znów przemija ledwie zauważalnie, kolejne kompozycje nie przynoszą ani zapadających w pamięć melodii, ani aranżacyjnych nowości. "I See You" lśni efektownie, ale jako niezbędna ewolucja zatrzymuje się w pół kroku a nadzieja, że The xx nagrają album istotniejszy od swego debiutu umacnia się jako myślenie życzeniowe. 7/10 [Wojciech Nowacki]

8 marca 2017


THE FLAMING LIPS Oczy Mlody, [2017] Bella Union || Najlepsza w nowym regularnym albumie The Flaming Lips jest zdolność burzenia większości zakładanych o nim z góry wyobrażeń. Tygodniami przed premierą można było się przygotowywać na batalię w obronie instrumentalnie traktowanej koślawej polszczyzny, ale gorączkę narodowego wzburzenia załagodził sam Wayne Coyne tłumacząc, że język polski nie jest tu nośnikiem treści, ale elementem graficznym.

I to jestem w stanie zrozumieć. Nasze ogonki, dziwne połączenia spółgłosek i niepokojąca Anglosasów wizualna kanciastość polszczyzny czynią z niej na tyle egzotyczny kod wizualny, że została sprowadzona do szeregu typowych dla The Flaming Lips nietypowych akcesoriów. Trwająca dobę kompozycja, gumowy płód, fluorescencyjna czaszka, album z Miley Cyrus, to czemu nie i polskie tytuły. Teraz przynajmniej wiemy jaka jest ich rola, całkiem zresztą sympatyczna, bo nasz język rzeczywiście jest dziwny, wiemy też że The Flaming Lips nie roszczą sobie pretensji do poprawnego się nim posługiwania. Natomiast wspmomniany ciąg ekscentrycznych artefaktów i działań zespołu to kolejna narracja, która sprawia, że do "Oczy Mlody" można było podchodzić pobłażliwie.


W ciągu tym, rozpoczętym niemal natychmiast po wydaniu w 2009 r. monumentalnego "Embryonic", wytraciła się bowiem muzyka. Wydawnictwa najbliższe standardowym, jak płyta z kolaboracjami czy cover-albumy Pink Floyd i The Beatles, funkcjonowały w najlepszym razie jako ciekawostki i często prezentowały się lepiej na papierze niż w rzeczywistości. Jedyny zaś wydany w tym czasie regularny album studyjny przeminął jako wyjątkowo rozczarowujący. Trzeba jednak przyznać, że w ferii barwnych posunięć zespołu chłodny i minimalistyczny "The Terror" mógł okazać się wyraźnym odświeżeniem, nadal jednak jest płytą do której chce się wracać tylko dlatego, żeby upewnić się, że nic się na niej nie skrywa. Pierwszy kontakt z "Oczy Mlody" może pozostawiać podobne wrażenie, tym razem jednak The Flaming Lips zrozumieli, że minimalizm może im wyjść tylko z przymrużeniem oka.

"Oczy Mlody" jest bowiem albumem jak na The Flaming Lips niezwykle wyważonym. Owszem, nie ma tu kalejdoskopowej przebojowości "At War The Mystics", ale zniknęło również chaotycznie niedopracowanie większości ich ostatnich pomysłów. Lekko wycofany, niemal skromny, zamiast jednak blednąć i niknąć w zapomnieniu niczym "The Terror", utrzymuje w sennej uwadze do samego końca. Umowne podziały między utworami i często powtarzające się motywy tylko umacniają narkotyczną atmosferę oraz absurdalną, lecz naturalną logikę snu. Instrumentalny opar "Oczy Mlode" przeważa nad piosenkowymi fragmentami i jakością, i ilością. Płyta jest wyjątkowo niesinglowa i nieprzebojowa, ale jednocześnie najprzyjemniejsza i najbardziej słuchalna ze wszystkich ostatnich działań The Flaming Lips.


Skromność przejawiać się może w warstwie kompozycyjnej, ale najwięcej nieoczekiwanych zwrotów pojawia się w aranżacjach i instrumentarium. Przestrzenne syntezatorowe plamy, okazjonalnie rozbiegana elektronika czy automat perkusyjny zaskakiwać mogą tylko kojącym efektem końcowym. Pejzażowość "Oczy Mlody" wreszcie po latach zbliża The Flaming Lips do Radiohead ery "Kid A", solowego Thoma Yorke'a i emocjonalnej ilustracyjności The Notwist. Jednak to dźwięki gitary, ledwie zauważalne i łatwe do przeoczenia w narkotycznym sosie "Oczy Mlody", dodają tej płycie ludzkiego wymiaru. W jedym miejscu pojawi się zaskakująco swobodna i jamująca, w innym odtworzy koronkowość Jonny'ego Greenwooda, w paru innych zaś nawiąże do finezyjnego folku Fleet Foxes.

I tak aż do ostatniej piosenki, w której po kumpelsku pojawia się Miley i która z jednej strony wydaje się nie pasować do całości, z drugiej jednak jest logiczną konkluzją płyty. Dla sporej części słuchaczy największą wartością "Oczy Mlody" będą właśnie owe piosenki, przeciętnie szablonowe "The Castle" czy głupiutkie "Sunrise (Eyes Of The Young)", przypominają bowiem dawno utracony infantylizm "Yoshimi Battles The Pink Robots", płyty uważanej za największe osiągnięcie grupy, która jednak najbardziej się też zestarzała. Ale to narracyjne ciągi w stylu "Oczy Mlody" - "How??" - "There Should Be Unicorns" pokazują na szczęście nadal mistrzowską światotwórczość The Flaming Lips. 8/10 [Wojciech Nowacki]