21 lutego 2019


CAT POWER Wanderer, [2018] Domino || Cat Power jest pełna lęków, ale swój nowy album otoczyła nieprzeniknionym murem pewności siebie. Pragnienie wytwórni by na następcy "Sun" Chan Marshall brzmiała "bardziej jak Adele" to być może miejska legenda, ale ich rozczarowanie przy pierwszym kontakcie z nowym materiałem łatwo sobie wyobrazić. A nawet przeżyć je samemu. Pozbawione ograniczeń brzmienie "Sun" można uznać za niemożliwe do kontynuowania bądź duplikowania, stąd nie dziwi zabieg, który zastosowała i znajdująca się w identycznej sytuacji Feist, czyli zwrot w stronę brzmieniowego i po części kompozycyjnego minimalizmu. "Wanderer" w tym kształcie został jednak odrzucony przez wytwórnię, ale naturalnie bezkompromisowa Cat Power znalazła mu nowy dom, problem recepcji płyty przenosząc o krok dalej, na swoich fanów.


Uczciwie przyznać trzeba, że najlepszym utworem jest ten najczystszy i najbardziej przypominający brzmienie "Sun". "You Get" dzieli z tamtą wielką płytą ową zadziorną rytmikę, charakterystyczną melodykę wokalu oraz to podskórne poczucie złości o potencjale przerodzenia się w pozytywnie budujący przebój. Nawet słowa nothing like time wydają się być echem niemal-finałowej mantry z "Sun". W roli gościa na nowym albumie Iggy'ego Popa zastąpiła jednak Lana Del Rey, z innym, lecz równie czarująco udanym efektem. "Woman" to niemal doroślejsza, w skali albumu niemal epicka, odpowiedź na "Hey Girl" Gagi i Florence. Temat kobiecego koleżeństwa podany został tutaj prawdziwie udanym połączeniem wokali, w kombinacji o której nawet nie śniliśmy, że może się sprawdzić. Tymczasem ich głosy łączą się niczym dwie dobre whiskey w wybornie aksamitny blend. Wyróżnia się jeszcze "Stay", choć to dopiero mój małżonek rozpoznał w tej piosence cover Rihanny, co tylko przypomina nam jaki Cat Power ma talent do cudzych kompozycji.

Większość albumu, niedługiego zresztą, to bardzo skromnie zaaranżowane utwory, które z paru powodów ciężko właściwie zakwalifikować jako minimalistyczne, pozwalają zaś docenić w warsztacie Cat Power dwie rzeczy. Po pierwsze, obojętnie czy wiodącym instrumentem jest pianino czy gitara, każdy z instrumentów, łącznie z głosem, znajduje tu sobie miejsce do pełnego wybrzmienia. Produkcja nie pozostawia żadnych pustych plam i zbędnego igrania z ciszą. Instrumentarium może być skromne, ale nie znaczy to, że brzmienie jest surowe. Pozostaje ono głębokie i kojące, co tylko wzmaga poczucie, że piosenki Cat Power są plastem przeciwdziałającym codziennym lękom, obecnym stale, ale przynajmniej czymś przykrytym, rozproszonym.

Po drugie, pomimo małej skali pieśniopisarstwo Cat Power pozostaje na "Wanderer" zupełnie niezmienione. Z łatwością wyobrazić sobie można te piosenki w bogatszych, wyrafinowanych aranżacjach doskonale odnajdujące się na "Sun". Tym samym, Cat Power wyszła obronną ręką z manewru na którym poległa Feist, również wycofaniem i skromnością chcąca kontrować wielkość "Metals". Niestety, "Pleasure" okazało się albumem pełnym przeciągniętych, szkicowych kompozycji bez pomysłu, nad którym ledwie unosiło poczucie, że za płytą stać mogła jakaś większa, choć nieodgadniona idea. "Wanderer" niczego nie zmienia, nie jest nawet pozycją obowiązkową, lecz pokazuje, że czasem najlepszą rzeczą jaką można zrobić z muzyką to po prostu ją wydać. 7/10 [Wojciech Nowacki]

6 lutego 2019


MOUSE ON MARS Dimensional People, [2018] Thrill Jockey || Kolaboracje są najczęściej traktowane jako pobłyskujący dodatek, mający przyciągać uwagę bonus, marketingowy niestety chwyt. Konfrontacje na wspólnych albumach sprawdzają się najlepiej, Tortoise i Bonnie "Prince" Billy, St. Vincent i David Byrne, Nils Frahm i Ólafur Arnalds, Ulver i Sunn O))) to niemal osobna kategoria, nie zawsze w pełni satysfakcjonująca artystycznie i często pozostawiana na uboczu właściwych dyskografii, ale prawdziwie zderzająca rozdzielnie wartości. Znacznie częstsze w naszym codziennym muzycznym doświadczeniu są featuringi, lecz owe gościnne występy często okazują się albo przysłowiowym kwiatkiem u kożucha, albo zasłoną dymną. Na myśl przychodzi tutaj z miejsca najnowszy James Blake, im silniej nowy album zapowiadany jest w kontekście uczestniczących w nim gości, tym bardziej rośnie nieufność względem jakości materiału, słusznie z resztą.

Oczywiście mamy tu i kwestię muzyki z natury instrumentalnej, gdzie w ramach lub nowości, lub urozmaicenia, wprowadza się gościnnych wokalistów i o ile po takich The Chemical Brothers tego się właśnie oczekuje, o tyle, jak na ostatniej płycie Pantha Du Prince, naruszanie instrumentalnej stabilności może poważnie irytować. Mouse On Mars wynoszą na "Dimensional People" aspekt kolaboracji na zupełnie inny poziom. Chwytliwe nazwy jak Bon Iver, bracia Dessner z The National czy lider Beirut rzecz jasna z premedytacją przyciągają uwagę, nie ma tu jednak mowy o festiwalu osobowości. Muzycy pełnią rolę wymiennych modułów, autonomicznych części swobodnie do siebie nawiązujących, pod narracyjną kuratelą niemieckiego duetu synchronizujących się w niepozbawioną niedociągnięć, ale całkiem fascynującą jedność. Kolaboracja z naddatku staje się tu podstawowym instrumentem służącym do nagrania płyty.



Całość plasuje się gdzieś pomiędzy zarejestrowanym na żywo mixtapem, strumieniem świadomości a koncertową suitą. Podziały między poszczególnymi ścieżkami są umowne i arbitralne, pozornie niekompatybilne ze sobą fragmenty łączą się czasem w wyróżnialne części, choć żadna nie osiąga poziomu rozdzielonego na trzy części utworu tytułowego. Jeśli na albumie, zwłaszcza w jego drugiej części, brakować może skupienia i kierunku, to dwie części "Dimensional People" obiecują naprawdę wiele. Rozedrgany, maszynowy bit, dęciaki, jazzowa sekcja rytmiczna, szarpiąca gitara wciągają wielością tekstur, krautowym zapętleniem i pączkującymi mikrodźwiękami. Utwór lekko się wycisza, napięcie niemal micro-house'owo się redukuje, sugeruje zbieranie sił przed kolejnym wzlotem. Następuje jednak część trzecia będąca praktycznie tylko gaworzeniem Justina Vernona na modłę ostatniej, nieszczęsnej płyty Bon Iver. Wtórność jego maniery jest męcząca, na szczęście do tej przedziwnej całości jakoś zapada.

Dalej bowiem otwierają się wrota przez które przechodzi autentyczny, bagienny folk, afrobeat i dubowa rytmika, pełen harmonii pop lat sześćdziesiątych, spoken-word, anty-muzyka w stylu późnej Björk, fuzja jazzu i hip-hopu niczym od Flying Lotus, wszystko to świetnie podszyte post-rockiem rodem z lat dziewięćdziesiątych. Mouse On Mars stali wtedy blisko Tortoise a na płycie "Dots And Loops" Stereolab ich ówczesne podejście do kolaboracji zaowocowało totalną fuzją brzmień obu formacji. Wtedy też, w 1997 roku, ich własny album "Instrumentals" okazał się ostatnim w pełni udanym dokonaniem Mouse On Mars, zanim z wolna nie zaczęli eksperymentować z elektroniką i hip-hopem, nie zawsze ze słuchalnymi efektami. "Dimensional People" żadnym powrotem do przeszłości nie jest, ale najbardziej ich satysfakcjonującą płytą od lat z pewnością. 8/10 [Wojciech Nowacki]