30 grudnia 2012


GRIZZLY BEAR Shields, [2012] Warp || Żal mi terazrockowców i mówię to bez szyderstwa. Żyją sobie w swoim świecie kolejnych reedycji Deep Purple i Pink Floyd, w którym szczytem alternatywy jest Muse, a wydarzeniem roku nowa płyta Soundgarden. Wszystko to w połączeniu z utyskiwaniem na współczesną muzykę i lekką pogardą wobec sceny indie, bo to tylko młodzież kopiująca dawnych i wielkich.

Etykieta rocka dla jednych pokryła się zacną patyną, dla innych wilgotnym mchem, niezależnie jednak od jej definicji przyznać trzeba, że do czołowych określeń dziś nie należy. Sam już zapominam o swej własnej, prywatnej teorii, mówiącej że rock = alternatywa, oryginalność i postęp, dlatego bardziej rockowe dla mnie jest Four Tet niż Iron Maiden. Lecz gitary przecież nie odeszły do lamusa, mamy post-rockowe spięcia, mamy flanelowy folk, mamy indie-garaże i lekkie poczucie wstydu, by naszą muzykę określać mianem rockowej, pozwalając na zawłaszczenie tego pojęcia przez rockistowskich dinozaurów. Tymczasem albumy takie jakie „Shields” spokojnie można uznać za nowych klasyków.


Otwierający płytę „Sleeping Ute” to majstersztyk. Genialna kompozycja, o niebanalnej strukturze, skromna i epicka zarazem. Trzy pierwsze utwory tworzą powalającą całość, w „Speak In Rounds” Electric Light Orchestra spotyka się z Fleet Foxes, w „Yet Again” soft-rock z garażowym brudem. Skojarzenia z ELO i popowym, melodyjnym rockiem późnych lat siedemdziesiątych, rodzi przede wszystkim wokal, również w najbardziej piosenkowym „Gun-Shy”. Mimo zaś lekkiego przybrudzenia brzmienia każda pieśń skrywa w tle aranżacyjne bogactwo.


W połowie albumu następuje zdecydowanie wyciszenie. I znów za sprawą wokalu pojawia się kolejne skojarzenie, mianowicie z lżejszym i odbarokowionym Hjaltalín. Centralnym utworem wydaje się „A Simple Answer”, to tu padają proste słowa No wrong or right, just do whatever you like, które definiują opływający, mantryczny spokój bijący z całego albumu. Tempo i napięcie powracają pod koniec płyty w „Half Gate”. Siedmiominutowy zaś „Sun In Your Eyes” to jeden z najbardziej poruszających i kompletnych finałów jakie można usłyszeć.

W ostatniej kompozycji powtarzają się słowa It overflows i taka właśnie jest ta płyta. Muzyka Grizzly Bear opływa, otacza nas ochronną tarczą spokoju, chce się do niej wracać, stąd wiemy, że mamy do czynienia z płytą zjawiskową. Zetknięcie tradycji ze współczesnością, uderzająca niebanalność kompozycji, pięknych i urokliwych, niezwykle emocjonalnych i wbrew pozorom konstrukcyjnie zawiłych, to wszystko sprawia, że „Shields” należy do najlepszych albumów tego roku i obowiązkowych klasyków (alternatywnego) rocka. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

ELBOW Dead In The Boot, [2012] Fiction || Zapewne nieraz dzieliłem się już przekonaniem, że Elbow to jeden z najbardziej niedocenianych zespołów świata. Do tego, jego jeden z największych. Zjawiskowy debiut „Asleep In The Back” był równie definiujący dla muzyki przełomu wieków co „13” Blur i „Kid A” Radiohead. Każdy kolejny album nie schodził poniżej pewnego poziomu, ale dopiero „The Seldom Seen Kid”, dorównał debiutowi, przyniósł grupie nagrodę Mercury i pewną zmianę brzmienia.

Tymczasem hipnotyczne utwory Elbow, niebanalne i poruszające melodie, bogate aranżacje oraz sam Guy Garvey, ze swym wspaniałym głosem i tekstami – to wszystko nadal wydaje się wiedzą dla wybranych. Kto wie, może i dobrze, zważywszy na to, że w początkach dekady i kariery Elbow stawiano ich w jednym rzędzie z Coldplay. Ostatnia płyta, „Build A Rocket Boys!”, była lekkim rozczarowaniem, bardzo wyciszona, porywająca ledwie momentami, brzmi raczej jak solowy album Garvey’a niż zespołowe dokonanie. Nie podejrzewałbym jednak Elbow o komercyjne intencje stojące za wydaniem „Dead In The Boot”.

Jest to bowiem powrót do przeszłości. Tytuł celowo nawiązuje do doskonałego debiutu. Na okładce po raz pierwszy w dziejach grupy mamy ich zdjęcie, zrobione w dniu, w którym „Asleep In The Back” wszedł na brytyjskie listy sprzedaży. Nazwa grupy pisana jest dawną czcionką, sprzed ery „The Seldom Seen Kid”. „Dead In The Boot” to bowiem zbiór rarytasów i b-side’ów, obejmujący jednak całą karierę Elbow, od debiutu, po „Build A Rocket Boys!”.

Zbiór ten otwiera niezwykle mocny „Whisper Grass”, zagrany w dawnym hipnotyczno-transowym stylu, wzbogacony szaleńczym free-jazzowym saksofonem. Ponieważ jednak b-side’ów Elbow nagrywana była w ramach luźnych i swobodnych sesji w domach lub po nagraniu płyt, większość tych utworów ma raczej delikatną i medytacyjną atmosferę. Jedynie „Snowball” z wyjątkowo ostrym, politycznym tekstem, z urokliwej piosenki rozpędza się w mocną, antywojenną mantrę.

Eskapistyczna twórczość Elbow po politykę sięgnęła dopiero na płycie „Leaders Of The Free World”, zapowiedzią tego kierunku był „The Long War Shuffle”, ciężki antywojenny blues. Poza tym mamy to jednak tematy typowe dla Elbow, złamane serca, skomplikowane związki. I szczególnie dużo miłości w „Lay Down Your Cross”, pierwszym utworze, w którym Garvey pokusił się po raz pierwszy o otwarte zastosowanie tego słowa.

O ile zatem lirycznie jest to znane, dobre Elbow, o tyle pojawiają się tu muzyczne eksperymenty, spośród których niektóre przeniknęły na stałe do ich twórczości, jak choćby pętle perkusyjne, które po raz pierwszy pojawiają się w „Love Blown Down”. „McGreggor” to zwolniony o połowę „A Picky Bugger” z „Leaders Of The Free World” i zmieniony w bagienny, folkowy poemat w stylu Nicka Cave’a. „Every Bit The Little Girl” zaśpiewanie chóralnie przez całą grupę z wyjątkiem Garvey’a zaskakująco nawiązuje do islandzkich brzmień múm.

Z ozdobionej zdjęciami książeczki dowiemy się, co Guy Garvey ma do powiedzenia na temat każdej z zamieszczonych na „Dead In The Boot” kompozycji. I tak, nagraniu „Love Blown Down” towarzyszył rudy kot, „Buffalo Ghost” powstało w pociągu, „Waving From Windows” w jadalni, „Gentle As” był wynikiem swobodnej alkoholowej sesji i z czasem przerodził się w „Mirrorball”.

Przy pobieżnym przesłuchaniu płyta wydawać może się, delikatnie mówiąc, dość jednorodna. W muzyce Elbow na przestrzeni lat jednak zawsze wiele się działo, niekoniecznie w oczywisty sposób. Album brzmi na tyle spójnie, że można go traktować dowolnie, jako regularne wydawnictwo, jako podsumowanie, jako wprowadzenie. „Whisper Grass”, „Snowball” i „Lucky With Disease” najlepszą do najlepszych utworów Elbow, potwierdzając tylko status zespołu. Daj Boże innym takie utwory jak b-side’y Elbow. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

24 grudnia 2012


MOGWAI Les Revenants EP, [2012] Rock Action || Koniec świata zasługuje na porządny soundtrack. Lekko upiorny, lekko melancholijny, troszkę zrezygnowany, troszkę bojowy, mniej lub bardziej podskórnie emocjonalny. Brzmi to jak idealne zadanie dla Mogwai. Choć, jak widać, apokalipsa nam chwilowo nie grozi, Szkoci zilustrowali swoją muzyką… francuski serial o zombie.

W działaniach Mogwai jest puewna prawidłowość. Pomiędzy każdą regularną płytą studyjną oferują jakiś dodatek, pompujący ich imponującą dyskografię. Większości tych wydawnictw nie należy traktować po macoszemu, „My Father My King” był dziełem imponującym, kwintesencją muzyki Mogwai, „Earth Division” udanym dopełnieniem „Hardcore Will Never Die, But You Will” a „EP+6” jedną z najlepszych ich płyt w ogóle. Jednak do soundtracków szczęścia specjalnie nie mieli. Ilustracja filmu o Zidanie wypadła w powszechnym mniemaniu dość nijako. Dołączony jako bonusowa płyta do „Hardcore Will Never Die, But You Will” utwór “Music For A Forgotten Future (The Singing Mountain)”, mimo imponujących rozmiarów też okazał się zaledwie ciekawostką.

Tymczasem zawsze podkreślało się mocny filmowy wymiar kompozycji Mogwai, te najlepsze momentalnie wywoływały szereg obrazów w głowie i emocji w sercu, płyty „EP+6”, „Rock Action” i „Happy Songs For Happy People” brzmiały jak bajeczna ścieżka dźwiękowa nieistniejącej trylogii. Potrzeba wpisania się w oczekiwania twórców filmu wydaje się jednak mocno ograniczać wyobraźnie muzyków, w efekcie „soundtrackowość” staje się często przymiotem pejoratywnym.

Zilustrowanie francuskiego serialu o zombie jest równie szalonym i typowym dla Mogwai pomysłem co biograficzno-futbolowego filmu. Zombiakom poszczęściło się chyba jednak bardziej niż Zidanowi. Przed paroma dniami ukazała się, wyłącznie w wersji cyfrowej a wkrótce i na winylu, EP-ka „Les Revenants”, pod koniec lutego zaś, również na tradycyjnym CD ukaże się pełna ścieżka dźwiękowa do serialu pod tym samym tytułem. „Les Revenants EP” stanowi zaledwie zapowiedź przyszłorocznego albumu „Les Revenants OST”, umieszczone na niej cztery kompozycje znajdą się bowiem również tam. Można zatem spokojnie poczekać na efekt finalny do lutego, choć zapewne spora część miłośników Mogwai nie wytrzyma i sięgnie po tą zaledwie dwunastominutową EP-kę.

Cztery utwory, dlaczego akurat te dowiemy się zapewne za jakiś czas, brzmią jednak na tyle spójnie, że pojawia się obawa czy finalna pełna wersja nie okaże się po prostu zbyt długa. Miniatury mają swój urok i tak jest w tym wypadku. „Wizard Motor” to typowa kompozycja dla Mogwai ostatnich lat. Rosnące napięcie, prosta konstrukcja, zwyczajnie rockowa melodyka i refleksja – jak to klasyczny mogwai’owy patent z nagłym wyciszeniem i urwaniem wątku nadal satysfakcjonuje! „Soup” to okraszony piękną gitarą ambientowy przerywnik, po nim zaś następuje „The Hut”, najciekawszy punkt tego zbioru. „Wizard Motor”, ma być flagowym utworem EP-ki, brzmi bowiem jak Mogwai od czasów nieudanego albumu „Mr. Beast”. Gitarowy, ale ugrzeczniony i oczywisty, melodyjny w sposób bardziej klasycznie rockowy niż post-rockowy, charakterystyczny dla dzisiejszych epigonów tego gatunku. „The Hut” natomiast, choć nie zawiera ściany gitar, posiada rzecz dawno już przez Szkotów utraconą – motorykę. Upiorna, krocząca transowość charakteryzująca dawniej Mogwai, powraca w pełnej krasie i aż się prosi o rozwinięcie tematu w dłuższą, potencjalnie porywającą kompozycję.

Całość wieńczy kruchy „This Messiah Needs Watching”, do którego, mimo koronkowej natury, mój odtwarzacz uparcie pobiera jakąś płomienno-kiczowatą okładkę metalowego zespołu. Być może ma rację, za spokojem Mogwai zawsze kryły się płomienie, tak jak i serialowe zombie, choć francuskie, nadal są bezdusznymi monstrami. „Les Revenants EP”, gdyby ukazała się w postaci darmowego gwiazdkowego prezentu, mogłaby służyć za ciekawe wprowadzenie w świat dźwięków Mogwai. Ostatecznie jednak, będąc jak do tej pory chyba najlepszym podejściem zespołu do muzyki filmowej, jest rzeczą wyłącznie dla najwierniejszych fanów. 6/10 [Wojciech Nowacki]

12 grudnia 2012

Październik przyniósł ze sobą wysyp istotnych premier płytowych. Ukazał się trzeci album Please the Trees „A Forest Affair”, na podsumowanie wielkiej trasy Tata Bojs wydali płytę koncertową wraz z DVD „Ležatá Letná”, najważniejszą jednak premierą był „Vlci u dveří”, drugi album grupy Umakart, wydany osiem lat po legendarnym debiucie.

Będący zaś tradycyjnym sezonem koncertowym listopad przyniósł szereg rozczarowań. Odwołanie europejskiej trasy Grimes dotknęło nie tylko Warszawę, ale i Pragę. Występ w Czechach ze zdrowotnych powodów odwołał też niemal w ostatniej chwili Flying Lotus. W tym wypadku jednak organizatorzy postanowili, że obok możliwości zwrotu biletów, wszyscy nabywcy mogą się udać na koncert Beach House lub DJ Shadow'a. Niestety, ten drugi okazał się kolejnym rozczarowaniem, zamiast bowiem live bandu widzom zaprezentowany został zwyczajny drum'n'bassowy set.

Wydarzeniem, które jednak bez wątpienia wstrząsnęło Czechami, było niezdobycie przez Karela Gotta Złotego Słowika. Cóż w tym zaskakującego? Otóż Gott Słowików zgarnął już… 37. Jeden jedyny raz nie otrzymał go jedynie w 1998 roku, ale jako że były to czasy niemal przedinternetowe nie obiło się to aż tak szerokim echem. Český slavík jest nagrodą porównywalną do naszych nieszczęsnych Fryderyków, z tą różnicą, że głosowanie odbywa się na bazie ankiety. Seryjna produkcja kategoria Słowików dla Gotta przestała być już nawet przedmiotem żartów, dobrze to przy okazji obrazuje poziom i znaczeni wspomnianej nagrody.

To, że Boski Karel Słowika nie dostał okazało się newsem znacznie ważniejszym niż to, kto go otrzymał. A jest to młody, 26-letni piosenkarz Tomáš Klus, którego trzeci album „Racek” należy do najlepiej sprzedających się czeskich płyt roku. Prezentuje muzykę jak na Czechy nietypową, zbliżoną mianowicie do polskiej knajpiano-ogniskowo-natchnionej poezji śpiewanej.


Trzeba jednak przyznać, że głos Klusa jest naprawdę intrygujący jak na 26-latka, sama zaś płyta jest bardzo dobrze wyprodukowana, co akurat nie jest w Czechach czymś wyjątkowym. Na fali sukcesu Klus ruszył na z miejsca wyprzedane tournee. Znacznie jednak bardziej zajmująca jest trasa koncertowa zespołu Umakart. Śmiało można go zakwalifikować jako czeską super-grupę. W jej skład wchodzą m.in. Dušan Neuwerth, znany czeski producent, Jan P. Muchow również producent, także aktor i muzyk legendarnej formacji The Ecstasy of Saint Theresa oraz muzycy rockowego Priessnitz, z Jaromírem Švejdíkem na czele, znanym również jako Jaromír 99, grafik i twórca komisków.

Pierwsza płyta Umakart, „Manuál“, ukazała się w 2004 roku z miejsca stała się wydawniczym rarytasem, działalność zaś grupy wydawała się jednorazowym projektem. Aż do zeszłego roku, kiedy do czeskich kin wszedł zjawiskowy film „Alois Nebel”, będący ekranizacją komiksu autorstwa Jaromíra 99 i Jaroslava Rudíša. Film promowała piosenka „Pulnoční“ w wykonaniu Umakartu oraz Václava Neckářa, która okazała się największym (i słusznie) czeskim przebojem 2011 roku oraz przyczynkiem do renesansu kariery Neckářa (przedstawiciel pokolenia Gotta i Vondráčkovej, w przeciwieństwie do tej dwójki jednak stale i powszechnie szanowany), ale i powrotu Umakartu. Drugi album „Vlci u dveří”, promowany singlem „A venku zase prší“, jest zatem automatycznie jedną z najistotniejszych płyt tego roku. Nie tylko ze względu na piękny sposób wydania.


Nie próżnuje również Martin Hůla, alias Martin Tvrdý, alias Bourek, alias Bonus. Po niezwykłym sukcesie (głównie artystycznym) płyty „Náměstí mírů” Bonus uzupełnia swój elektro-akustyczno-hiphopowy wizerunek o darmowy album koncertowy „Live+Love”. Kontynuuje również tajemniczy ambientowy projekt aMinor, po lipcowej, typowo ambientowej EP-ce „[49 2 23.131 N 13 34 0.326 E]”, przyszedł czas na „ESCalator”, rzecz zdecydowanie mniej przyjemną, wypełnioną dźwiękami pochodzącymi ze… schodów ruchomych praskiego metra.

A skoro jesteśmy już przy darmowych wydawnictwach, warto zajrzeć do listopadowych nowości słowackiego labetu Exitab. Początek miesiąca należał do „Triple Farewell”, trzeciej już EP-ki, którą pod szyldem Stroon wydał Dalibor Kocian, zwany swego czasu „słowackim Burialem”. Debiutancki album „Re-Leave” wydał natomiast wreszcie Ink Midget, jeden z dwóch najmłodszych przedstawicieli słowackiej elektroniki. Występujący z nim kolejny nastolatek, Pjoni, swój własny debiut zaprezentował już w styczniu tego roku. Jako duet często i regularnie występują ze wspólnymi, mocno energetycznymi setami, zaczynają zajmować się remiksami i produkcją, jeśli chodzi jednak o ich własne wydawnictwa to zachowują całkowitą autonomię. [Wojciech Nowacki]

11 grudnia 2012


DAPHNI Jiaolong, [2012] Jiaolong || Finiszowanie prac nad doktoratem to bardzo specyficzny okres. Z jednej strony sporo pracy, z drugiej zaś obawa, czy później w ogóle jakaś praca będzie. Pojawiają się kolejne plany, część się konkretyzuje, w efekcie zaczyna się zupełnie niespodziewany etap w życiu. Spójrzmy na kanadyjskiego matematyka o nazwisku Dan Snaith. Ojciec jest profesorem matematyki, siostra studentką tej samej dziedziny, Snaith zaś doktoryzował się w Imperial College London dysertacją pod tytułem „Overcovergent Siegel Modular Symbols”.

Niesie zatem nadzieję dla wszystkich muzycznych nerdów (ale i zawiść, skoro jego doktorat objętościowo liczy tyle, ile jeden rozdział mojego), niezbadane są bowiem koleje losu. Najpierw jako Manitoba, następnie jako Caribou, Snaith stał się jedną z najbardziej uznanych postaci współczesnej sceny elektronicznej. I w obrębie samego świata muzyki dokonuje kolejnych zwrotów, po wybitnym albumie „Swim” Caribou, swój najnowszy album sygnuje jako Daphni.

O ile porzucenie nazwy Manitoba wynikało z problemów prawnych, o tyle wyróżnienie części tworzonej przez siebie muzyki nowym szyldem wynika z powodów muzycznych. Snaith wyraźnie podkreśla różnicę, która nie sprowadza się tylko do tego, że Daphni ma być projektem stricte tanecznym. Płyty Caribou tworzone są precyzyjnie według konkretnego zamysłu i cyzelowane w najmniejszych szczegółach. Daphni po prostu powstaje. Nowe kompozycje, przeznaczone początkowo do setów didżejskich Snaitha, zebrane zostały na albumie „Jiaolong”, od razu pojawia się zatem pytanie o jego miejsce w dyskografii Pana Doktora.


Wydaje się bowiem, że nadzieje były całkiem precyzyjne. Każda płyta Caribou była stylistycznie odmienna, ale obojętnie czy mieliśmy do czynienia z krautowym „The Milk of Human Kindness”, czy hippisowskim „Andorra”, pierwiastek taneczny zawsze był tam obecny. Dopiero „Swim” przyniosło pełne zanurzenie w świecie house’u i współczesnej elektroniki, podanych jednak w wyrafinowanym stylu charakterystycznym dla Caribou. Po ogłoszeniu wydania albumu Daphni można zatem było się spodziewać całej płyty parkietowych wymiataczy, pozbawionych eksperymentów i wspomnianego bogactwa.

Faktycznie wyrafinowania na „Jiaolong” nie znajdziemy, gorzej jednak z taneczną przebojowością. Album jest bardzo minimalistyczny, by nie rzec wręcz surowy. Mocny element afrobeat’u zaś potrafi zaś niestety irytować. „Ye Ye” był utworem mogącym zaostrzyć apetyt. Skromny, ale wciągający, okazuje się jednak reprezentatywny dla całości będąc jednym z najlepszych jej elementów. Otwierający płytę „Yes, I Know” zaczyna się od deep-house’u nieco w stylu Gus Gus, szybko jednak pojawiają się sample, dęciaki i robi się niemal funkowo. W "Cos-Ber-Zam Ne Noya" afrobeat już zdecydowanie króluje, klucząc jednak między zaintrygowaniem a irytacją.


Afrykańskie rytmy dominują też w „Pairs”, choć bazując na bardziej tanecznej podstawie, a nawet w skromnych utworach bliskich minimal techno, jak „Light” czy „Jiao”. Pod koniec płyty wkrada się lekki chaos i można już czuć pewne zmęczenie brakiem napięcia i głębi aranżacyjno-prodykcyjnej. „Jiaolong” brzmi bowiem bardzo płasko, nawet w „Ahora”, utworze najbliższym dokonaniom Caribou, za schowaną popową melodią i krautowym posmakiem.

Przyznać zatem należy, że Daphni, mimo kunsztu Snaitha, trochę rozczarowuje. Nie jest to zbiór tanecznych killerów, nie jest to też „Swim” do drugiej potęgi. Faktycznie sprawia wrażenie szkiców przeznaczonych do klubowych setów i to w charakterze przerwy między mocniejszymi utworami. Również jako muzyka tła sprawdza się średnio, do uważnego zaś słuchania nie ma czym przyciągnąć. Następne Caribou z pewnością znów zaskoczy zmianą kierunku, można zatem mieć tylko nadzieję, że taneczna strona Snaitha wykorzysta szyld Daphni do koniecznej ewolucji. 5/10 [Wojciech Nowacki]

7 grudnia 2012


DIE ANTWOORD Ten$Ion, [2012] Zef Recordz || To nie jest tak, że nie lubię, jak ktoś się przechwala. Lubię – ale musi mieć porządny powód. Jak indestructible Ninja. Jak Yo-Landi just too hot to handle. Jak DJ raczej jestem wymyśloną postacią Hi-Tek. Ten hiphopowy cyrk zahipnotyzował mnie od pierwszego usłyszenia. I choć przyznaję – powalili mnie wizerunkiem i świeżością debiutu, byłem przekonany, że są strzałem jednoalbumowym. Aż tu nagle Ten$Ion.

Tekst, rap i wizerunek na Ten$Ion to znany z $O$ pastisz gangsta-rapu. Watkin Tudor Jones to satyryk, dla niego to max normal (wykorzystując jedną z dawnych muzycznych inkarnacji Watkina) – na hiphopowej scenie RPA swoje wariactwo już rozprowadził. Die Antwoord to wciąż osobliwy miks szydzenia z kiczowatego rapu i szerzenia fascynacji dziwnością. Przejawia się to w klipach, zdjęciach, muzyce i lirykach. Cała otoczka wokół nich jest naprawdę intensywna.


Za to zmieniła się muzyka; skręcając w rejony niedzisiejszej, choć coraz częściej powracającej, elektroniki. Hi-Tek (jeśli istnieje) z prostych beatów, poskładał dobry podkład. Chwilami kiczowaty, jasne, ale w formułę tego projektu wchodzący aż miło. Brzmieniowo się dzieje – są plemienne bębny (Fatty Boom Boom), jest disco (Baby's On Fire), są trance'owe klawisze (U Make A Ninja Wanna Fuck), techno z krótkim dubstepem (Never Le Nkemise 2) czy bardziej alternatywne brzmienia (Fok Julle Naaiers, I Fink U Freeky). Mimo wszystko, elektronika spina wszystko w jedną klamrę, nadając albumowi spójności.

W połączeniu ze specyficznym rapem Ninjy, jego południowoafrykańskim fokin' akcentem i głosikiem szalonej rich bitch Vi$$er wyszło coś szalenie specyficznego i wyskakującego z szeregu, jak choćby The Prodigy kiedyś, a niedawno Crystal Castles. Stworzenie rozpoznawalnej marki dźwiękowej, to sukces sam w sobie. Pozostaje oczywiście pytanie, czy styl się podoba  – mi bardzo (chyba najtrafniej zacytować fragment I fink u freeky and I like you a lot!). To nie są tylko wygłupy –  kompozycje są ciekawe, motywy świeże, podkład cudnie koresponduje z głosami i reaguje na liryki. Wszystko jest gęste, ale nieprzypadkowe.


Krążek kryje trzy ogromne hity (I Fink U Freeky, Fatty Boom Boom i Baby's On Fire) i trzy solidne kawałki (Never Le Nkemise 2, Fok Julle Naaiers czy U Make A Ninja Wanna Fuck). Jest też jeden bardzo kiepski, Hey Sexy, którego nie ratuje nawet całkiem przyjemna gitara elektryczna Louwtjie Rothmana, bo sposób rapowania na przemian irytuje i nudzi, a kompozycja jest nudna.

Między utworami upchnięto kilka skitów. Pasują do konwencji, ale nie powalają na kolana. Jeden z nich wzbudził dość duże kontrowersje – mowa o DJ Hi-Tek Rulez, w którym przerobiony komputerowo głos, rzekomo Hi-Teka, oznajmia: DJ Hi-Tek will fuck you in the ass/ Fuck you in the ass, you punk ass white boy/ DJ Hi-Tek, yo you can't touch me, faggot. Zarzuty o homofobię zakończyła dopiero wypowiedź, w której Ninja wyznaje, że wielu jego znajomych to geje. W tym wspomniany Hi-Tek.


Choć boję się, że przy następnym materiale Die Antwoord mogą się wyczerpać, wyczekuję trzeciego krążka, kolejnych klipów, a najlepiej filmu dokumentalnego. Jestem głęboko zainteresowany, co napala Ninję i komu Yo-Landi Vi$$er pozwoliłaby się klepać po tyłku! Bo przede wszystkim tym jest Die Antwoord – całą tą kreacją, śmiechem, zaskoczeniem. Igraniem z kiczem. Nieźle, że jako skutek uboczny tych wygłupów powstał ciekawy styl grania. 8.5/10 [Michał Nowakowski]

4 grudnia 2012


LOCO STAR Shelter, [2012] Kayax || Banały o niedocenianiu polskiej muzyki poza granicami naszego kraju można sobie spokojnie darować. Naprawdę niepokojące jest istnienie polskiej dobrej muzyki, która i dla nas pozostaje gdzieś na marginesie „alternatywnych” zainteresowań. Przyznaję, sam uznaję szeroko rozumianą polską scenę za niespecjalnie zajmującą, ale mam swoich zdecydowanych faworytów. Jednym z nich od zawsze było Loco Star.

Gdzieś w polskim mikrokosmosie początku XXI wieku, krążącym wokół nieodżałowanego Sissy Records i kwitnącego Isoundu, rozbłysła nowa gwiazda. Tomek Ziętek, trębacz znany najlepiej z Pink Freud, oraz obdarzona zjawiskowym głosem i uroczą osobowością Marsija pojawili się w koncertowym składzie Silver Rocket. Debiutancki album Loco Star ukazać miał się jednak dopiero w 2004 roku. Nie ukrywam, że to wczesne, czysto elektroniczne wcielenie Loco Star jest moim ulubionym, choć sama płyta miłośnikom nowoczesnej elektroniki może już troszkę trącić myszką.

Zmianę przyniosła płyta „Herbs” z roku 2008. Nadal można było znaleźć tu subtelne taneczne elementy, spore pole oddano tu jednak żywym instrumentom. Intymne aranżacje w połączeniu z momentami björkowym głosem Marsiji prowadziły nasze skojarzenia odrobinę w stronę „Vespertine”. Loco Star ewidentnie znaleźli jednak własny autonomiczny język i bez żadnego elementu naśladownictwa ugruntowali swoją pozycję jako jeden z najciekawszych polskich zespołów.


Czy „Shelter” pomoże grupie w dotarciu do nowych słuchaczy? Nie jest to chyba jednak zależne od samego zespołu, niespecjalnie zresztą zainteresowanego zaznaczaniem swojej obecności. „Shelter” to ewolucyjne rozwinięcie kierunku obranego na „Herbs”, nadal jest to oryginalne połączenie elektroniki z żywymi instrumentami, bogate aranżacyjne a jednak domatorsko wyciszone. Nawet dłuższe kompozycje wydają się uciekać zbyt szybko, chce się więc do nich powracać i odkrywać kolejne warstwy.

Loco Star wydają się stawiać bardziej na kreowanie spójnej atmosfery albumu jako całości, niż oferować nam oczywiste przeboje. Trochę szkoda, że w miejsce tanecznej elektroniki debiutu nadal nie otrzymujemy bardziej oczywistych melodii. Skoro jednak mowa była o ewolucji, to warto zwrócić uwagę na nowości. Pojawiają się tu instrumentalne miniatury, całość wydaje się przypominać drogę, jaką przeszli Islandczycy z múm, najciekawsze są jednak wokale Tomasza Ziętka. Marsiji już komplementować nie trzeba, jej wokal nadal jest zjawiskowy, ale uzupełnienie go męskim głosem sprawdza się świetnie, zwłaszcza, że Tomek dysponuje naprawdę ciekawą barwą. Jego trąbka, niegdyś znak rozpoznawczy brzemienia Loco Star, wydaje się pełnić tutaj nieco mniejszą rolę, każde jednak jej pojawienie się następuje we właściwym momencie.

Kulminacją płyty jest „Orla”, bynajmniej nie dlatego, że jest to utwór najdłuższy w zestawie, lecz z powodu niezwykle ciepłego brzmienia i zdecydowanie najbogatszej na płycie aranżacji. Wybrany na pierwszy singiel „Artifiction”, podobnie jak większość piosenek Loco Star nie jest typowym, bezwstydnym przebojem, zasadniczo jednak definiuje ich obecne brzmienie. Najbliższy tradycyjnie rozumianej przebojowości wydaje mi się zaś „TV Head”, daleki jednak od banału, czy często bowiem w hitach słyszymy słowa typu there’s something better than living anti social?

Nie można nie wspomnieć o stronie graficznej płyty, w kategorii najpiękniej wydanego albumu może w tym roku konkurować z nią ewentualnie tylko nowy Hey. Ciekawe, że wykonawca kojarzony z elektroniką zdecydował się postawić na tak dziś archaiczną rzecz jak fizyczny nośnik. Oto kolejny powód, który sprawia, że Loco Star po prostu nie można nie lubić. 7/10 [Wojciech Nowacki]

3 grudnia 2012


CAT POWER Sun, [2012] Matador || Niczym w biblijnej przypowieści wędrujemy razem z Chan Marshall przez pustynię, walcząc ze smutkiem, własnymi słabościami, nadmiernym współczuciem wobec świata. Zapisem tej wędrówki, z której wychodzimy poturbowani i silniejsi zarazem, jest „Sun” – płyta roku 2012.

Marshall to nie pompatyczna diva w stylu Florence Welsh, lecz w prostej linii spadkobierczyni Joan Baez, pieśniarki, nie wokalistki, popisującej się nie głosem, lecz tym co ma do powiedzenia. Szkoda, że takich osobowości jest coraz mniej. W ostatnich latach do tej kategorii zaliczyć można jeszcze chyba tylko Fionę Apple oraz Feist. I wspomnieć jeszcze można o coraz bardziej niezdecydowanej Natashy Khan, która nie nie wie czy pchnąć Bat For Lashes w stronę wokaliz przy fortepianie, czy może jednak natchnionej poetki.

Podobnie jak w zeszłym roku Florence bardzo chciała nagrać „Metals”, lecz ubiegła ją w tym Leslie Feist, tak zapewne dziś Natasha przygryza z żalu wargi, że „Sun” nie jest jej. Nie, należy do Cat Power, absolutnie szczerej i dalekiej od jakiegokolwiek wystudiowania. „Sun” to dzieło skończone i kompleksowe. Proporcje między folk-rockiem a subtelną elektroniką są idealne, zabawy kolejnymi warstwami wokali zagęszczają atmosferę, otulając nas z każdej strony. Jest to płyta wielka, będąc bowiem okrutnie przebojową i chwytliwą, jest jednocześnie bezlitośnie gorzka.


Tytułowe Słońce nie jest bowiem ciepłym i radosnym słoneczkiem. To symbol pojawiający się na niebie, lecz dopiero wtedy, gdy jesteśmy już zmęczeni czekaniem na niego („Sun”). Czekanie wyczerpuje i prowadzi na skraj upadku, szczególnie jeśli środkiem do osiągnięcia chwilowej ulgi ma być butelka wina („3, 6, 9”). Prawdziwe życie jest zwyczajne, czasem żyć po prostu się nie chce („Real Life”), nie ma jednak nic bardziej ludzkiego i powszechnego jak małe codzienne załamania nas wszystkich („Human Being”). Ostatecznie okazuje się, że tańczyć można nawet na ruinach („Ruin”) a wszystko co mamy to czas i tylko od nas zależy co z nim zrobimy („Nothing But Time”).

Ta gorzka odyseja, historia każdego z nas, podana jest w niesamowicie uwodzącej formie. Już przebojowy i niepokojący „Cherokee” definiuje muzyczny charakter płyty. „Ruin” to chyba najlepszy singiel tego roku, katastroficzna piosenka zmusza do tańca i wykrzykiwania bitchin’! complaining! razem z Chan. Utwór tytułowy jest plemienno-hipnotyczny, beztroską rytmiką kusi „Manhattan”, z drugiej zaś strony mamy elektro-blues w „3, 6, 9” i niemal autostradowy hard-rock w „Silent Machine”.

Muzyczną i emocjonalną kulminacją płyty jest rzecz jasna „Nothing But Time”. 11-minutowa afirmacja życia, pogodzenia z sobą i z czasem, w którą w 5 minucie niczym z zaświatów wkracza sam Iggy Pop, jest jednym z najważniejszym momentów w muzyce tego roku. Ten hipnotyzujący, kojący psalm mógłby trwać w nieskończoność. Podobnie w nieskończoność chce się przechodzić z Cat Power całą jej cierniową drogę ku niezależności i absolutnie zwyczajnemu, zdesakralizowanemu człowieczeństwu. „Sun” zmienia i oczyszcza słuchaczy wraz ze słuchaniem. Afirmacja życia, humanistyczna niemal pochwała człowieczeństwa, to najwięcej ile można w muzyce osiągnąć. 10/10 [Wojciech Nowacki]

15 listopada 2012


Z racji toczącej me ciało i duszę przypadłości poproszony zostałem o poprowadzenie na DNA muzyki nowego cyklu, którego nazwa właśnie od niej się wywodzi. Żyjąc na poły w Polsce, na poły w Czechach, wprowadzałem już niejednokrotnie bohemofilskie treści na DNA muzyki. Oczywiście nadal można oczekiwać kolejnych recenzji, zwłaszcza tych rzeczy, które są osiągalne w Polsce. W niniejszym cyklu jednak, pomyślanym jako comiesięczna prezentacja wydarzeń czeskiej (i częściowo słowackiej) sceny muzycznej, chodzi raczej o ukazanie jej bogactwa, przemycenie paru kulturowych ciekawostek i „odpepikowanie” banalnego dość wizerunku Czechów. Obiecuję zatem, że będzie bardzo subiektywnie.

Niczym przewodnik oprowadzający niesforną wycieczkę zacząć muszę od praktycznych informacji wstępnych. Cóż począć ma biedny Polak w Pradze, któremu czeska muzyka kojarzy się z Helena Vondráčkovą i Karlem Gottem? Ewentualnie z Jaromírem Nohavicą. Od czego zacząć, co czytać, czego słuchać oraz gdzie dokonywać zakupów?

Oczywiście medium najbardziej dostępnym jest internet. Jak słusznie zauważono w jednej z rozmów w ramach cyklu Michała Nowakowskiego, w Polsce panuje solidne rozdrobnienie muzycznej blogosfery, brak czołowego serwisu akceptowalnego i dla alternatywnej, i dla popowej sceny. W Czechach tymczasem zdecydowanie taką rolę pełni Musicserver, w równym stopniu traktujący o muzyce komercyjnej i niezależnej, czeskiej i zagranicznej, prowokujący często do burzliwych dyskusji w komentarzach i bez wątpienia opiniotwórczy. Zwrócić uwagę można również na muzikus.cz, bardziej jednak skupiony na informacjach, niż na recenzjach i w sporym stopniu promujący muzykę lokalną. Klasyczną hipsteriadą jest natomiast IndieMusic, to tu możemy poczytać relacje z indie-koncertów, czy recenzje z których dowiemy się, że Lana Del Rey to taka trochu píča.

Za pośrednictwem internetu można rzecz jasna słuchać czeskiego radia. Godnym polecenia jest Radio Wave będące tak naprawdę jednym z programów Czeskiego Radia a więc jakby odpowiednikiem naszej Czwórki. Wave jest jednak znacznie stabilniejsze, ma już od lat ugruntowaną markę i z konsekwencją skupia się głównie na szeroko rozumianej elektronice. Równie szeroko rozumianą muzyką alternatywną i niezależną zajmuje się praskie Radio 1, prezentujące szerokie spektrum gatunków i również zdecydowanie opiniotwórcze. Płyty z nalepką Radio 1 można kupować niemal w ciemno.

Sytuacja prasy muzycznej wygląda niewiele lepiej niż w Polsce. Miesięcznik Rock&Pop to odrobinę tylko lepszy odpowiednik naszego nieszczęsnego Teraz/Tylko Rocka. Mimo obecności słowa pop w nazwie, stoi na równie konserwatywno-rockistowskiej pozycji, ale przynajmniej w większym stopniu zauważa nowsze brzmienia. Nie mamy w Polsce niestety odpowiednika magazynu Full Moon poświęconego stricte muzyce alternatywnej. Dawniej miesięcznik, obecnie dwumiesięcznik o małym formacie, niekiedy zadufany intelektualnie i zbyt skupiony na subiektywnych i mocno undergroundowych bieżących fascynacjach redakcji, jest jednak tytułem wyjątkowo ciekawym.

Cóż natomiast mają zrobić osoby równie archaiczne jak ja i nadal muzykę kupujące, do tego jeszcze na fizycznych nośnikach? Największą siecią sklepów muzycznych jest Bontonland, w przeciwieństwie do naszego Empiku nie jest brutalnym monopolistą i jedynym graczem rynkowym. Skupia się zaś jedynie na muzyce, filmie i grach komputerowych (księgarnie to w Czechach świętość i nikt by nie wpadł tam na pomysł łączenia w jedno sprzedaży książek, gazet, cukierków i „może-skorzystania-z-dziejszej-promocji”). W centralnym Bontonlandzie przy samym Placu Wacława (łatwo niestety przegapić, Václavské náměstí 1, budynek Palác Koruna, przy jednym z wejść na stację metra Můstek), wybór płyt jest ogromny, co szokujące płyty są uporządkowane i na miejscach a wszystkie nowości pojawiają się od razu w dniu premiery. Ceny płyt są niestety odrobinę wyższe niż w Polsce, stale jednak szereg tytułów znajdziemy w fantastycznych przecenach.

A jeśli nie Bontonland to co? Warto zaglądać do bardzo popularnych bazarów cédeček, a więc sklepów z używanymi płytami, oczywiście tańszymi, często już nieosiągalnymi, a i łatwo się tam natknąć także na nowości. Mój ulubiony to Bazar-CD oraz Bazar CD Krakovská, oba w bezpośredniej bliskości Placu Wacława. Znajdziemy również w Pradze cały szereg małych prywatnych sklepików muzycznych dla fascynatów muzyki niezależnej. Z czystym sercem polecić mogę Musictown, położony co prawda poza turystycznym centrum, ale w miejscu również stosunkowo często odwiedzanym przez turystów, mianowicie tuż pod Žižkovską wieżą telewizyjną. Jakub, właściciel i jedyny póki co sprzedawca, doradzi, pozwoli posłuchać winyli, na życzenie sprowadzi niemal wszystko o co się go poprosi i mimo korzystania z alternatywnej dystrybucji sprzeda za zaskakująco rozsądną cenę.

Warto również znać konkretne miejsca na koncertowej mapie Pragi, ale przecież nie jesteśmy osobami które chodzą „do klubów” a nie „na koncerty”, prawda? Podążamy za wykonawcami a nie miejscami, w związku z czym o wadach i zaletach poszczególnych lokali jeszcze z pewnością będzie okazja napisać. S pozdravem! [Wojciech Nowacki]

29 października 2012


BAT FOR LASHES The Haunted Man, [2012] Parlophone || Tej recenzji miało nie być. Po ponad tygodniu obcowania z “The Haunted Man” uważałem, że po prostu nie warto. Ale jak to często bywa przy takich okazjach, odświeżyłem sobie dawno już niesłuchane poprzednie albumy Bat for Lashes. Zwłaszcza debiut, który trafił mnie wyjątkowo mocno.

Wyjątkowo, ponieważ zasadniczo uważałem się za miłośnika „Two Suns”, płyty numer dwa. Po debiutancki „Fur and Gold” sięgnąłem później i jakoś nie zaskoczył od razu, wiadomo, na fali były single z „Two Suns”, kto by wracał do poprzedniej płyty. Teraz dopiero trzy albumy Bat for Lashes ułożyły się w logiczny ciąg, prowadzący niestety w niezbyt zachęcającą stronę. Od zjawiskowego „Fur and Gold”, poprzez całkiem dobre „Two Suns”, po „The Haunted Man”, z którego po wysłuchaniu nic nie zostaje.


Przyznaję, już po ujawnieniu okładki pomyślałem, że pewnie okaże się najlepszym elementem tego albumu. Żeby jednak nie być posądzonym o uprzedzenia, utwierdziłem się w tym przekonaniu po wydaniu pierwszego singla. „Laura” po którymś kolejnym przesłuchaniu daje się zakwalifikować jako ładna piosenka, ale z pewnością nie jako singiel. Do tego kolejny utwór Bat for Lashes zatytułowany damskim imieniem rodzić może podejrzenia o brak pomysłów lub mnogą osobowość Natashy Khan. Znacznie lepiej w roli singla radzi sobie „All Your Gold”, najbliższy dawnym przebojom i najlepszy utwór na płycie. Choć już pojawiają się w internecie żarty porównujące go z nieszczęsnym „Somebode That I Used To Know” Gotye.

Generalnie Natasha postanowiła zostać wokalistką-pieśniarką, nie gwiazdą alternatywy jak Cat Power, nie rockową ikoną jak PJ Harvey, ale Wokalistką przez duże W, śpiewającą w uniesieniu przy klawiszowym instrumencie. Już w „Lilies” słychać echa Kate Bush, w momentami ciekawym, ale chaotycznym „Horses of the Sun” wchodzi w dość wysokie jak na nią rejestry. W „Oh Yeah” mamy już syntezatory, ale i irytujący pseudoafrykański zaśpiew. Gitara w „Marylin” przypomina The Cure, żywsze „Rest Your Head” oparte jest na rozszalałym perkusyjnym bicie rodem z „The King of Lims”.


Poza tym nic nie przykuwa już uwagi. Może jeszcze utwór tytułowy ciekawy jest tylko dzięki męskiemu chórowi, czemu jednak tak przytłumionemu? Czemu nie odważniej, jak w „A Commotion” Feist? Płyta jest prześpiewana, natchniony i drżący wokal Natashy z jednej strony meczy, z drugiej zaś nie zapada w pamięć. Nie pomagają tu rozliczne nazwiska współpracowników. Album jest faktycznie wyjątkowo minimalistyczny. Nawiązania do lat osiemdziesiątych, syntezatory i automaty perkusyjne, są ciche i bez wyrazu, nie nadają całości żadnego charakteru. Na „The Haunted Man” po prostu brakuje dobrych melodii.

“Two Sun” nie było bynajmniej, jak sugerują okładki, kolorową antytezą “The Haunted Man”. Dopiero teraz widać, że tamta płyta, niemal koncepcyjna, zmierzała w pieśniarską współczesność Natashy Khan. Że jednak, mimo fajerwerkowych singli, wypełniały ją kompozycje dość jednorodne. Na nowym albumie nie wybija się już praktycznie nic. Czasy „Fur and Gold”, płyty różnorodnej, dziewczęcej, odważnej, szczerej i bezpretensjonalnej, minęły bezpowrotnie. Natasha postanowiła zostać kolejną natchnioną diwą przy fortepianie, nie mając do tego warunków, powołania i przede wszystkim pomysłu. 6/10 [Wojciech Nowacki]

24 października 2012


VERMONES Humanimals!, [2011] self-released || W przypadku obu EP-ek Vermonesów trudno mówić o wesołości, ale z dwojga smutnego – „How Soon Is Now? EP” ma w sobie przynajmniej odrobinę światła. Drugiej EP-ki nie rozjaśniły użyte oryginalne sample, szalone syntezatory i Suchecki, którego głos momentami rozkrusza zimnofalowy lodowiec. Jest ponuro i mroźnie. Jest dobrze.

EP-ka to trzy kawałki o dość rozstrzelonej stylistyce. Już wstęp albumu, pierwsza minuta kawałka „Madrid Delivery Room”, ilustruje postęp zespołu. Wstawka z dziwacznym oddechem, cudownie pulsujący bas (Albert Przymus), rytmiczna perkusja (Konrad Kubalski), syntezatory – dobrych kompozycji nie brakowało już na „How Soon Is Now? EP”, ale teraz jest mniej szablonowo i lepiej technicznie. Utwór pulsuje do czasu przełamania i gwałtownego spowolnienia (pianino, perkusja, oddalona gitara Filipa Golisa i nastrojowe chórki).


Dziki syntezator we wstępie „Alternative Reality” jest zmyłką – wprowadza w coś, co już znamy: editorsopodobny kawałek z vermonesowym zabarwieniem, nieco intensywniejszym w końcówce. Niezły kawałek, ale byłby znacznie lepszy gdyby naprawdę oryginalne było nie tylko zakończenie. Trzeci jest „Horst Wessel Song” – największe zdziwienie materiału. Tekst nawiązuje do hymnu niemieckich nazistów, a muzyka opiera się jedynie o pianino i głos Sucheckiego. Wokalista świetnie sprawdził się w emocjonalnej, przygnębiającej balladzie, podnosząc poprzeczkę tej krótkiej EP-ki.

Inspiracja to nic złego, ale obecność Editorsów, The Nationalów i innych White Liesów wciąż jeszcze przytłacza wartość dodaną ich muzyki. Jest lepiej, jest dobrze, ale wciąż czekam aż Vermonesi wypracują więcej czegoś swojego. 7/10 [Michał Nowakowski]

19 października 2012


ORBITAL Wonky, [2012] ACP || Jest to jeden z sympatyczniejszych muzycznych powrotów tego roku. Bracia Hartnoll nie mieli może u nas takiego statusu jak The Chemical Brothers, Fatboy Slim czy inne tuzy elektroniki drugiej połowy lat 90-tych, są jednak niewątpliwymi klasykami. Status legendy potrafi jednak znudzić. Czy zatem istnieją jakieś przesłanki, dlaczego nie mieliby nagrywać dalej? Powrót po 8 latach od ostatniej płyty rodzi bowiem pytanie o jego powód: odcinanie kuponów od dawnych dokonań czy chęć odświeżenia brzmienia?

„Wonky” rozpoczyna się właśnie niezmiernie klasycznie. „One Big Moment” cofa nas w czasie o ponad dekadę, do lat 90-tych i czasów wesołego, elektronicznego tzw. big beatu. „Straight Sun”, przywodzi na myśl te samy czasy, ale z pola bliższego ówczesnemu Orbital. Mamy tu zatem house’owe elementy z lekką new-age’ową otoczką w stylu Jarre’a czy Oldfielda, co bynajmniej nie jest wadą. W elektronicznym pulsie „Never” znaleźć z kolei można echa Kraftwerk, utwór ten jednak szybko przeradza się w beztrosko taneczny.

Dopiero singlowy „New France” brzmi nieco współcześniej. Dzięki gitarowo-syntezatorowej przestrzeni oraz, co tu dużo ukrywać, wokalnemu udziałowi Zoli Jesus, kojarzy się dość mocno z ostatnimi dokonaniami M83. Środek płyty natomiast przepływa. Ani specjalnie efektownie, ani porywająco, ale jednak przyjemnie. Co jednak szybko uderza, to brak wyrazistych melodii, co wydaje się dotyczyć niestety całej płyty.


Dość powszechnie zwraca się uwagę na dubstepy w „Belzedub”. I właściwie fajnie, dlaczego nie. Orbital jednak stać na przetłumaczenie współczesnej dubstepowej stylistyki na swój własny klasyczny język, tutaj jednak otrzymujemy niewiele więcej niż próbę jej podrobienia. „Wonky” natomiast to utwór, którego początkowo najlepszym elementem wydaje się teledysk. Koty, dużo kotów, sukces w Internecie gwarantowany. Dzięki wokalowi niejakiej Lady Leshurr irytuje, szybko jednak nie można się od niego uwolnić, a neurotyczna atmosfera naprawdę robi wrażenie. Nowe, nerwowe pierwiastki w połączeniu ze starym, mocnym Orbital są też w finałowym, nomen omen, „Where Is It Going?”.

Właśnie, dokąd? „Wonky” nie jest albumem ani złym, ani wybitnym, po prostu średnim, ale w pozytywnym sensie. Słucha się go dobrze, całość brzmi swojsko i w urokliwy sposób niemodnie. Wspomniany już brak ciekawszych melodii to jedno, podstawowym zarzutem jest natomiast lekkie rozedrganie stylistyczne tej płyty, brak jej uwodzącej, spójnej atmosfery znanej choćby z klasycznego już „The Middle of Nowhere”.

Orbital powróciło i ciężko im odmówić do tego powrotu prawa. Spragnionych jeszcze większej dawki nostalgii odsyłam zaś do specjalnego wydania „Wonky”, wzbogaconego o dysk „Live in Australia”. Niemal godzinny zapis koncertu, a ledwie 5 utworów i każde równie klasyczne. Szkoda jednak, że nie jest to płyta DVD. Paradoksalnie bowiem, koncerty muzyki elektronicznej dzięki wizualizacjom są często bardziej efektowne wizualnie niż koncerty rockowe. Miłośników elektroniki na szczęście nie trzeba przekonywać, że muzyka ta to coś więcej niż statyczni panowie z laptopami. 5/10 [Wojciech Nowacki]

13 października 2012


FRANK OCEAN channel ORANGE, [2012] Island Def Jam || Indie-światek z wolna zawłaszcza wszelkie podziały stylistyczne, znów sprowadzając „alternatywność” do kategorii ideowo-biznesowych zamiast gatunkowych. Dekadę temu okazało się, że pop jest fajny a „Toxic” Britney Spears singlem wszechczasów. Następnie odkryto hiphop, ale nie ten abstrakcyjny spod znaku Anticonu, lecz ten jak najbardziej brylantowo-złoty. Do tego z bezczelną twarzą Kanye Westa. Stąd już tylko kroczek w stronę r'n'b.

Szlaki zasadniczo przetarł The Weeknd. Łatwo było nabrać pretensjonalnych niezali na tajemniczość, darmowe mixtape'y i hipsterskie fotki. Abel Tesfaye stał się wydarzeniem, mało kto jednak miał odwagę stwierdzić, że jego twórczość jest męcząca i niezapamiętywalna, a wulgarne teksty o seksie i narkotykach – czymś z czym ciężko się utożsamiać. Młodzieniec ten jednak udowodnił wszystkim, że flirtujące przecież z popem r'n'b jest zaskakująco emocjonalnym nośnikiem treści.

Sam Frank Ocean przyznał zresztą, że największą dla niego inspiracją jest możliwość opowiadania historii. „Channel ORANGE” okazuje się zatem nie zbiorem przebojów, ale opowieści. Nie oznacza to jednak, że na płycie nie ma melodii. Są, ale nienachalne, ostentacyjna przebojowość najpewniej przeszkadzałaby w dotarciu treści do słuchacza. Słynne „Pyramids” zapada w pamięć głównie dzięki swej konstrukcji. Jasne, piękną i prostą piosenką jest „Thinkin Bout You”, ale czy to na pewno przebój? Podobnie żywsze „Sweet Life” w którym pada znamienne zdanie „The best song wasn’t the single”.

Teksty Franka są zaskakująco dojrzałe, jednocześnie proste i niebanalne, miejscami wręcz filozofujące („Pink Matter”). Mówią o ciekawości życia, pieniądzach, pragnieniach i, rzecz jasna, o prawdziwej miłości. Spod hiphopowego blichtru, pełnego samochodów i używek („Super Rich Kids”), wyłania się obraz kruchego wrażliwca. Wreszcie w „Bad Religion” padają kluczowe słowa o nieszczęśliwej miłości Franka do innego, heteroseksualnego mężczyzny.

Jeszcze przed wydaniem debiutu doszło do słynnego tumblrowego coming-outu. Otwarta deklaracja biseksualności zgodnie okrzyknięta została wyjątkowym i niezmiernie ważnym wydarzeniem w około hiphopowym, silnie zmaskulinizowanym światku. Przy okazji wpłynęła, chcąc nie chcąc, na znaczący wzrost pozamuzycznego zainteresowania Oceanem. I sympatii przy okazji. Pierwszym uderzeniem z jego strony był jednak świetny mixtape „nostalgia, ULTRA”.

To na tamtym wydawnictwie Frank Ocean zaproponował niezwykłą mieszaninę współczesnej alternatywy i nostalgii za latami 90-tymi. W formie kasetowego miksu zamknięte zostały między innymi utwory Coldplay, Radiohead, MGMT czy The Eagles. Na „channel ORANGE” nie ma podobnego bogactwa. Album jest pełen mile wyprodukowanych ciepłych dźwięków, nie zaskakuje (chyba, że klasycznym „White”), również mixtape’owe przerywniki zostały tu zredukowane do minimum. Płyta brzmi ponadczasowo i klasycznie, jest wyjątkowa, ale jeszcze nie wybitna. Jeszcze. Frank Ocean pokazał bowiem, że nagranie wybitnego albumu to z jego strony tylko kwestia czasu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2012


COM TRUISE In Decay, [2012] Ghostly International || Lata osiemdziesiąte. Dla jednych dekada grozy, upiornych stylizacji i kolczyków jak stalagmity. Dla innych źródło niewyczerpalnych inspiracji. Do szydery, do strojów, ale i do muzyki. Czasem warto zacisnąć zęby, przełknąć ślinę i przebić się przez pastelowo-cekinową otoczkę, by zdać sobie sprawę z tego, że nie była to dekada aż tak fatalna. Swego czasu zrobił to Seth Hailey i do dziś kopiuje dla nas jedną z najciekawszych stron lat osiemdziesiątych.

Nie brytyjski heavy metal, nie wojujący punk, nie żadne new romantic czy inne zimne fale. Retro-elektronika, sprzed czasów sampli i laptopów, tworzona na komputerach większych niż dzisiejsze lodówki, okazuje się najbardziej orzeźwiającym produktem tej syntetycznej dekady. Kojarzona ze epokową ścieżką dźwiękową do „Blade Runnera”, neonami i plastikowym designem, powraca choćby za sprawą Kuedo, czy Com Truise właśnie.

Pod tym pseudonimem bowiem Seth Hailey tworzy muzykę równie historyczną, co ponadczasową. Warto zapoznać się z mixtape’ami z serii „Komputer Cast”, udostępnianymi za darmo na stronie internetowej Com Truise. Idealne na retro-imprezę, obok oryginalnej i mało znanej elektroniki z lat osiemdziesiątych przemycają też jak najbardziej współczesne kompozycje Com Truise. I okazują się całkowicie nierozróżnialne.

Stylizowanie się na muzykę sprzed dziesięcioleci ten nowojorski DJ opanował do perfekcji. Wydarzeniem była jego entuzjastycznie przyjęta debiutancka EP-ka „Cyanide Sisters”. Pełnowymiarowy album „Galactic Melt” okazał się drobnym rozczarowaniem, przyniósł bowiem solidną porcję muzyki dość jednolitej brzmieniowo i nie tak świeżej jak EP-ka. „In Decay” nie jest kolejnym regularnym albumem Com Truise, lecz zbiorem niewydanych do tej pory kompozycji. I podobnie jak „Pink” Four Tet nie został wydany na fizycznym nośniku, a jedynie cyfrowo. I tak samo, nie należy go traktować jako wydawnictwo poboczne, okazuje się bowiem materiałem znacznie lepszym niż „Galactic Melt”.

„In Decay” jest znacznie bardziej pomysłowe, dzieje się tu więcej i całość bynajmniej nie nuży. Słuchając otwierającego album “Open” chce się aż wykrzyknąć „whoa!”, przebojowy, porywający jeden z najlepszych utworów Com Truise w ogóle. „84’ Dreaming” wcale nie zwalnia tempa (swoją drogą, 1984, doskonały rocznik). W „Dreambender” pojawia się basowa gitara rodem z Joy Division oraz zupełnie nieelektroniczna perkusja. „Colorvision” buja niemal dubowym rytmem. „Alfa Beach” w odniesieniach do lat osiemdziesiątych przypomina dokonania Twin Shadowa, hiphopowy beat i błyskające światła w „Klymaxx” przywodzi na myśl niemal Flying Lotus. Ale już w „Video Arkade” mamy typowy dla Com Truise motyw rodem archaicznych komputerowych gier.

Jest nostalgicznie, jest nowocześnie, jest przebojowo, jest dobrze. 7/10 [Wojciech Nowacki]

24 września 2012


FOUR TET Pink, [2012] Text || Kieran Hebden od ponad dekady jest klasą samą w sobie. Obojętnie, czy prezentując pod szyldem Four Tet swe autorskie dokonania, czy też kolejne wyśmienite remiksy całego spektrum gwiazd. Elektroniczne wcielenie Hebdena, bo przypomnijmy również jakby zapomnianą post-rockową formację Fridge, udanie przyciąga uwagę miłośników i elektronicznej, i gitarowej alternatywy. Dźwięczne, wciągające kompozycje Four Tet wznoszą się ponad stylistyczne podziały, nie dziwota zatem, że już od czasów zjawiskowej płyty „Rounds” kolejne jego wydawnictwa spotykają się z wielkim zainteresowaniem.

Ostatni regularny album Four Tet, „There Is Love In You”, po nieco trudniejszym i chropawym „Everything Ecstatic”, przyniósł renesans klubowych i tanecznych brzmień, okrzyknięty zaś został jednym z najlepszych dokonań Hebdena. W następnych latach, obok kolaboracji z Burialem i Thomem Yorkiem, nowe utwory Four Tet ukazywały się wyłącznie w postaci singli, bynajmniej nie zapowiadających nowego albumu. Zbiorem tych właśnie singli jest „Pink”.

Album ten, o kompilacyjnym zatem charakterze, nie powinien być jednak traktowany po macoszemu. Choć wydany w formie cyfrowej, na fizycznym nośniku zaś wyłącznie w Japonii, to w pełni zasługuje na postawienie obok regularnych płyt Four Tet. Pod paroma względami nawet je przewyższa, na najlepszych nawet albumach Hebdena mieliśmy różne miniatury i wypełniacze, „Pink” natomiast przynosi nam wyłącznie ponad godzinny konkret.

Zawieszony gdzieś pomiędzy dwoma ostatnimi albumami, z jednej strony znajdziemy tu perkusyjne rytmy rodem z „Everything Ecstatic”, z drugiej parkietowe niemal kompozycje w stylu „There Is Love In You”. Powrót do pierwszych mamy już w otwierających „Pink” utworach „Locked” i „Lion”. Taneczny beat odnajdziemy natomiast choćby w wyśmienitym „Ocoras”. House’owo pobrzmiewa też wspomniany już „Lion”, mocno osadzony w stylistyce techno jest z kolei „Pyramid”.

Bliską minimalu dźwiękową plamą okazuje się najdłuższy w zestawie „Peace For Earth”. Dzieje się tu niewiele tylko pozornie, podobnie jak w „Locked”, w którym kolejne warstwy nakładają się na siebie, trzymając się jednak w perkusyjnych ramach. Tanecznie, lecz nieco ciemniej jest w finałowym „Pinnacles”, obok „Ocoras” i „Pyramid” jednym z najlepszych na płycie. Najsłabszym zaś w zestawie jest „128 Harps”, wszystkie jego elementy są nam już dobrze znane, nie tworzą przy tym żadnej ciekawej całości, a dodatkowo irytuje samplowany wokal.

„Peace For Earth” oraz king-crimsonowy momentami „Lion” są jedynymi premierowymi kompozycjami na „Pink”. Zgodnie z zapowiedzią Hebdena i one ukażą się wkrótce na winylowym singlu. Nie jest ważne, czy „Pink” jest czyszczeniem szuflad z niewykorzystanych pomysłów, podsumowaniem dotychczasowych inspiracji, czy rozbiegiem przed kolejnym regularnym album. Zapewne jest to jedynie uśmiech wysłany z singlowego świata elektroniki w stronę jej miłośników przyzwyczajonych do większych form. Najważniejsze, że dobrze się stało, „Pink” bowiem słucha się nadzwyczaj przyjemnie. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 września 2012


FUKA LATA Saturn Melancholia, [2012] Kondico Dreams || Fuka Lata to warszawski duet, który ma wielkie szanse na to, by było o nim głośno. Dwa odmienne pełnowymiarowe albumy na koncie, pomysły i gotowy materiał na kolejne, świetne koncerty i zaskakująco spory potencjał komercyjny zachęcają do bacznego ich obserwowania. Bycia na bieżąco nie ułatwi jednak kontakt z ostatnim albumem, „Saturn Melancholia” jest bowiem bardziej wycieczką w przeszłość i podsumowaniem pewnego etapu.

Debiutancki „Other Sides” to bardziej soniczny eksperyment, do końca ani nie elektroniczny, ani akustyczny, przywodzący na myśl zwietrzałe „Dni Wiatru”. Niemal pozbawiony melodii, bliski dźwiękowej medytacji, krąży wokół ambientu i shoegaze’u, kreując jednak spójną i wciągającą atmosferę. Podobnie działa „Saturn Melancholia”, za pomocą zupełnie innych jednak środków.

Otwierający płytę „Life” to zgodnie z tytułem kompozycja bardzo witalna. Elektroniczna, oparta na mocnym beacie, rodzi wreszcie zalążek melodii gdzieś na przecięciu house’u i space-rocka. Orientalizujący wokal natomiast rodzi skojarzenia od M.I.A. po jj. Skojarzenia jak najbardziej pozytywne, choć dream-popowe tropy również wydają się w przypadku tego wcielenia Fuka Lata właściwe, to nie ma tu mowy o żadnej imitacji. Wokal niestety rozjeżdża się w „Muse of the Introverted”, zabrakło czegoś do związania tej kompozycji, przed całkowitym bezwładem ratuje ją jednak pojawienie się trąbki.


Tymczasem „Flying Fuka” to rewelacyjny deep-house’owy przebój, niemal w stylu GusGus, nie przekraczający jednak pewnej granicy bezczelnej przebojowości. Zamiast parkietowego rozwinięcia mamy tu… ptaszki, szkoda tylko, że tak przestrzenny numer wydaje się w jakiś dziwny sposób przytłumiony. Orientalny wokal powraca w „Confide in Me”, wschodnio tym razem brzmi i podkład. Dominuje mocny beat, nie ma tu znów wyraźnej melodii, ten brak rekompensuje jednak rosnące zagęszczenie dźwięków i emocji, prowadzące do noise’owego finału.

Utwór tytułowy to niemal melorecytacja oparta na gitarowych sprzężeniach i kosmicznej pulsacji. W „Rainy Day” pojawia się natomiast jedna z największych niespodzianek na płycie, mianowicie flet, na którym gra Ray Dicaty, znany ze współpracy choćby ze Spiritualized. Instrument ten rozbrzmiewa równie udany w ciemnym, finałowym „Ribbon of Red”, gdzie znów kosmiczny puls w połączeniu z dźwiękowymi zniekształceniami na myśl przywodzi niemal eksperymenty Sun Araw.

Ale, na koncertach duet prezentuje już zupełnie inną muzykę, będącą rozwinięciem „house’owych” wątków z „Saturn Melancholia”. I ta odsłona, popowa, hipnotyczna i taneczna może wreszcie skupić na Fuka Lata należną im uwagę. 6/10 [Wojciech Nowacki]

17 września 2012


JELLY BELLY Über Alles EP, [2012] Starcastic || Od czasu poprzedniego wydawnictwa Jelly Belly, niezwykłej EP-ki „Deaf Till 30”, świat nie stał się sprawiedliwszy. Nadal łatwiej sięgać nam po muzykę zza oceanu niż zza własnej granicy. Słowackie trio z Koszyc wznosi się zatem ponad wszystko i z powietrza atakuje pięć strategicznych punktów.

Przestrzenny shoegaze w post-rockowym sosie nie wydaje się dziś stylistyką ani specjalnie modną, ani wyjątkowo nośną. Znaleźć zatem w jej ramach wypowiedź nie tylko świeżą, ale i świeżą oraz kapitalną kompozycyjnie, jest zadaniem ciężkim i niewdzięcznym. Zalew kolejnych klonów Mogwai, prymitywizujących etykietę „post-rock” do postaci „metalu dla ubogich z długimi i smutnymi tytułami”, barbaryzuje gitarowe granie i zniechęca do śledzenia go.

„NYC/MCA” to ledwie intro, od razu ukazujące zdolności Jelly Belly do kreowania niesamowitej dźwiękowej przestrzeni. Z miejsca też pojawia się pytanie, jaką to opowieść mają Słowacy nam do opowiedzenia tym razem. „Deaf Till 30” obracało się wokół… hokeja i postaci Petera Bartoša. „Über Alles”, na którym wszystkie tytuły pochodzą od nazw miast, poświęcone jest miejscom, które kojarzyć się mają z szeroko rozumianą wojną i konfliktami. Nie ma to jednak nic wspólnego z metalową pretensjonalnością i militaryzmem.


„Tobruk”, wyjątkowo rytmiczny i z mocno wyeksponowanym wokalem, jest idealnym materiałem na singiel. Mając dość standardową konstrukcję nie obywa się jednak bez fascynującego wzrostu napięcia. Okazuje się, że niepotrzebne są wielominutowe post-rockowe monstra, by wykrzesać taki ładunek emocji. Równie rytmiczne, niemal funkujące jest „Vegas”. Kojące, mruczące wokale i hipnotyczna muzyka, znów kreują przestrzeń godną bombowego nalotu.

Z gitarowego rzężenia wyłania się „Dublin”, bazując znów na wciągającym rytmie, trochę jednak bardziej niepokojący niż poprzednie utwory. Zaskakuje natomiast niemal grunge’owa końcówka. Finałowy „Berlin” zwalnia odrobinę tempo, eksponuje dźwiękowe doły i mimo słabszej nieco linii melodycznej rodzi skojarzenia z przebojowym industrialem w stylu NIN.

„Über Alles” różni się zdecydowanie od swej poprzedniczki. Jest bardziej jednorodna i piosenkowa. Mniej tu zmian tempa i zabaw strukturą, całość wydaje się dość tradycyjna i mniej agresywna od „Deaf Till 30”. Obie EP-ki są jednak zamkniętymi całościami na najwyższym poziomie. Aż nie chce się nigdy usłyszeć całego albumu Jelly Belly, ta mała forma wydaje się bowiem idealnie dla nich skrojona. Niemniej moim najnowszym marzeniem jest móc usłyszeć ich na żywo, gdyż bez wątpienia mamy tu do czynienia z najlepszym ostatnio gitarowym graniem z naszego zakątka świata. Stredná Európa predovšetkým! 8/10 [Wojciech Nowacki]

P.S.: „Über Alles”, podobnie jak „Deaf Till 30”, wydane zostało wyłącznie na winylu oraz w postaci darmowego downloadu. Pobieramy!

5 września 2012


BEAK> Beak>>, [2012] Invada || Chciałem uniknąć wspominania o Portishead w kontekście drugiego zespołu Geoffa Barrowa. Beak> nie zasługuje na traktowanie jako projekt poboczny, lecz nie da się pominąć tożsamości muzycznej jego lidera. Silnie odcisnęła się bowiem na odmiennym i intrygującym charakterze „Third” Portishead, którego kraut-rockowe wątki znalazły rozwinięcie właśnie w postaci Beak>.

O ile pierwszy album zatytułowany „Beak>” lub „Recordings 05/01/09 > 17/01/09”, przypominał raczej zestaw szkiców lub zabaw w studiu, o tyle po „Beak>>” można spodziewać się już większej dojrzałości. Od pierwszych sekund „The Goal” wiadomo z czym będziemy mieli do czynienia. Już na samym wstępie przypominają nam się, co bardziej motoryczne, fragmenty ostatniego albumu Portishead. Szybko jednak skojarzenia te giną w kraut-rockowej otchłani.

Najciekawiej tą intrygującą, lecz hermetyczną, stylistykę odświeżyło w latach 90-tych Stereolab. Echa tego legendarnego zespołu pobrzmiewają i tutaj. W „Liar” skonfrontowane zostają z pulsacją rodem z filmów sci-fi z lat 70-tych, w „Yatton” zaś z czytelnym nawiązaniem do Kraftwerk. Kosmiczne rozbłyski wydają się czasem jedyną podstawą kompozycji („Ladies’ Mile”). Nie jest jednak gładko i sterylnie. „The Goal” prowadzony jest kolejnymi dźwiękowymi dysonansami, „Spinnig Top” z luźnego jamu przeradza się w noise’owy szum.


Centralnym albumem na płycie jest zdecydowanie „Wulfstan II”. Pustynny, psychodeliczny charakter zderza się tu z brudną, industrialną produkcją. Wreszcie następują zmiany w obrębie jednej kompozycji, wzrost napięcia, rodzący nadzieje na post-rockową kulminację, pozostaje jednak niespełniony. Próbę wlania emocji do kraut-rockowych form Beak> podejmuje również w nerwowym i zaskakująco podniosłym „Kidney”.

Są na „Beak>>” fragmenty ociężałe. Czasem powraca poczucie, że muzyka ta nie jest niczym więcej niż studyjną zabawą. Estetyka kraut-rocka jednak otula i pochłania. Dzięki swojej transowości brzmi pierwotnie, wręcz prymitywnie, spełniając najprostsze potrzeby. Z pewnością czymś nietypowym dla gatunku jest jednak zaskakująco garażowe brzmienie. Paradoksalnie jednak nie przydaje ono „Beak>>” emocji.

Potencjalnie intrygująca całość nie fascynuje zatem aż tak bardzo. Krautowe stuktury Tim Gane potrafił wykorzystać jako podstawę kreacji przebogatego wszechświata Stereolab. Geoff Barrow, nagrywając z Beak> niewątpliwie ciekawą muzykę, nie ma jednak takich ambicji, zadowalając się jedynie imitowaniem i składaniem hołdu klasykom. 5/10 [Wojciech Nowacki]

4 września 2012


JAPANDROIDS [31.08.2012], Fabrika, Poznań || Na szczęście zdołałem już odzyskać słuch. Poza typowym jednodniowym ogłuszeniem, przez cały weekend trapiło mnie uporczywe dzwonienie w prawym uchu. By jednać mieć w Fabrice szansę cokolwiek zobaczyć, trzeba być pod samą sceną. By uniknąć łokci w żebrach i utraty okularów, trzeba się schronić z boku pod ścianą. Pod głośnikiem, solidnie zresztą nawalającym… Lokal lokalem, ale Japandroids dali w Poznaniu kolejny doskonały koncert.

Rozpoczęli mocnym akcentem. „The Boys Are Leaving Town” z perfekcyjnego debiutu, zaraz po nim wymowne „Adrenaline Nightshift” oraz „Younger Us” z „Celebration Rock”. Choć w recenzji narzekałem na tę płytę za zbytnią jej jednorodność, to jednak słusznie zakładałem, że utwory z niej pochodzące świetnie sprawdzą się na żywo. Potwierdziło się również to, że Brian King i David Prowse pozostając niezwykle naturalnymi dojrzeli muzycznie i koncertowo.

Trzy utwory wystarczyły do zagotowania atmosfery, łaskawe uruchomienie klimatyzacji na usilną prośbę Briana powitane zostało przez niego stosownym gitarowym riff’em oraz słowami Air-conditioning, bitch!. W piekielnym zaś klimacie rozbrzmiał jednej z najstarszych utworów duetu „To Hell With Good Intentions”, cover Mclusky znany z kompilacji „No Singles”. Częste sięganie po nieczęsto wykonywane już utwory było ukłonem w stronę poznańskiej publiczności widzianej przez sympatycznych Kanadyjczyków ostatnio ponad dwa lata temu.

Wtedy to po raz pierwszy poczułem się staro. Wcześniej nie ogarniałem faktu, że ludzie ledwie kilka lat młodsi scrobblują dziesiątki płyt zamiast pieczołowicie przewijać cienkopisem jedną upragnioną kasetę. W związku z czym na koncert debiutantów z drugiego końca świata udają się przygotowani w opinie i znajomość tekstów. Ekstatyczne śpiewy rozbrzmiewały i tym razem.

Japandroids kierując się „Fire’s Highway” zabrali nas w swe rodzinne strony w „Rockers East Vancouver” z perkusistą Dave’m w roli głównego wokalisty. Zainspirowany wystrojem Fabriki Brian zdradził, że kolejny utwór, świetne „The Night of Wine and Roses”, ze względu na charakterystyczny perkusyjny beat przypominający „Born In The USA” roboczo nazywają „Springsteen”. Prowse zresztą, mimo swej aparycji sympatycznego nerda, jest fenomenalnym bębniarzem, w „Wet Hair” rozpętał prawdziwą burzę, w „Evil’s Sway” zaś popisał się nawet perkusyjnym solo.

Po singlowym „The House That Heaven Built” podzielili się radością z grania przed tak “awesome” publicznością. Na specjalną zaś prośbę supportu zagrali mój chyba ulubiony ich utwór - „Heart Sweats” - nieprzyzwoicie ekstatyczny (a podobno od dawna już na koncertach nie wykonywany). W „Sovereignty” mieliśmy znów mały powrót do Vancouver, chwila wytchnienia nastąpiła dopiero przy „Continuous Thunder”, jednym wolniejszym tego wieczora i finałowym dla ostatniej płyty utworze.

Ścisłe ograniczenia czasowe nie pozwoliły na zabawę w bisy i schodzenie ze sceny. Słusznie zresztą, zbytnia kokieteria byłaby nie na miejscu w czasie tak bezpretensjonalnego koncertu. Jako powód, dla którego Japandroids znaleźli się przed nami zapowiedziane zostało pokoleniowe niemal „Young Hearts Spark Fire”. Na sam koniec udało się jeszcze zadziorne power-blues’owe „For The Love of Ivy”.

Niesamowite jest to, że zaledwie dwóch chłopaków z sąsiedztwa, sympatycznych i naturalnych jakby nadal grali w garażu na przedmieściach, wygenerować potrafią taką ilość hałasu. Do tego okrutnie melodyjnego. Sami zresztą zupełnie otwarcie i szczerze mówili, że dla nich niesamowita jest reakcja publiczności tak przecież odległej od przedmieść Vancouver. Takimi koncertami Brian i David z Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie zdobywają świat. [Wojciech Nowacki]

PURE PHASE ENSEMBLE Live at SpaceFest!, [2012] Nasiono || Kosmicznie dobry krążek. Najlepszy, jaki wyszedł w tym roku (nie w Polsce – w ogóle). Jest to zaawansowana technicznie, a do tego piękna artystycznie rakieta, zbudowana ze space-rocka, zadymionego jazzu, elektronicznych hałasów i eksperymentów. Misja była następująca: trzynastu muzyków z Polski i Anglii spotkało się w Gdańsku, nagrało wspólny materiał i zagrało go podczas pierwszej edycji festiwalu SpaceFest!.

Już otwierający „Electra Glide” pokazuje klasę tego albumu. Przestrzenne, ambientowe tło i instrumenty przygotowują na lot w kosmos. Chociaż utwór rozwija się bardzo leniwie, elektryczność przenika słuchającego przez całe 7:15 trwania. Potęguje to głos Kuźmy (Asia i Koty, Folder), przy którym nawet Lisa Gerrard brzmi mało mistycznie. Trochę mi się to (jak również kilka fragmentów później) kojarzy z duchem ścieżki dźwiękowej filmu „Million Dollar Hotel”.

W kosmos startujemy z „No Movement”, gładko wskakującym w podniosły koniec poprzednika. Napięcie osiąga kulminacje i rozchodzi się w przestrzeni za sprawą sekcji dętej. To jest jeden z największych atutów krążka – cudowne, zapadające w pamięć dęciaki (saksofon tenorowy Dickaty'ego i Kossakowskiego, barytonowy Gadeckiego i trąbka Szuszkiewicza). Smutno-wesołe, krążą wokół ściany dźwięków tworzonej przez gitary i perkusję, a ubarwianej dodatkowo przez syntezatory. Pełne dramaryzmu wokale Hardinga (Marion), a w końcówce również Kuźmy budują napięcie, wciągają i przejmują.


Lot przyspiesza z „High Flats”, najkrótszym i najbardziej energicznym kawałkiem. Choć jest bardziej rockowo (od pierwszych chwil prowadzi perkusja, przy wsparciu gitar), to sekcja dęta, a także – ciekawie współgrające – głosy Kuźmy i Hardinga, wciąż podtrzymują artystyczny ciężar i prowokują do wyobrażania sobie śpiewanego „we're living in a high flats  – we can sea everything”. „Crucifixion (Traditional)” to nagła zmiana. Muzyka zwalnia, słyszymy posępne, wręcz żałobne dęciaki. Jest trochę zbyt klasycznie, jak na ten album. Ale bez lęku, wszystko jest pod kontrolą – zaraz Miegoń skomunikuje się z inną galaktyką za pomocą hałaśliwych sampli, a dęciaki wypadną z trasy.

O ile „Electra Glide” rozkręcało się powoli, o tyle „Bowie” – największa supernowa tego albumu – nie rozpędza się w ogóle. Fenomenalne jest to, że chociaż utwór trwa ponad szesnaście minut (!), kiedy się kończy, czuję silny niedosyt. Utwór płynie powoli, przesuwany elektroniką, leniwą perkusją i oddalonymi dęciakami. Gdzieś w okolicach piątej minuty zaczyna śpiewać Schwarz (Prawatt, Karol Schwarz All Stars). To jest piękna, choć nienarzucająca się kompozycja; bardzo zwiewna, choć mimo wszystko emocjonalnie intensywna i sentymentalna. Szacunek dla Schwarza – to duża klasa wejść wokalnie w tak otwarty, subtelny utwór i wytrwać w nim jedenaście minut, podtrzymując zainteresowanie do samego końca. Czekam na „Bowie II”.

Utwór „The Frost” mógłby się znaleźć na płycie Kuźmy solo. Czarująca, intymna ballada z najbardziej magicznym damskim wokalem w tym kraju. Kawałek płynnie przechodzi w drugi z najpiękniejszych na płycie – „Darkest Sun”. Pulsująca elektronika we wstępie, rozrastająca się o bas powtarzający chwytliwy riff, perkusję, hałaśliwe gitarowe tło i wokale (Kuźma i Harding przechodzą w utworze sami siebie). Jest trans, są emocje. Przyjemnie słucha się, jak wokaliści – z sukcesem – walczą o swoje miejsce na hałaśliwej planecie, zamieszkiwanej przez niezłych instrumentalistów. 9/10 [Michał Nowakowski]

29 sierpnia 2012


SIGUR RÓS Valtari, [2012] Parlophone || „Valtari” to po islandzku „walec drogowy”, ciężki sprzęt, majestatycznie miażdżący wszystko na swojej drodze. Jest to zatem jeden z najbardziej nietrafionych tytułów z jakim miałem do czynienia. Ciężkie bowiem stają się jedynie serca po wysłuchaniu tego niezwykle wyczekiwanego albumu Sigur Rós.

Jónsi pewnie byłby bardzo zadowolony wiedząc, ze w związku z każdym kolejnym wydawnictwem jego macierzystej formacji towarzyszy nam nadzieja. Nie jednak w postaci debiutanckiego albumu o tożsamym tytule „Von”, lecz autentyczna nadzieja, że Sigur Rós są w stanie nagrać jeszcze coś ciekawego/innego/przełomowego/wielkiego. Wielkim albumem niewątpliwie było „Ágætis byrjun”, upieram się, że takim też były „( )”. „Takk…” przyniósł już powielanie patentów umiejętnie wymieszane z nudą. „Með suð í eyrum við spilum endalaust” w końcu okazał się czymś niekoniecznie lepszym, ale z pewnością innym, o ile jednak pierwsza połowa tej płyty pokazywała nam nowości, o tyle połowa druga tonęła w nudzie i pretensjonalności.

Interesujące jest to, że pomijając dwa wymienione wcześniej wybitne płyty, najciekawszymi wydawnictwami Sigur Rós nie są albumy,  lecz np. „Hvarf / Heim” czy „Ba Ba Ti Ki Di Do”. Wtedy to Islandczycy wydają się odpuszczać, wydawać coś, o tak, przy okazji, może dla siebie, może dla fanów. Nie jestem bowiem pewien dla kogo są regularne albumy. Dla zespołu, skoro Georg Hólm twierdzi, że „Valtari” jest pierwszą płytą Sigur Rós, której może słychać w domu? Czy dla fanów, w postaci alternatywnych gimnazjalistek, egzaltowanych studentek i smutnych miłośników Islandii?

„Valtari” jest płytą słabą na wielu poziomach. Nie wiadomo dokładnie, co z nią robić. Na uważne słuchanie jest zbyt męcząca, ale jednocześnie zbyt bezpłciowa na muzykę tła. Dla samego zespołu oznacza zaś niesamowity regres. Po próbie odświeżenia brzmienia na „Með suð í eyrum við spilum endalaust” nastąpiło karykaturalne wręcz sięgnięcie po to, co w Sigur Rós jest najsłabsze. Pretensjonalność z ich strony jest czymś czego można się spodziewać, nuda jednak i brak jakichkolwiek koncepcji kompozytorskich jest nie do wybaczenia.

Ratunkiem dla „Valtari” byłoby wydanie jej w postaci EP-ki zawierającej pierwsze cztery utwory. Trzeci utwór, „Varúð”, jest bowiem najlepszym i jedynym wartościowym w zestawie. Mamy w nim analogowe zniekształcenia pianina, niepokojące smyki, chóralny zaśpiew, przede wszystkim zaś przemyślaną strukturę, post-rockową gradację, kumulację emocji, nieobecną niemal w innych utworach perkusję i popisową grę smyczkiem na gitarze.

Zatrzymać można się jeszcze przy „Rembihnútur”, które od niepokojącego, soundtrackowego początku przechodzi w typowy sigurowy banał, znajduje on jednak żywsze, piosenkowe rozwinięcie. „Ekki Múkk”, pierwszy znany utwór z „Valtari” to zasadniczo tylko znane gaworzenie Jónsiego, pianino oraz smyki, całość prowadząca do nikąd. „Ég anda” natomiast dobrze sprawdza się jako opener płyty, z mieszaniny intymności múm i emocjonalności Sigur Rós otrzymujemy ładny post-rockowy wstęp.

Cztery utwory z drugiej połowy płyty, to niezauważalnie przechodzące jeden w drugi, donikąd nie prowadzące nużące wielominutowe szkice. „Dauðalogn” dziwi kościelną niemal atmosferą. „Varðeldur”, na koncertówce „Inni” po tytułem „Lúppulagið” był może i ciekawostką, tutaj jednak, w otoczeniu równie jałowych kompozycji nie wyróżnia się już niczym. Tytułowego „Valtari” na przedostatniej na płycie pozycji słuchać już się po prostu nie chce. Finałowe „Fjögur píanó” to nic więcej jak do bólu rozciągnięte bezpłciowe brzdąkanie na pianinie, zdolne wyjść spod palców każdego smutniejszego zespołu.

W tym kontekście gorzki uśmiech budzą zapowiedzi „Valtari” jako albumu o bardziej „elektronicznym, choć nie tanecznym charakterze”. Płyta oparta jest na połączeniu pianina i smyczków, oplecionych analogowymi trzaskami. Porównywana bywa do innego „trudnego” albumu Sigur Rós, mianowicie do słynnych „Nawiasów”. Trudny nie znaczy jednak nudny, „( )” były bowiem emocjonalnym tornadem, „Valtari” zaś grzęźnie w dźwiękowej nudzie, zbliżając się raczej do debiutu grupy. Nie oszukujmy się bowiem, „Von” nie jest płytą do której powracamy, a gdyby nie późniejszy sukces Sigur Rós to nigdy byśmy o niej nie usłyszeli.

W odbiorze albumu nie pomagają również towarzyszące mu filmy. Projekt „the valtari mystery film experiment” (bo już w nazwie trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia i z “mystery, i z “experiment”), będąc z założenia ciekawym uwypukla jedynie wielkie emocjonalne i intelektualne oszustwo jakim stało się Sigur Rós na etapie „Valtari”. 4/10 [Wojciech Nowacki]

28 sierpnia 2012


FUKA LATA [24.08.2012], Trochę Kultury, Poznań || Koncertem niespodzianką okazał się dla mnie poznański występ duetu Fuka Lata. Po pierwsze bowiem, o jego istnieniu dowiedziałem się dwa dni wcześniej. Po drugie, Trochę Kultury to miejsce na poznańskiej mapie jeszcze bardziej hipsterskie niż Kontenery. Po trzecie i najważniejsze, koncert ten pokazał niesamowity potencjał Fuka Lata.

Debiutancki, wydany ledwie rok temu, album „Other Sides” przynosi długie gitarowe utwory, które ciężko nazwać kompozycjami. Hipnotyczne dźwiękowe plamy kreują atmosferę obrzędowości, rozpływają się w psychodelii, najbardziej zaś współczesnym tropem do ich opisania pozostaje shoegaze. „Saturn Melancholia” zaś, tegoroczny album numer dwa, pozostając równie mocno zanurzony w psychodelii, nacisk kładzie na elektronikę. Przestrzeń tej muzyki jest wręcz kosmiczna, tworząc w rezultacie efekt space-rocka bez rocka.

Godzinny koncert pokazał jednak, że Saturn jest ledwie przystankiem na drodze ku autentycznym gwiazdom. Fuka Lata bowiem zaprezentowała bowiem ogromny potencjał komercyjny. Nie, nie znaczy to, że muzyka duetu stała się popowa. Nadal jest hipnotycznie, w połączeniu z fantastycznymi wizualizacjami znacznie bardziej nawet niż na płytach. Spójny i przemyślany wizerunek duetu współgra idealnie z równie przemyślanym brzmieniem.

Utwory z płyt poszły w odstawkę, Fuka Lata na żywo prezentuje swe najnowsze wcielenie, mocno elektroniczne, wręcz taneczne. House’owe fragmenty w połączeniu z kosmiczno-obrzędowym wizerunkiem sugerować by mogły kierunek witch-house’owy, w stylistyce tej jednak zdecydowanie nie mieści się ciepły mimo wszystko śpiew uroczej LeeDVD. Przez myśl przemknąć mogą chwilami ostatnie dokonania Grimes, modulacje wokalu zaskakująco zbliżają Fuka Lata do szwedzkiego duetu jj.

Dodając do tego naprawdę porywające parkietowe beaty otrzymujemy całość godną dalszego uważnego obserwowania. Muzyka ta jest jednocześnie modną i bezpretensjonalną. Potencjał Fuka Lata jest zatem ogromny, koncertowy zaś profesjonalizm stosunkowo młodego przecież projektu rodzi wielkie nadzieje. Polska muzyka kryje jednak jeszcze wiele niespodzianek. [Wojciech Nowacki]