26 września 2017


WARPAINT Heads Up, [2016] Rough Trade || Każda, najbardziej nawet alternatywna, undergroundowa, pretensjonalna, mroczna i ambitna kapela marzy czasem o przeboju. Założę się, że w historii każdego zespołu pojawia się ten moment, może po udanym koncercie, może o poranku na próbie, może z nudów w busie, że hej, zróbmy przebój, sprawdźmy czy potrafimy, niby dla żartu, ale a nuż nam się uda. Nie żeby Warpaint miało to przyjść z trudnością, ich zmysł do melodii był jasny od najwcześniejszego debiutu, więc pojawienie się "New Song" nie powinno właściwie zaskakiwać.

Kompozycyjnie podręcznikowy wręcz hit, bezpretensjonalnie popowa i niezwykle chwytliwa piosenka, z prostym, lecz pomysłowym tekstem, nie jest jednak istotą "Heads Up". Wręcz przeciwnie, rozziew między "New Song" a resztą albumu jest tak ewidentny, że może wpłynąć na odruchowe i całościowe nim rozczarowanie. Istotą trzeciej płyty Warpaint jest jednak zatarcie nijakiego oraz i tak już blednącego wspomnienia po niespecjalnie udanym poprzedniku. "Warpaint" było stanowiskiem, zawartym już zresztą w tytule, po dość burzliwych i całkiem fascynujących początkach doszło bowiem do ukształtowania się ostatecznego składu grupy. Być może zatem to rozprzężenie w połączeniu z presją następcy sprawiło, że drugi album fascynujący nie był.


"Heads Up" nie jest bynajmniej powrotem do atmosferycznych początków "Exquisite Corpse" i "The Fool". Owszem, znajdują się tu te same składniki, ale efektem są inne niż wtedy piosenki, zasługujące i wymagające też więcej uwagi niż nieszczęsne "Warpaint". Jeśli jednak w dobie debiutu za sukcesem tych piosenek stało ich swobodne płynięcie, niemal spontaniczne i instynktownie improwizowane, to kompozycje na "Heads Up" jawią się jako przemyślane, w większości dopracowane i z premedytacją sięgające po wszelkie dostępne umiejętności i doświadczenia członkiń grupy, tworząc gęstą, wielowarstwową i nieoczywistą całość.

Modelowo prezentuje się już "White Out" na niby nieuchwytne, ale intensywne otwarcie płyty. Silny bas, synkopująca perkusja i zrytmizowanie kompozycji sprawiają, że początkowo łatwo przeoczyć nieinwazyjny, lecz melodyjny wokal. Piosenka, jak większość zresztą na płycie, sięga niemal pięciu minut, czego zupełnie jednak nie czuć przez jej wewnętrzną gęstość. Na im mniejsze cząstki będziemy starali się podzielić te utwory, tym więcej nawiązań i odniesień znajdziemy. "So Good" przez zmysłowy zaśpiew okazuje się równie chwytliwe co "New Song", ale w przeciągu niemal sześciu minut kroczący bas zdąży skojarzyć się z The Whitest Boy Alive, indie-rockowa gitara z szeregiem brytyjskich zespołów w rodzaju Foals czy The xx, rytmika przypomni o "WMA" Pearl Jam a w końcowym efekcie brzmi jak coś, co mogłaby zaśpiewać Lady Gaga. "The Stall", niepozorny, lecz jeden z najlepszych na płycie utworów, ma linię basu rodem z The Notwist, ale zdąży się otrzeć funk i jazz-rockową niby-solówkę.

"By Your Side", nadal gęste i rytmiczne, pogrywa z dźwiękową pustką w podobny sposób do "Biophilii", "Dre" przynosi miks kolażowej elektroniki, alternatywnego hiphopu i r'n'b a nieźle by się odnalazł na płycie Flying Lotus, finałowe "Today Dear" to zaś prosty mantryczny folk. Nie wszystko jednak na "Heads Up" się sprawdza. "Don't Let Go" to najsłabszy bodajże fragment płyty, niedopracowany i brzmiący jak balladowa Metallica, w "Above Control" natomiast dziewczęta padają ofiarą własnej rozleniwionej maniery, przez co nie mogę pozbyć się wrażenia, że śpiewają tam a birth control, robi się więc lekko dziwnie. "Heads Up" to jednak modelowy grower, płyta, która tylko zyskuje z każdym kolejnym, lecz uważnym przesłuchaniem. Jest to więc gra głównie dla już istniejących fanów a czy "New Song" zdołało przyciągnąć nowych, czy tylko utknęło na indie-rockowych playlistach okaże się zapewne dopiero przy kolejnym albumie. Warpaint tymczasem oczywistych melodii nie potrzebują by pokazać jedność i przenikalność muzyki. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

22 września 2017


M.I.A. AIM, [2016] Interscope || M.I.A. to marka z jasnym, spójnym przekazem, czytelnie zarysowanymi wartościami, wyraźną tożsamością oraz niezaprzeczalnie charakterystyczną oprawą graficzną. Ta na "AIM" jest równie stylowa jak zawsze, choć tym razem wyjątkowo stonowana, co idealnie zresztą odzwierciedla drogę od post-internetowych uderzeń dwóch pierwszych albumów po niemal wyciszoną "Matangi". "AIM" kontynuuje tę samą trajektorię, M.I.A. nadal ma wiele do powiedzenia, ale z płyty na płytę to muzyka staje się najmniej zajmującym elementem jej pakietu informacyjnego.

Od razu powiem, że wyjątkowo lubię "/\/\/\Y/\". Owszem, to niekoniecznie musi być jej najlepsza płyta M.I.A., ale jej wyjątkowa, rozedrgana różnorodność, jak zwykle niezawodny zmysł obserwacyjny, autorski komentarz i inteligentny dowcip sprawiają, że wracam do niej znacznie częściej niż do zdecydowanie blednącej z upływem czasu "Matangi". Oczywiście swoją rolę odgrywają też przeboje i tak, wiem, "Bad Girls" było swego czasu sukcesem, ale od czasów "Born Free" i "XXXO" M.I.A. prawdziwie wciągającego singla nie miała.


"Borders" właściwie oddaje idealnie czego się spodziewać po "AIM", zarówno jako singiel, jaki i pierwszy na płycie utwór. Ważny temat, mądre słowa, poukrywane w nich liczne odniesienia, nawiązania, (auto)cytaty, stylowa i zaskakująco jednak nieinwazyjna forma, tworzą piosenkę, której z łatwością się poddamy, ale niewiele z niej zapamiętamy. W pamięci po wysłuchaniu 17 utworów pozostanie wyłącznie "Bird Song", nie dlatego, że pojawia się na płycie w dwóch wersjach, ale dzięki nośnemu, wesołkowatemu motywowi na którym cała piosenka, choć praktycznie pozbawiona refrenu, jest osadzona. M.I.A. ogranicza się na "AIM" do dwóch kompozycyjnych modeli. Z jednej strony mamy plus minus czterominutowe próby popowych przebojów ("Freedun" i "Foreign Friend"), z drugiej zaś dwuminutowe niemal miniatury oparte często wyłącznie na głosie i bicie ("Jump In", "Go Off", "Visa"). Tak czy inaczej, nie ma tu ani melodii, ani specjalnie nośnych rytmów, całość jest bezpiecznie nieinwazyjna (nie ma tu wiertarek rodem ze "Steppin Up") i wymaga sporej dozy skupienia by wyłuskać z niej fragmenty z potencjałem.

Takowe tu doprawdy są, nieprzypadkowo pewnie w większości pośród ostatnich kompozycji oficjalnie zaklasyfikowanych jako część "deluxe". "The New International Sound Pt. 2" przynosi pełniejsze brzmienie i ciekawsze melodyjne załamania, "Swords" opiera się na fantastycznym bicie uderzanych mieczy, "Platforms" brzmi zupełnie inaczej niż reszta albumu zmierzając w stronę synth-popu. W części zasadniczej to niepozorne "Finally" okazuje się najbardziej gustowną i wyjątkowo skupioną piosenką, "A.M.P. (All My People)" waha się między irytacją a mocnym bitem, "Ali R U Ok?" przynosi mantryczne odświeżenie a "Fly Pirate" odrobinę dowcipu. Wszytko to jednak ledwie przebłyski, drobne wahnięcia w jednolitym nastroju albumu. W M.I.A. jak zawsze warto się wsłuchać, ale "AIM" nie odwdzięczy się niezapomnianym doświadczeniem. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 września 2017


MIKE OLDFIELD Return To Ommadawn, [2017] Virgin || W niewielkim odstępie czasu dwóch legendarnych artystów, Jean Michel Jarre oraz Mike Oldfield zaproponowało słuchaczom sentymentalną podróż w przeszłość. Obaj postanowili jednak zrealizować swój cel w wyraźnie odmienny sposób. Ich najnowsze płyty stanowią przejaw dążenia muzyków do odtworzenia i rozszerzenia konceptualno-stylistycznych rozwiązań z ich najbardziej udanych artystycznie albumów. O ile jednak w przypadku Jarre'a i jego "Oxygene 3" możemy mówić o wyraźnym autocytacie i bezpośredniej kontynuacji poprzednich części, to recenzowana tu płyta Oldfielda w zasadzie pod względem kompozycyjnym niewiele ma wspólnego z "Ommadawn", powszechnie wysoko ocenianym trzecim longplayem Brytyjczyka. U Oldfielda nostalgia i tęsknota za własną przeszłością stanowi w większym stopniu fundament, na którym artysta buduje nową opowieść. W jego przypadku możemy mówić o inaczej rozkładanych akcentach i formach muzycznego wyrazu a nie o bezrefleksyjnym kontynuowaniu dawno zakończonych wątków.

Już sama okładka wydawnictwa pokazuje, że w trakcie powrotu do "Ommadawn" czekają nas wyraźne zmiany. Koncept artystyczny pierwszego albumu przedstawiał wizerunek artysty spoglądającego na bliżej nieokreślone zdarzenie rozgrywające się poza kadrem ujętym przez fotografa. Z kolei na "Return To Ommadawn" słuchacz otrzymuje wyraźnie skonkretyzowaną i, być może, bardziej naiwną wizualnie interpretację muzyki. Bez wątpienia intencją artysty było ukonstytuowanie wyobrażenia magicznej krainy, której eksploracji podjąć ma się słuchacz. Tłem dla podróży stają się dwa rozbudowane muzyczne pasaże, stanowiące niejako plastyczne tło opowieści. I faktycznie, obie kompozycje zawarte na albumie mają w sobie bardzo dużo z muzyki filmowej, która w swoich podstawowych założeniach stanowi element wzmacniający bodźce płynące z obrazu. Tyle tylko, że słuchacz obraz ten musi budować samodzielnie, we własnej wyobraźni. Dlatego album Oldfielda wymyka się łatwej interpretacji i ocenie. Wszystko zależy bowiem od zaangażowania konkretnej osoby, jej nastroju i chęci, bądź jej braku, pełnego przeżywania płyty. Nie jest to muzyka tła, chociaż nastrojowe, wyraźnie spokojne i odrobinę pastelowe kompozycje mogą skłaniać do takiej właśnie konkluzji. Jeżeli słuchamy "Return To Ommadawn" niejako przy okazji innych czynności, wiele niuansów i smaczków albumu po prostu pozostanie niezauważona. Kompozycje ulegną spłaszczeniu a nasz odbiór płyty spaczony.


Jak już wspomniałem, album podzielony został na dwie kompozycje rozwijające się nieśpiesznie, z wyczuciem wzbogacane przez twórcę o kolejne warstwy melodyczne i zróżnicowanie wykorzystywanego instrumentarium. Należałoby zresztą stwierdzić, że pomimo ich wzbudzającej szacunek długości, to właśnie melodia pozostaje czynnikiem dominującym i determinującym odbiór utworów. Płyta jest również, co zresztą wynika bezpośrednio z jej melodyjności, dziełem nie wzbijającym się na wyżyny prog rockowych poszukiwań. Nie ma tu eksperymentów i zaskoczeń. Mamy za to dominujące brzmienie fletu, harfy, mandoliny i delikatnej gitary hiszpańskiej od czasu do czasu wzmacniane, charakterystycznymi dla Oldfielda, elektrycznymi wstawkami.

Jeżeli miałbym w jasny sposób zaszeregować "Return To Ommadawn" do konkretnej stylistyki muzycznej, byłby to etniczny folk zabarwiony na modłę celtycką. Muzyka przestrzenna, nieśpieszna, odrobinę nawet wycofana, budująca napięcie w sposób zupełnie nieefektowny i odrobinę niemodny. W tym jednak tkwi jej piękno. Jest to album w doskonały sposób wypełniający leniwe, wiosenne popołudnie. Nie ukrywam jednak, że w trakcie odsłuchu powolnych, folkowo zabarwionych kompozycji, przychodzi moment, w którym słuchacz zaczyna z utęsknieniem wyczekiwać tych kilku dźwięków gitary elektrycznej którymi Oldfield wzbogaca album. Przywracają one albumowi siłę wyrazu i, co tu kryć, żywotność.

A jednak płyta stanowi niewątpliwie udany powrót artysty do brzmień i rozwiązań stylistycznych, z którymi kojarzymy go najlepiej. Nie sposób pomylić "Return To Ommadawn" z dziełem kogokolwiek innego. Od pierwszych taktów wiadomo, że mamy do czynienia z Mikem Oldfieldem. Czy jednak zaliczyć można "Return To Ommadawn" do najlepszych dokonań w historii artysty? Uważam, że nie. Płycie brakuje niestety ożywczego powiewu nowości. Muzyk korzysta z dawno wypracowanych i sprawdzonych patentów, rozwiniętych co prawda do perfekcji, ale doskonale znanych już słuchaczowi. Inna sprawa, że większość oddanych fanów Mike'a Oldfielda oczekuje od niego tych właśnie brzmień, emocji czy rozmarzonego, nierzeczywistego nastroju. Na szczęście "Return To Ommadawn" nie sprawia wrażenia próby odcinania kuponów od projektu, który w roku 1975 przyniósł ugruntowanie pozycji Brytyjczyka na progresywnej scenie. Najnowszy album przyrównać można raczej do drugiego tomu ulubionej powieści, z przyjemnością wracamy do znanych już bohaterów i intrygującego świata, chociaż to właśnie tom pierwszy na dłużej zostanie nam w pamięci. 6/10 [Jakub Kozłowski]

15 września 2017


ROGER WATERS Is This The Life We Really Want?, [2017] Columbia || Nie sądzę, aby można było postrzegać twórczość Rogera Watersa i Davida Gilmoura w oderwaniu od ich wcześniejszych dokonań. Próba percepcji któregokolwiek z solowych albumów obu muzyków prędzej czy później dociera do wielkiej, białej ściany z napisem Pink Floyd. I nie ma w tym nic złego, Pink Floyd nie bez powodu należy do najwyższej elity świata artystycznego nie tylko XX wieku. To właśnie współpraca obu artystów skutkowała, chociaż oczywiście nie zawsze, albumami genialnymi. Ich niezwykłość wynikała z budowania nieobojętnego słuchaczowi klimatu, wyczucia melodii i umiejętności wypowiadania się na temat ważnych spraw w niepretensjonalny sposób. Niestety, te właśnie elementy uległy na najnowszej płycie Rogera Watersa wyraźnemu stępieniu.

A jednak nadal jest to album, któremu najbliżej do niepokojącego, poszukującego ducha dokonań Pink Floyd z czasów "Dark Side of the Moon" czy, przede wszystkim, "The Final Cut". Roger Waters posługując się ograniczonymi formami wyrazu nadal potrafi zaintrygować w stopniu, który chyba już na zawsze będzie niedostępny dla Davida Gilmoura. Wiem nawet dlaczego tak się dzieje, płyta solowa Rogera Watersa stanowi bowiem faktycznie jego płytę solową. David Gilmour na "Rattle That Lock" za dużo swobody oddał innym. Nie on, lecz Polly Samson odpowiada za warstwę liryczną a wpływ Phila Manzanery jest i był ewidentny już na "On An Island" czy ostatnim, wartym całkowitego zapomnienia albumie "The Endless River" Pink Floyd. Roger Waters nadal pozostaje muzycznym tyranem trzymającym wszelkie elementy układanki w twardym uścisku. Zresztą na "Is This The Life We Really Want?” niemal słychać jego zaciśnięte, zgrzytające zęby.


Społeczno-polityczna świadomość Rogera i jego zainteresowanie otaczającym światem w połączeniu z przekonaniem o własnej nieomylności daje ciekawy efekt w postaci płyty lirycznie odważnej, ale irytującej, dusznej kompozycyjnie, lecz przemawiającej do wyobraźni słuchacza. A jednak, jeżeli czegoś mi na tej płycie brakuje, to właśnie Davida Gilmoura. Nie ma tu bowiem lekkości, zwiewności, przestrzeni i bardzo potrzebnego oddechu między, często nasączonymi jadem i rezygnacją tekstami basisty. 54 minuty zrzędzenia na otaczający świat aż proszą się o bardziej melancholijny przerywnik. Wzmocniłby on wymowę całości, uzupełnił ją i na zasadzie kontrastu zwrócił uwagę na te fragmenty tekstów, w których Waters zwraca uwagę na naprawdę ważne i niepokojące tendencje społeczne. Faktem jest jednak również to, że śpiewając o zaniechaniach, ambiwalencji, wycofaniu i braku zaangażowania muzyk szuka powodów tego stanu rzeczy w zupełnie nietrafionych miejscach. Waters bierze efekt za przyczynę, budując skomplikowane lirycznie kazania przeplata je siarczystymi przekleństwami, bardzo infantylizującymi treść i ograniczającymi siłę przekazu muzyka. Na marginesie mówiąc płycie bardzo również brakuje pięknych gitarowych solówek.

Na albumie Watersa dostrzegam te same motywacje, którymi kierował się Marillion przygotowując płytę "Fuck Everyone And Run", formy wyrazu są oczywiście diametralnie inne, ale wydźwięk bardzo zbliżony. O ile jednak złość na społeczne zmiany wyrażana przez Steve'a Hogartha zostaje rozwodniona poprzez długie, nierzadko w pełni instrumentalne partie, to płyta Watersa sprawia wrażenie improwizacji ulicznego grajka, który za pośrednictwem gitary postanawia wykrzyczeć swoje pretensję w stronę niczego niespodziewających się przechodniów. Jest ona przejawem wybuchu wewnętrznej irytacji. Tyle, że świat nie jest czarno-biały. Muzyka tym bardziej nie powinna taka być. Im dłużej słucham Watersa tym bardziej pragnę wrócić do nagrań Gilmoura z albumu "Rattle That Lock". Gdy zaczynam słuchać "Rattle That Lock" bardzo szybko zaczyna brakować mi ironicznego, zgryźliwego, ale przekonującego spojrzenia cynika, którym mistrzowsko posługuje się Waters. Nie chcę uchodzić za malkontenta, ale moim zdaniem obie płyty stanowią składniki, które dopiero po dokładnym wymieszaniu dadzą dzieło godne naprawdę głębokiej uwagi. Szkoda, że tak się nie stało i już chyba nigdy się nie stanie.


Niewiele piszę o samych kompozycjach ponieważ na "Is This The Life We Really Want?" nie ma, moim zdaniem, niezależnych od całości, funkcjonujących autonomicznie kompozycji. A nawet gdyby kilka spróbować w ten sposób potraktować, to wypadłyby raczej nieprzekonywująco. Na oddzielną uwagę zasługują niewątpliwie "Déjà Vu", chociaż może to wynikać z mojej słabości do przywodzącego wspomnienia dźwięku zegara, oraz utwór tytułowy, mroczny, poruszający i wywołujący ciarki na plecach. Nawet jednak one, wraz z przepięknie wishyouwerehere’owską "Smell The Roses" i końcową suitą "Wait For Her" - "Oceans Apart" - "Part Of Me Died" brzmią po prostu najlepiej jako jedna, koherentna narracja. Innymi słowy, aby docenić płytę należy wysłuchać ją w całości, tyle, że może być to bolesne i odrobinę męczące doświadczenie.

Gdyby Gilmour i Waters połączyli siły, gdyby zebrali pomysły zawarte na dwóch najnowszych albumach solowych, zakopali topór wojenny i wypracowali sensowne modus vivendi, wtedy mogłaby powstać płyta genialna. Nie powstała jednak. Ani "Rattle That Lock" ani "Is This The Life We Really Want?" nie bronią się w całości. Obie wgłębiają się w dokładnie przeciwstawne elementy wyróżniające twórczość Pink Floyd, tracąc tym samym na sile wyrazu. Gdybym miał jednak powiedzieć, który album na dłużej przykuł moją uwagę, to bez wątpienia wskażę "Is This The Life We Really Want?", jako muzycznie dojrzalszy od ballad Gilmoura zmusza do myślenia i uważnego wysłuchania. Nie jest równy i na pewno nie jest pozbawiony słabszych fragmentów. A jednak nadal powoduje, że upływ czasu od premiery "Dark Side Of The Moon" i "Wish You Were Here" przestaje wydawać się tak cholernie bezlitosny. 7/10 [Jakub Kozłowski]

12 września 2017


JAPANDROIDS Near To The Wild Heart Of Life, [2017] Anti- || Nie zmieniło się nic. Trzeci album Japandroids to jeden z tych powrotów, które zapomnieliśmy wyczekiwać, ale "Near To The Wild Heart Of Life" krzyczy ENTUZJAZM!!! tak donośnie, że znów jest 2009 rok, znów mamy czasy post-niczego, nasze serca znów się XOXOX pocą, koncertowe zdjęcia robi się aparatami a muzykę z takich labeli jak Polyvinyl trzeba zdobywać, cóż, na przedstreamingowe sposoby. "Celebration Rock" nie tylko swym tytułem zbytecznie zagęściło brzmienie i wymowę Japandroids, tam ich entuzjazm wydawał się być już lekko przesadzony, walcujący nie tylko finezję "Post-Nothing", ale niestety również pomysłowość ikonicznego debiutu. Na szczęście w 2013 roku duet nadal był koncertową rewelacją.


Pierwszy singiel, pierwsza piosenka, utwór tytułowy. "Near To The Wild Heart Of Life" z gęstą perkusją, galopującą gitarą i energetycznym, choć niesamowicie śpiewnym refrenem to natychmiastowy klasyk. A continuous cold war between / My home and my hometown śpiewa Brian King o przeprowadzce z Vancouver do Toronto a wielkomiejskość, mieszczaństwo, poczucie domu i przynależności to emocjonalnie zwichrowania z którymi przecież wszyscy się spotykamy. Z życiem w trasie oraz z urokami podróży wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych już może ciężej nam się utożsamić, choć akurat do wersu America made a mess of me / When I messed with Texas mogę się odnieść czysto prywatnie. Niemniej, "North East South West" pozostaje równie silnym singlem, w którym gitara rodem z późniejszych dokonań Pearl Jam czy solowego Eddiego Veddera niezwykle trafnie ewokuje muzykę drogi i przestrzeń podróży. W inny, lecz równie efektowny sposób poczucie przestrzeni kreuje spokojniejsze, kroczące "True Love And A Free Life Of Free Will", w którym King nie tylko posługuje się kolejnymi obrazami, ale też wyraźniej i refleksyjnie zaczyna zwracać się w stronę drugiej osoby. Dopełnia to "I'm Sorry (For Not Finding You Sooner)", miniaturowa mantra, w której obowiązki wokalisty przejmuje perkusista David Prowse.

Centralnym punktem płyty i pomnikiem brzmienia Japandroids A.D. 2017 jest motoryczne "Arc Of Bar", oparte na potężnej gitarowej pętli, angażujące i rozpływające się w rozśpiewanym uniesieniu. "Midnight To Morning", co również wydaje się być nowością, odnosi się do brzmienia amerykańskiego indie-rocka z lat dziewięćdziesiątych, "No Known Drink Or Drug" powraca do japandroidowej klasyki, ale zwodzi podchwytliwym tytułem, rockowo perfekcyjną zaś liczbę ośmiu utworów zamyka "In A Body Like A Grave", znów refleksyjnie filmowe, rozśpiewane i podsumowujące wszystkie życiowe tropy Kanadyjczyków: And a drink for the body is a dream for the soulYour cum of cums with your love of loves czy wreszcie And it’s all in a lifetime / And all in a body like a grave.

Bo jeśli "Celebration Rock" było lekko egzaltowaną celebracją rocka i wszystkich jego klisz, to "Near To The Wild Heart Of Life" jest autentyczną celebracją siebie, swego miejsca w czasie i przestrzeni, satysfakcji z życia i wyzwalającego poczucia prostego płynięcia przed siebie. W innym miejscu i w innym wieku, ale podobnie jak John Grant Japandroids wydają się poruszać zaniedbywane problemy współczesnej męskości. Ich trzecia płyta jest tak szczera, bezpośrednia i autentyczna, że rozważania nad powrotem i miejscem Japandroids w 2017 roku nie mają najmniejszego sensu. Dobrze, że się odnaleźli i dobrze, że są. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 września 2017


COM TRUISE Iteration, [2017] Ghostly International || Kino science-fiction podobno przeżywa potrzebny i zasłużony renesans. Nic mnie jednak nie irytuje równie mocno, co głęboko rozczarowujące spłaszczenie większości najbardziej obiecujących tytułów, od "Interstellar" po "Arrival", do lekko obmierzłej w tym gatunku "siły miłości". Cudem chyba tylko rakieta Sandry Bullock w "Gravity" nie została sprowadzona na Ziemię wątkiem miłosnym. Gdzie szukać prawdziwego science-fiction a przypominam, że termin ten oznacza fantastykę naukową? Gdzie teorie i limity poznania, filozoficzne rozważania o wiedzy, życiu, czasie i przestrzeni, gdzie lemowska futurologia, halucynogenne wizje Dicka, gdzie horror vacui i nieskończone oblicze Kosmosu, gdzie skryte pod projekcjami przyszłości namysły o kondycji współczesności? Być może w innych niż hollywoodzkie kino obszarach sztuk.


Zatrzymać byśmy się mogli na moment przy serialach, dla mnie daleko bardziej satysfakcjonującej dziedzinie niż film. Ale pojawić się nam musi w końcu Com Truise, więc warto przypomnieć sobie tutaj niedawny sukces "Stranger Things". Nie jest to twarde science-fiction, choć jego, niewytłumaczone niestety, elementy można tam znaleźć. Serial ten to zaskakująco miks horroru i nostalgii, której zasadniczym elementem jest również muzyka. Świat oszalał na punkcie ścieżki dźwiękowej autorstwa dwóch członków praktycznie nikomu wcześniej, poza bandcampowym szperaczom, teksaskiej formacji Survive. Że ooo, jaka gustowna stylizacja, że retro-elektronika, że syntezatory, że ejtisowe soundtracki, że jaki wizualny potencjał. Czyli wszystko to, w czym od lat dominuje Com Truise.

"Iteration" to teoretycznie dopiero jego drugi regularny album długogrający i następca "Galactic Melt" z roku 2011. Seth Haley już swoją debiutancką epką "Cyanide Sisters" pokazał, że najlepiej wychodzą mu krótsze formy, co potwierdziło tylko trzyutworowe "Fairlight" czy przede wszystkim bardzo obiecujące "Wave 1". Po drodze był jeszcze album "In Decay", w istocie kompilacja wczesnych i niepublikowanych wcześniej utworów, być może dlatego właśnie bardziej pomysłowa od "Galactic Melt". Od pierwszych dźwięków "Iteration" brzmi znajomo, choć dość powolnie, w całkiem przyjemny zresztą sposób. Owa powolność dość karykaturalnie rozwija się już w "Ephemeron" w postaci niby dość irytującego efektu zwolnienia zamierającej elektroniki, ale w efekcie ta krocząca i zastanawiająco skromna kompozycja okazuje się to być jednym z najbardziej pamiętnych, obok równie przebojowego, co niepokojącego "Memory", fragmentów albumu. Żadnych innych niespodzianek tutaj bowiem nie znajdziemy, może poza wspomnianą skromnością materiału, nie tylko pod względem pomysłowości, ale i aranżacji. "Iteration" wydaje się bowiem w większym stopniu opierać na perkusyjnych padach i automatach niż na charakterystycznych dotąd syntezatorowych plamach. Zasadnicza niezmienność i trzymanie równego poziomu była zawsze zresztą równie charakterystyczna dla Com Truise, ale nie ma co zaprzeczać temu, że najlepiej wypadał wtedy, kiedy wykraczał ze swojej strefy komfortu. Okazjonalnie zabrzmi tu M83, a to przypomni się lekko Boards Of Canada, ale na "Iteration" nie ma nawet śladów podobnych prób podbarwienia brzmienia Com Truise, stąd w porównaniu z "In Decay" i "Wave 1" jest ten album lekkim krokiem w tył. Na szczęście brzmienie to jest dostatecznie barwne, plastyczne i niezmiennie satysfakcjonujące. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

6 września 2017


TORO Y MOI Boo Boo, [2017] Carpark || Na mój ulubiony album Toro y Moi wyrasta "Live From Trona", wydana na podwójnym różowym winylu dziwna płyta koncertowa, dziwna, bo będąca rejestracją koncertu odegranego na pustyni bez udziału publiczności. Owszem, odrobinę za bardzo, co jednak zrozumiałe, skupia się na piosenkach z wydanego rok wcześniej "What For?", bo oprócz kilku niewątpliwie znakomitych trafiły tam też niektóre typowo dla Toro średnie. "Live From Trona" bynajmniej nie pokazuje tylko, że okazjonalnie, choć regularnie, zawodzą Chaza Bundicka kompozycyjne zdolności. W dynamicznym zespołowym anturażu z pogranicza indie-rocka i avant-popu doskonale brzmi zarówno "Half Dome" z "What For?", "JBS" z wtedy jeszcze niewydanego "Star Stuff", naturalnie "Still Sound" z "Underneath The Pine", jak i obłędnie efektownie połączone ze sobą "Grown Up Calls" i "Say That" z "Anything In Return". Niezależnie zatem od stylistyk przybieranych na studyjnych albumach rdzeń Toro y Moi pozostaje zasadniczo niezmienny.


Aż do teraz. Albumowa żonglerka stylistykami zawsze stanowiła o jakości Toro y Moi i choć różnice między kolejnymi płytami sięgają głębiej niż proste wahnięcia pomiędzy brzmieniem bardziej elektronicznym a bardziej rockowym, to jednak można było się domyśleć, że następca "What For?" podąży ścieżką elektroniczną. Niemniej "Boo Boo" nie tylko najbardziej spośród wszystkich płyt Toro y Moi zanurza się w syntetyczne lata osiemdziesiąte, to czyni to w wyjątkowo nieinspirujący sposób. Ponadto pogłoski o powrocie do brzmienia debiutu "Causers Of This" również trzeba zaliczyć do grona grubo przesadzonych. Jeśli zamyślimy się nad albumami Toro y Moi to przyznać trzeba, że na każdym, nawet na "Underneath The Pine", znalazły się kompozycje wyraźnie słabsze, nie ewidentnie złe, po prostu przemijalne i niezapamiętywalne. I tak, nawet na "What For?", które w obliczu "Boo Boo" zdecydowanie zasługuje na rehabilitację, znalazły się utwory, które trzeba zaliczyć do najlepszych w karierze Toro y Moi. Tymczasem, "Boo Boo" jest pierwszym jego albumem z którego nie da się wyłuskać zupełnie nic.

Może poza "You And Me", które wyłania się z syntezatorowej plamy, z wolna się intensyfikuje i w innych warunkach, na innej płycie, stanowiłoby naprawdę udane intro. Tutaj ginie w ogólnej apatii, od pierwszych dźwięków "Boo Boo" słychać zmęczenie, zupełnie jak Chaz na okładce, który być może stara się wykonać taneczny ruch, ale nie ma nań siły. Utwory przepływają niezauważalnie jeden w drugi, jednorodne, monotonne, zrezygnowane i często po prostu nudne. Lekkie rytmiczne ożywienie następuje pod koniec płyty, z wyłączeniem głęboko rozczarowującego siedmiominutowego finału. Gdzieniegdzie Toro zbliża się do Twin Shadow, co w kontekście ostatniego albumu tegoż nie musi być bynajmniej zaletą. Aspiracje do ligi Franka Oceana legną dzięki autotune'owym wokalom a muzycznie album osuwa się ostatecznie do kompozycyjnego i emocjonalnego poziomu ejtisowego muzaku, gdzieś pomiędzy muzyką z pokazu mody a demem Whitney Houston. Minimalizm "Boo Boo" nie oznacza modnego produkcyjnego chwytu, lecz minimalne zaangażowanie, zarówno ze strony twórcy, jak i słuchacza. Redukcja warstwy muzycznej uwypukla warstwę liryczną, co nie jest dla Toro y Moi typowe, i faktycznie, "Boo Boo" jest jego najbardziej osobistą płytą, lecz zamiast być melancholijną staje się ociężale ponurą. Na szczęście Chaz Bundick wydał już w tym roku dobrą i płomiennie angażującą płytę, szkoda zatem, że o "Star Stuff" nie pamięta się tylko dlatego, że nie ukazało się pod szyldem Toro y Moi. 5/10 [Wojciech Nowacki]

2 września 2017


NEW MODEL ARMY Winter, [2016] Ear Music || Mało kto zauważył premierę najnowszego albumu New Model Army. W zasadzie nic w tym dziwnego, bo twórczość zespołu, poza kilkoma hitami, zawsze pozostawała gdzieś na głębokim marginesie muzycznego show businessu. Dzieje się tak zresztą w dużej mierze za zgodą i aprobatą lidera, Justina Sullivana, który bardziej od sukcesu komercyjnego ceni sobie niezależność artystyczną.

Relatywnie szybko, bo już w latach 80-tych wywodzące się z post-punkowej stylistyki New Model Army zdołało wypracować na tyle silną pozycję, aby granie muzyki mogło zapewnić członkom formacji niezależność finansową. I to pomimo stylistycznego tygla, który kształtował twórczość grupy od samego początku jej istnienia. Nie można powiedzieć, aby New Model Army grali czystą formę post-punka. Ocierają się również bezsprzecznie o zimną falę a na ich kompozycje duży wpływ wywarły Joy Division czy The Cure. W muzyce Brytyjczyków znaleźć można jednak również elementy wczesnego gotyckiego rocka spod znaku Bauhaus i Sisters Of Mercy oraz, chociaż zdecydowanie rzadziej, awangardowego metalu. Wszystko to spajane jest politycznie i społecznie zaangażowanymi tekstami Sullivana, którego zaliczyłbym do jednych z najinteligentniejszych, chociaż być może niezbyt charyzmatycznych, twórców ostatnich kilku dekad.

A jednak muzyka New Model Army pozostaje elitarystyczna w tym rozumieniu, że mało kto podejmuje trud bliższego zapoznania się z dokonaniami formacji, wykraczając poza kilka powszechnie cenionych singli (chociażby "Vagabonds" czy "Here Comes The War"). Jest to coraz częstsza przypadłość w świecie, w którym niewiele osób skłonnych jest poświęcić godzinę na dokładne zapoznanie się z pełnymi albumami. Zespoły skłaniające się w stronę koherentnej narracji i concept-albumów od dawna już godzą się na rynkową marginalizację a nie wydaje się, aby tendencja ta miała się w najbliższej przyszłości odwrócić. Można na to utyskiwać, ale trudno toczyć boje z rzeczywistością. Co nie znaczy, że z łatwością przychodzi mi zaakceptowanie faktu, że autorzy tak doskonałych albumów jak "Thunder And Consolidation" czy "The Love Of Hopeless Causes" nadal pozostają niemal anonimowi dla szerszej publiczności.

Troszkę może przekornie uważam jednak, że w pewnym sensie należy się z tej sytuacji cieszyć. Zespół, jak już pisałem, nie ma celebryckich ambicji a dzięki temu, że nie stara się uwodzić nowych generacji potencjalnych fanów, nadal tworzą taką muzykę, która spełnia przede wszystkim ich artystyczne zapatrywania. W jednym z wywiadów Justin Sullivan wspominał, że nie raz natrafili na swojej drodze na managera / producenta / oficjela wytwórni, który chętnie wprowadził by w życie plan zbudowania wielkiej kariery New Model Army. Tyle, że zawsze i niezmiennie wiązał się on z artystycznymi kompromisami na które zespół nie miał ochoty. Jestem pewien, że New Model Army mogło podążyć w tym samym kierunku, w którym, z pełnym zaangażowaniem, ruszyli U2, w początkach swojej kariery grupa również ambitna i inteligentna. Tyle, że gdyby tak się stało z pewnością najnowszych płyt New Model Army nie dałoby się słuchać.

Dzięki asertywności i niewygórowanym oczekiwaniom względem sławy i splendoru Justin Sullivan do teraz nagrywa dzieła intrygujące. Oczywiście, jedne płyty formacji oceniać można lepiej od innych (różnica między na przykład "Impurity" a "Vengeance" jest uderzająca), ale na każdej z nich odnajdziemy przede wszystkim szczerość wyrazu – kompozycje, które powstały z potrzeby ducha a nie z myślą o równym podskakiwaniu tysięcy fanów na stadionie. Dokładnie tak samo ma się sprawa z albumem "Winter", który od poprzedniego longplaya "Between Dog and Wolf" różni się w zasadzie pod każdym względem. Różni się, ale niczym mu nie ustępuje.


Nie jest to jednak płyta łatwa czy przystępna. Nie porywa przy pierwszym odsłuchu ani nie schlebia gustom melomanów szukających przede wszystkim skocznej melodii. I w tym tkwi pierwsza różnica między najnowszym a poprzednim albumem, na "Between Dog And Wolf" pierwsze cztery utwory stanowiły właściwie pełnoprawne single radiowe, co niejako determinowało odbiór reszty płyty. Na równym, ale trudniejszym w odbiorze "Winter" nie będziemy mieli tego problemu. Właściwie poza delikatnym, promującym płytę utworem tytułowym trudno wskazać tu kompozycje mające jakąkolwiek szansę zawojowania radia czy telewizyjne stacje muzyczne (czy w ogóle takie jeszcze istnieją?). Jest to zresztą album zdecydowanie bardziej surowy od poprzednich dokonań grupy. Poza wyczuwalnym chłodem kompozycji (tytuł "Winter" wydaje się jak najbardziej uprawomocniony) jest w tych nagraniach również coś eleganckiego i dumnego, wzniosłego niemal - ukryta pod melancholią i wycofaniem inteligencja płynąca z trafnego artykułowania własnych myśli.

Doskonały "Beginning" rozwija się w rockowo rozpędzony "Burn The Castle". Nawiązujące do "Between Dog And Wolf", rytmiczne i odrobinę plemienne "Born Feral" uznałbym za najlepszy na całej płycie i za jeden z najlepszych utworów w historii New Model Army. Dalej mamy podniosłe "Strogoula" i nowofalowe "Weak And Strong". Kompozycje te, zresztą jak wszystkie pomiędzy nimi, działają niemal hipnotycznie, co wiąże się z niebezpieczeństwem dla słuchacza. Album jest długi, być może odrobinę zbyt długi aby w równym skupieniu przyswoić go sobie za jednym podejściem. Ponownie jednak, nie jest to coś, z czym fani New Model Army nie zdołaliby się oswoić . Bez wątpienia jednak hipnotyczność czystego głosu Sullivana i odrobinę przytłumione, pozbawione zadziorności gitary wprowadzają słuchacza w senny letarg, czego zresztą wcale nie traktuje jako wadę. Jest to immanentny element wiążący się z twórczością New Model Army. Lepiej jednak zapoznawać się z "Winter" etapami. Również dlatego, że jest to płyta dużo mniej melodyjna od poprzedniej a tym samym bardziej wymagająca.

Dobrze, że takie zespoły jak New Model Army jeszcze istnieją i nagrywają. W ich twórczości nie ma ani wyrachowania, ani odcinania kuponów od poprzednich sukcesów. New Model Army nie starają się na siłę nagrywać kolejnych "Vagabonds" a przecież mogliby to robić, tak jak przez całą niemal karierę Blue Öyster Cult tępił własny talent dążąc do powtórzenia sukcesu "(Don’t Fear) The Reaper". Justinowi Sullivanowi nie zależy na sukcesie, dzięki czemu muzyka zespołu pozostaje świeża a równocześnie pięknie niedzisiejsza. Mawiał on zresztą, że nic nie musi, w końcu ostatni raz kiedy sprawdzał, jego lodówka była pełna a jedzenia mu nie brakuje. Mam nadzieję, że tak właśnie już pozostanie. Niech lodówka będzie pełna a głowa Sullivana kipiąca pomysłami na kolejne intrygujące płyty. 8/10 [Jakub Kozłowski]