TAME IMPALA Currents, [2015] Fiction || Dawno nie było już albumu, który tak podzieliłby opinie krytyki jak "Currents". Zdecydowana większość opinii podzieliła się niemal równo na dwa obozy, z jednej strony entuzjastyczne recenzje, płyta roku i przeskalowany zachwyt z ledwo uchwytnym uzasadnieniem, z drugiej zaś nuda, miałkość i powierzchownie zblazowane opinie o braku pomysłów i przereklamowaniu. Nieliczne zaś głosy spróbowały odnaleźć się gdzieś po środku. Jednocześnie jednak, im bardziej ogniste reakcje mediów, tym bardziej ograniczony wydaje się ich wpływ na słuchaczy, których stosunek do nowej płyty Tame Impala wydaje się być co najwyżej letni lub wyrywkowo sympatyzujący. Być może "Currents" to jeden z tych albumów, które zajmują krytyków bardziej niż słuchaczy, o których częściej się pisze niż faktycznie słucha. Może też jest to płyta, która wymaga naprowadzenia, objaśnienia, pomocy w uchwyceniu i tu właśnie dzisiejsza masowa i natychmiastowa krytyka słuchaczy zawodzi. Sam próbowałem rozgryźć "Currents" od paru tygodni i pewnym na razie jest to, że jeśli jakikolwiek tytuł tak polaryzuje opinie to coś musi być na rzeczy.
"Currents" nie jest albumem singlowym i być może to jest główna pułapka zastawiona przez "Let It Happen". Prawie ośmiominutowy singiel nie wymaga dziś specjalnej odwagi, szczególnie ze strony przedstawicieli szeroko rozumianej alternatywno-niezależnej sceny, lecz przy takim formacie nadal łatwo przeszacować swoje siły. Ale nie, "Let It Happen" to lekka, choć długa, wciągająca i tanecznie hipnotyczna kompozycja, która jednocześnie wydaje się sugerować jakąś epickość zapowiadanego materiału. W łatwości i przebojowości, już w tradycyjnym formacie podąża za nią "The Less I Know The Better", ale już "Cause I'm A Man", głupkowato wręcz uwodzicielska dansingowa piosenka, kontrastując z powyższymi sugeruje dodatkowo różnorodność "Currents". Kolejna pułapka.
Ta płyta zgodnie z tytułem zdaje się płynąć, można, nawet trzeba, swobodnie ją zapętlać. Wybrawszy dowolny trzyminutowy fragment natychmiast natkniemy się na efektowną, migotliwą porcję uwodzicielskiej muzyki. Pozostając jednak w głównym nurcie ten sam fragment wydaje się sennie rozpływać, powracać, zataczać kręgi, niknąć, by później zaskoczyć podobieństwem do jednak zupełnie innego urywka. Najlepsze melodie na "Currents" to te, które słyszymy po raz pierwszy, ale są tak swojskie, oczywiste i znajome, że jesteśmy niemal pewni, że wybrzmiały już na tej płycie ledwie parę minut wcześniej. Próba głębszego zanurzenia się w prądy Tame Impala może jednak znużyć, lepiej płynąć z głównym nurtem niż przesadnie analizować stosunkowo długi materiał, jego detale, powtarzalność motywów czy wreszcie słowa. Zamiast efektownej całości możemy bowiem ujrzeć jednorodność, prostą jednolitość, której nie buduje nic czego byśmy już kiedyś nie słyszeli.
A usłyszeć można wiele. Gdzieniegdzie wyłoni się opar psychodelii lat sześćdziesiątych, najczęściej jednak prześwietlony blaskiem popu lat osiemdziesiątych. Nacisk na albumowość czy wręcz konceptualność "Currents" odwołuje się zarazem do ery art-rocka lat siedemdziesiątych, patos i napuszenie zastępując jednak zwiewnymi kliszami ówczesnego soft-rocka i przebojowością popu wczesnej ery cyfrowej. Obok siebie pojawić się może hotelowy dansing sprzed trzydziestu lat i kasetowy chillwave sprzed lat trzech a całość i tak brzmieć będzie spójnie, naturalnie i podświadomie uzależniająco. Nie ma bowiem wbrew pozorom na "Currents" natłoku efektownych melodii. Te raczej niczym przekaz podprogowy podskórnie krążą i zapadają w pamięci bardziej jako ulotne wspomnienie do którego trzeba wracać niż natychmiastowy przebojowy blichtr.
"Currents" wymyka się racjonalności i to jest siła tego albumu. Można go analizować, prześwietlać pod każdym kontem, ale na najprostszym poziomie odbioru po prostu się podoba, nawet jeśli tylko jako muzyka tła. Faktycznie bowiem doszukiwanie się magicznych składników jego oryginalności może doprowadzić nas do ściany wytapetowanej dobrze znanymi kliszami. Ale ten sam namysł nad Tame Impalą i wymianą gitar na syntezatory (wszak to kolejna klisza) powinien też dowieźć kolekcjonerskiego wręcz talentu Kevina Parkera, któremu operując tym co znane i oczywiste udało się zrekonstruować wartość dziś już zapomnianą. "Currents" rewitalizuje format albumu, płyty jako dzieła, całości, nie jako zbioru piosenek czy raczej folderu tracków. Okazuje się, że wszyscy mają ku temu narzędzia i nie trzeba szukać nowych, ale tylko nieliczni potrafią przekuć je w koncept, który nie zawali się pod własnym ciężarem. Nawet jeśli nie musi wzlatywać przesadnie wysoko. 7/10 [Wojciech Nowacki]