31 maja 2017


MIDI LIDI Give Masterpiece A Chance!, [2016] X Production || Z odbiorem muzyki Midi Lidi jest podobnie jak z postrzeganiem języka czeskiego przez Polaków. Że o ha, ha, ha, jak śmiesznie, jak zabawnie, tymczasem przecież tylko język, forma komunikacji, prawdziwa treść kryje się pod powierzchnią. Krytyczne dysputy o tym, czy oni tak na poważnie czy nie, toczą się wokół Midi Lidi praktycznie od początku ich wydawniczej działalności a szczególnych rumieńców nabrały przy okazji ostatnich dwóch studyjnych albumów. Wystarczy spojrzeć na powyższą okładkę, prawda? Albo na mój ulubiony teledysk. Czyż nie jest to właśnie ten poziom absurdu, którego powierzchownie oczekujemy od czeskiego filmu, literatury i właściwie wszystkiego? Teoria teorią, ale w praktyce Midi Lidi to jedna z najistotniejszych grup w Czechach i zarazem idealny punkt startowy do poznawania czeskiej muzyki, doskonale bowiem pokazuje historycznie tak odmienny od polskiego stosunek do elektroniki.

Chociaż akurat "Give Masterpiece A Chance!" zdecydowanie nie jest opus magnum zespołu i choć dzieli parę bolączek z kanciastym, niewykończonym poprzednikiem "Operace "Kindigo!"" to część z nich naprawia okazując się całkiem znośną letnią płytą. Pierwszym dźwiękiem jaki na "Give Masterpiece A Chance!" słyszymy jest symptomatycznie ludzki głos, co wyraźnie wskazuje na kontynuację obranej na poprzedniej płycie piosenkowej drogi. Ale brzmienie 'Tak už se zachraň" jest poważniejsze, bardziej skupione, ponad sześciominutowa kompozycja z namysłem krąży wokół śladów Hot Chip i Hercules & Love Affair, ocierając się nawet o disco-rytmikę Kamp!. Z piosenkową formą udało się Midi Lidi na tej płycie raz, i to bardzo, w idealnie sformatowanym singlu "Lux" z nadal słyszalnymi echami H&LA. Większość piosenkowych prób jednak zawodzi, "Volam" donikąd nie prowadzi a Petr Marek nie potrafi się powstrzymać przed totalnym prześpiewaniem całego utworu. Z minimalistyczną, ckliwą piosenką "Koupaliště tajemné" jest zaś Midi Lidi po prostu nie do twarzy i to nawet jeśli pominiemy rymy jdou - nabidnou - ou, ou, ou.


O ciągu przyczynowo-skutkowym między post-punkiem a taneczną elektroniką nic tak skutecznie jednak nie przypomina jak dziedzictwo New Order. Słyszymy je w bogatszym brzmieniowo "Pokec s tátou", przede wszystkim zaś w "Žižla", która efektownie przemyka od początkowej, odświeżającej dziwności do naspeedowanych Editors. I choć w końcówce albumu "Give Masterpiece A Chance!" znów gubi kierunek, skupienie i pomysłowość, to na szczęście są na płycie i fragmenty przypominające o tym, jak dobrze Midi Lidi powinni sobie radzić w niemal instrumentalnej, techniczno-mantrycznej odsłonie ("Rande s přírodou", "Duch"). Tego właśnie zabrakło na płasko brzmiącym i jarmarcznie pastiszowym "Operace "Kindigo!"", którego nie da się obronić przed zarzutami o pokraczny absurd.

Wszystko to jednak tylko pretekst. Od pewnego czasy albumy Midi Lidi, poza najnowszym "Give Masterpiece A Chance!", dostępne są na Bandcampie do darmowego pobrania. Znakomity debiut "Čekání na robota" rozpoczął oskarżenia o nadmierną humorystyczność Midi Lidi wykorzystywaniem lekko archaicznej elektroniki, podczas gdy chodziło o klasyczne inspiracje Kraftwerk i czeską elektroniką lat dziewięćdziesiątych, co w połączeniu z grami językowymi stosowanymi jako instrument rytmiczny tworzyło w gruncie rzeczy całkiem niepokojącą całość. Absolutnie obowiązkową pozycją jest natomiast drugi album "Hastrmans, Tatrmans & Bubáks", monumentalny, miejscami już zdecydowanie niepokojący, by nie powiedzieć mroczny, spójny i różnorodny zarazem. Wszystko tu do siebie pasuje, remix Chumbawamby, języki czeski, polski i słowacki, techno, deep-house w stylu Gus Gus, liźnięte post-punkiem electro, sampel z Czesława Niemena, synth-pop... Oto album który można postawić obok płyt Four Tet czy "Black Noise" Pantha Du Prince. Pobierajcie bez wahania a tymczasem "Give Masterpiece A Chance!": 6/10. [Wojciech Nowacki]

11 maja 2017


ELBOW Little Fictions, [2017] Polydor || Jeśli Goldfrapp bronili się przed syndromem niedoścignionego debiutu redefiniując się z każdą kolejną płytą, to Elbow za cenę odrobiny wysiłku zafundowali sobie restart kariery wraz ze swym czwartym albumem. Można? Można. "The Seldom Seen Kid" zdobyło w 2008 roku Mercury Prize i bez wątpienia jest jednym z dwóch najistotniejszych albumów Elbow, ba, przez niektórych uważany nawet za lepszy niż debiutanckie "Asleep In The Back". Wspomniany wysiłek to zresztą lekka przesada, Elbow z łatwością tworzą wyjątkowe kompozycje, choć ich dyskografia dzieli się niewątpliwie na czasy przed i po "The Seldom Seen Kid". Zjawiskowo silne i, cóż, zachowawczo wystarczające.

"Asleep In The Back" było płytą równie istotną dla rockowej alternatywy co "13" Blur i "Kid A" Radiohead. Niespotykane kompozycje o niebanalnej strukturze pełne były nerwowego napięcia, intensywnej oraz gęstej emocjonalności. Zbliżając się do post-rocka pozostawały rozdzierająco śpiewne, różnorodne, lecz spójne, Guy Gurvey objawił się zaś jako lider charyzmatyczny i ujmująco złamany. Na "Cast Of Thousands" Elbow wpuścili do swej muzyki znacznie więcej światła, z jednej strony doskonaląc pisanie kompozycji epickich, lecz nie patetycznych, z drugiej zaś zwracając się w stronę songwritingu, którego nie da się opisać inaczej niż po prostu ładny. Pomimo solidnej dawki wściekłości która powróciła na "Leaders Of The Free World", trzeci album wypełniły jednak w większości właśnie po prostu ładne i zaskakująco skromne piosenki. Można było zatem zacząć się obawiać o wyczerpywanie się formuły, ale pierwsze płyty Elbow tworzą niezmiernie silną trylogię.

Niemniej, "The Seldom Seen Kid" przyszło we właściwym momencie. Znów, jak na debiucie, album w całości wypełniły kompozycje jak żadne inne. Tym razem jednak stylowo spokojne, pewne siebie, sięgające zarówno po gustowny patos, jak i kojącą piosenkowość. Nowy etap kariery Elbow trwa do dziś, lekko rozedrgany, niespecjalnie emocjonujący, ale i dość aktywny. Albumy koncertowe zazgrzytały niezręczną konferansjerką, płyta z tzw. B-side'ami okazała się zgodnie z przewidywaniami rzeczą tylko dla fanów, albumy studyjne utrzymują zaś umiarkowany poziom. "Build A Rocket Boys!" było po części suplementem do "The Seldom Seen Kid", po części zaś praktycznie solową płytą Gurvey'a. Ten wyraźny kryzys zespołowej tożsamości zażegnało równe i spójniejsze "The Take Off And Landing Of Everything", choć ckliwość już zdecydowanie stała dominantą lidera. Oba te albumy, mimo niedociągnięć, przyniosły jednak przynajmniej kilka bardzo silnych kompozycji nawiązujących do wczesnych lat i wyjątkowego warsztatu Elbow. "Little Fictions" jest zatem dopiero pierwszą płytą ich pozbawioną.


Trzy najlepsze fragmenty są tylko cieniem dawnej zręczności Elbow, choć na szczęście jest to cień wystarczający do przypomnienia sobie ich wielkości. "Trust The Sun" z koronkową gitarą, punktowaną rytmiką i gwałtownymi wejściami pianina tworzy odświeżający w kontekście całego albumu poziom napięcia, choć narusza go sam Gurvey ckliwym wokalem pozostającym w zasadniczym oddzieleniu od muzycznego tła. Rytmiczne tąpnięcia perkusji i pianina, Gurvey ze swoją uwodzicielsko rozleniwioną manierą, eskalujący rozwój i nareszcie jakieś narracyjne wahnięcie w połowie utworu czyni z "Firebrand & Angel" chyba najlepszą kompozycję na płycie. Zespół stara się w jeszcze w utworze tytułowym, "Little Fictions" ma nawiązywać do "One Day Like This" czy "The Take Off And Landing Of Everything", choć wyraźnie nie ma pomysłu na dłuższą i bardziej złożoną kompozycję. Od paru lat nie ma też pomysłu na efektowne single. "Magnificent (She Says)" ma lekki posmak U2 i zbyt oczywiste smyczki, "All Disco" wyróżnia się głęboko rozczarowującym tytułem i niemal bożonarodzeniową atmosferą, "Gentle Storm" brzmi przynajmniej ciekawie dzięki lekko tropikalnej rytmice, szkoda jednak, że nie oferuje już niczego więcej. Upiory Irlandczyków krążą uparcie i nad resztą albumu, brzmienie gitary, melodia, nawet produkcja, wszystko to czyni z "Head For Supplies" idealną piosenkę U2. Tylko że z bogatszym słownictwem. Prześpiewanie całych kompozycji jest zresztą kolejną bolączką Gurvey'a, gdyby choć na chwilę pozwolił wybrzmieć tylko muzyce to takie "K2" na przykład zaskoczyłoby jako niemal avant-popowe.

"Little Fictions" to najsłabszy album Elbow, jego główną zaletą, poza okładką, jest to, że pozwala bardziej docenić "The Take Off And Landing Of Everything" i "Build A Rocket Boys!". Słaby nie oznacza jednak zły, to nadal Elbow, najbardziej niedoceniany z wielkich zespołów, płyta jest bezbłędnie wyprodukowana a kompozycje są bez wyjątku ładne i urokliwe. Tylko nie tego oczekujemy od Elbow, chcemy niepokoju, zaskoczeń, kruchych, lecz zadziornych męskich emocji. I mamy pełne ku temu podstawy, odrodzenie już raz się udało na "The Seldom Seen Kid", a i w ostatnich latach najodważniejszym dokonaniem z obozu Elbow była solowa płyta Gurvey'a. Mają to nadal w sobie, ale "Little Fictions" żadnej rewitalizacji nie dokona. Może następnym razem. 6/10 [Wojciech Nowacki]

9 maja 2017


GOLDFRAPP Silver Eye, [2017] Mute || Muzyki Goldfrapp nie można sobie wyobrazić bez towarzyszących jej westchnień. Seksownych, tęsknych, ponętnych, tajemniczych, ale też i nostalgicznych, bo nierzadko usłyszeć można westchnienia na temat jak to klasycznym i zjawiskowym był ich debiutancki album "Felt Mountain". Goldfrapp bynajmniej nie utknęli na pozycji wykonawcy z niedoścignionym debiutem. Osiągnęli to najlepszym możliwym sposobem, utrzymując wysoki poziom kompozycji, charakterystyczną dla siebie wrażliwość i uwodzicielską atmosferyczność, ale z każdym albumem zasadniczo odmieniając kierunek stylistyczny. Jeśli na "Silver Eye", swym siódmym studyjnym albumie, duet po raz pierwszy lekko wkrada się w zakamarki własnej przeszłości, to i tak jest to wynik imponujący.

Wracając do "Felt Mountain", ten modelowo wręcz kinematograficzny album sięgał jeszcze w głąb trip-hopowych lat dziewięćdziesiątych, jednocześnie antycypując falę freak-folku i zmysłowo liźniętej avant-popem retro-elektroniki. Przy tym, mimo że kompozycje te uchodzą dziś za absolutnie klasyczne, nie były bynajmniej w oczywisty sposób przebojowe. Ale czasy "Kid A", przełomu stuleci, kolizji gatunków i coming outu alternatywy były najlepszym momentem na odniesienie sukcesu czymś z gruntu antyprzebojowym. Jednoznaczna przebojowość zaczęła zatem wypływać na powierzchnię "Black Cherry", płyty twardszej, kanciastej, seksownej i najbardziej chyba w dyskografii Goldfrapp nieujednoliconej. Rozdarcie między laptopową elektroniką a bezwstydnym pop wskazało jasny kierunek trzeciemu albumowi "Supernature". Był to praktycznie prosty, electro-popowy zestaw greatest hits, którego nie powstydziłaby się Kylie Minogue.

Nic zatem dziwnego, że przy "Seventh Tree" pisało się po raz pierwszy o "powrocie do korzeni" czy "nawiązaniu do debiutu". Nic bardziej mylnego, "Felt Mountain" flirtowało z elektroniką znacznie silniej niż "Seventh Tree", na czwartym albumie zaś więcej przestrzeni otrzymały dla siebie żywe instrumentacje. Freak-folkowa odsłona Goldfrapp nabrała zatem zaskakująco angielskiego charakteru, bliskiego muzyce dawnej i Joannie Newsom. Naturalnie więc następca przynieść musiał radykalną zmianę i tak oto "Head First" brzmiało jak niekoniecznie współczesna wariacja na temat Abby. Po raz pierwszy jednak Goldfrapp zamiast być forpocztą trendów wydawali się je naśladować, ale przynajmniej ich wersja ejtisowego popu była znacznie zabawniejsza niż Madonny. Wahadło wychyliło się po raz kolejny i "Tales Of Us" z perspektywy czasu okazało się najbardziej radykalnym tytułem w dyskografii duetu. Noir atmosfera, miejscami niemal dark ambient, kreowane jednak głównie żywymi instrumentami z pomocą nienachalnych i wyrafinowanych produkcyjnych chwytów, stworzyły jednorodną i atmosferyczną całość, z której nie da się wykroić żadnych fragmentów i która pozostaje niełatwa do zaklasyfikowania.


Oczywiście, znając powyższy rytm można było się domyśleć, że jeśli Goldfrapp powrócą to "zaskoczą" swą taneczno-elektroniczną odsłoną, "Silver Eye" nie jest zatem i chyba nie mógł być zaskoczeniem. Singiel "Anymore" wyłożył na stół wszystkie karty, chwytliwy, podskórnie emocjonujący i pościelowo zmierzwiony okazał się najlepszym przebojem Goldfrapp od lat, choć oczywiście sporą rolę odgrywa tu długa przerwa w działalności duetu i fakt, że ostatnia z założenia przebojowa ich płyta ukazała się 7 lat temu. Po prostu solidny i natychmiast rozpoznawalny warsztat. Ale już "Ocean", drugi upubliczniony utwór, na płycie zresztą finałowy, to odświeżająco agresywna  i najtwardsza kompozycja w karierze Goldfrapp, klamra spinająca album jest więc niewątpliwie atrakcyjna.

Z sił "Anymore" bezpośrednio i natychmiastowo czerpie "Systemagic", piosenka niemal tytułowa, zdecydowana, mechaniczna i zrazem typowo dla Goldfrapp seksowna. Jeszcze rozpędzające się "Becoming The One" przynosi podskórne napięcie zmierzając w stronę opanowanego oświecenia. Pozostałe utwory tworzą jednak dość jednorodną i donikąd nie zmierzającą całość. Na szczęście tylko "Moon In Your Mouth" okazuje się być, co nieczęste u Goldfrapp, po prostu nudnym. Reszta brzmi zadowalająco znajomo i tym razem dość łatwo umieścić "Silver Eye" jako brakujące ogniwo między "Felt Mountain" a "Black Cherry".

Płyty prawdziwie ciekawe to takie, które zmuszają do myślenia i jak dotąd wszystkie albumy Goldfrapp spełniały ten warunek w mniejszym lub większym stopniu. "Silver Eye" zmusza ewentualnie to zastanowienia czemu brzmi równie przyjemnie, co znajomo, co prowadzi do powyższych wniosków. Nie znaczy to, że zaczynają zjadać własny ogon. Nadal są zdolni do tworzenia świetnych kompozycji, a że mimo regularnych wahnięć stylów i aranżacji ich tajemny rękopis staje się coraz bardziej czytelny... cóż, mieli siedem albumów by wychować sobie słuchaczy. Szkoda jednak, że "Silver Eye" nie spotkało się z większym oddźwiękiem. Nowych słuchaczy Goldfrapp już pewnie sobie nie zyskają, nawet częściowa produkcja The Haxan Cloak nie wyciąga ręki w stronę zwolenników dzisiejszej elektroniki. Ale i wśród fanów "Silver Eye" przemknęło ledwie zauważone. Tymczasem siódmy album Goldfrapp jest tytułem zasłużenie stylowym. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]