31 października 2016


SWANS The Glowing Man, [2016] Young God || Decyzja o zakończeniu działalności obecnej inkarnacji Swans brzmi bardziej dramatycznie niż w rzeczywistości, pokazuje jednak godną podziwu samoświadomość Michaela Giry. Ponad sześćdziesięcioletni lider grupy bynajmniej nie kończy ze Swans, ale przekształca ją w bardziej studyjny projekt z doraźnie zapraszanymi gośćmi i płynnym składem, który być może okazjonalnie wyruszy odgrywać koncerty, ale z pewnością nie w tak dosłownie dewastującej ilości jak obecnie. Nie tylko jednak intensywność życia w trasie jest przyczyną zamknięcia tego niezwykle udanego rozdziału historii Swans. Michal Gira doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym kształcie zespół dotarł do ściany. Owszem, mógłby produkować kolejne identyczne niemal monumentalne albumy, zachowując nadal ich imponującą jakość, ale Swans to nie Iron Maiden, nie AC/DC, ani jakakolwiek inna standardowa grupa rockowa.

Już "The Glowing Man" jako zwieńczenie trylogii wydawać się może krokiem delikatnie naciąganym. Trzeci po "The Seer" i "To Be Kind" album odrodzonych Swans ("My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky" to w kontekście powyższych zaledwie prolog) utrzymujący dwupłytowy format, zbliżoną oprawę graficzną, zawartość bazującą na półgodzinnych kompozycjach. Z jednej strony rozum słusznie zatem podpowiada, że zaczynamy mieć do czynienia z powtarzalnością, z drugiej jednak emocjonalny poziom odbioru tych trzech albumów jest tak wyrównany, że nie sposób wskazać wyraźniejszych różnic w ich jakości. Pierwszeństwo zawsze chyba należeć do "The Seer", ale "The Glowing Man" tylko pozornie wydawać się może najsłabszą częścią trylogii.


Gira znalazł bowiem klucz do jej zwieńczenia. "The Glowing Man" jest, po pierwsze, kwintesencją, destylatem żywego brzmienia Swans, po drugie zaś, celebracją jego zespołowości. Gira i jego mantryczne okrzyki nie są tu tak pierwszoplanowe jak dotąd, praktycznie nie ma tutaj też gości. zwłaszcza w porównaniu z całą ich plejadą na dwóch poprzednich albumach (Karen O z Yeah Yeah Yeahs, Jarboe, wokaliści Low, Ben Frost, Grasshopper z Mercury Rev, St. Vincent). Tym razem wydaje się skupiać na samym zespole, grupie mężczyzn, który po kilku latach pod batutą Giry dotarli to takiej wykonawczej perfekcji, że jedynym naturalnym krokiem jest jej uchwycenie i zakończenie. Tchnie z tej postawy szacunek wobec muzyków, wobec słuchaczy, wobec własnego dziedzictwa. W końcu jednym z najpoważniejszych nieporozumień związanych z muzyką Swans jest twierdzenie o jej agresywności, demoniczności, jednym słowem negatywności. Podczas gdy przekaz Swans jest w istocie pozytywny, w tak silnej muzyce chodzi o przekaz najsilniejszej z emocji, miłości. Stąd też jedynym gościem w ich męskim świecie jest na "The Glowing Man" małżonka Giry, Jennifer.

O koncertowej istocie "The Glowing Man" świadczy choćby utwór tytułowy, który naturalnie wyewoluował z żywych wykonań "Bring the Sun / Toussaint L'Ouverture" z "To Be Kind". Tamten album w większym też stopniu bazował na kontrastach, zaskoczeniach, doprowadzaniu wszystkich elementów obecnych już na "The Seer", bluesa, post-rocka, noir country, post-punka, songwritingu, do ekstremalnej formy. "The Glowing Man" zaś może wydawać się najmniej efektownym spośród całej trójki, ale niewątpliwie jest najspójniejszym, zredukowanym do finałowej esencji. Medytacyjna wartość muzyki Swans na tym właśnie albumie została najbardziej uwypuklona. Całość sprawiać może wręcz na poły ambientowe, na poły kaznodziejskie wrażenie. Oczywiście rozbrzmi tu potęga antycznego chóru, przypominające Mogwai post-rockowe wyciągane gitarowe akordy, prog-rockowe klawisze czy nawet post-punkowa agresja, ale tym razem to nie efektowne zwroty akcji są pierwszoplanową jakością Swans. To bezustanna, skupiona fala dźwięku, precyzyjnie emitowana w stronę słuchacza, niebędąca żadną metafizyczną siłą, ale czystym naukowym faktem, eksperymentem oddziałującym bezpośrednio na nasze ciała. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 października 2016


NIGHTWISH Imaginaerum, [2011] Nuclear Blast | Zespół Tuomasa Holopainena łatwo traktować z przymrużeniem oka. Łatwo jest odwracać z niesmakiem głowę od wypracowanej podniosłości oraz sztucznego rozmachu, jakim przyprawiane są kompozycje Finów. Jest to jeszcze prostsze dla zdeklarowanych fanów hard rocka i heavy metalu wychowanych na AC/DC, Iron Maiden czy Led Zeppelin, dla których szczere i pierwotne emocje decydują o sile wyrazu muzyki. Rock symfoniczny z pogranicza power metalu z bogatymi folkowymi upiększaczami oraz operowym sznytem... czy to się może w ogóle udać? Ano może, choć taka mieszanka nie dla każdego musi być strawna. I chociaż wielu oddanych miłośników grupy uzna to z pewnością za bluźnierstwo, to skład Nightwish z Tarją Turunen najbliższy był rozdmuchanemu patosowi, a jej maniera wokalna potrafiła skutecznie zniechęcać do dokonań zespołu. To z kolei decydowało o zamknięciu się muzyków w hermetycznym kręgu własnych oddanych fanów, bez dopływu świeżej krwi z zewnątrz.

Oczywiście miłośników zespołu wciąż było na tyle dużo by uznawać go za jeden z najważniejszych graczy na rynku symfonicznego power metalu (obok na przykład Blind Guardian). Ostatnia płyta z Turunen w składzie, "Once", przyniosła kilka świetnych, klasycznych już, utworów jak "The Siren", "Wish I Had An Angel" czy "Nemo", zawodząc jednak jako całość. Odejście Tarji z zespołu, i to, jeżeli wierzyć wokalistce, w dość niesympatycznych okolicznościach, nie przyniosło wolty stylistycznej. Do tej dojść nie mogło, artystka miała bowiem zbyt mały wpływ na kształt muzyki zespołu. Rozstanie doprowadziło jednak do wpuszczenia odrobiny ożywczego powietrza w zmurszałe już płuca Nightwish. I choć Anette Olzon można dużo zarzucić, to jej odmienny styl śpiewania na "Dark Passion Play" przyniósł miłą niespodziankę każdemu, kto dopuszczał myśl, że Turunen stanowi jedynie dodatek do stylistyki wypracowanej przez Holopainena. A dodatki można przecież dowolnie zmieniać.

Oczywiście zupełnie inną kwestią jest osobowość obu wokalistek. O ile bowiem Tarja na żywo dodawała blasku kolegom, skupiając na sobie całą uwagę publiczności, to Anette wyglądała raczej, jakby zespół kilka minut wcześniej wyciągnął ją z pierwszego rzędu publiczności. I w zasadzie nie byłoby to spostrzeżenie aż tak błędne, biorąc pod uwagę, że w branży Olzon zadebiutowała wyłącznie dzięki Nightwish, będąc wcześniej osobą zupełnie anonimową. Nie można jednak ukryć, że Anette nigdy stylistycznie nie dopasowała się do kolegów, mimowolnie dodając tym samym zespołowi nutkę fałszu, przede wszystkim w wizerunkowym aspekcie działalności grupy. Co więcej, niezależnie od pozytywnych recenzji, płyta "Dark Passion Play" nie była ani równa, ani przesadnie udana. Była wręcz nużąca, choć zwiastowała spory potencjał nowego line-upu.


Abstrahując od faktu, że Nightwish to Tuomas Holopainen, obie dotychczasowe wokalistki (choć odsuwane od pracy twórczej nad utworami) poprzez swój głos w odmienny, niezwykle indywidualny sposób budowały klimat nagrań. Efektem dalszej współpracy zespołu z Olzon okazało się "Imaginaerum", jedno z najpiękniejszych dokonań Nightwish. Na artystyczny sukces płyty w równym stopniu wpływ miały trzy czynniki. Po pierwsze, okrzepnięcie Anette w zespole, do tego świetny pomysł na koncept albumu oraz intrygujące melodie napisane przez Tuomasa trzymającego tym razem swoje wybujałe ego w ryzach. Gdy dodać do tego piękne wydanie płyty przez Nuclear Blast oraz towarzyszący jej film (choć radzę go nie oglądać...), do którego muzyka miała stanowić soundtrack, otrzymujemy przemyślany i dobrze zrealizowany projekt artystyczny.

Imaginaerum rozpoczyna spokojna kołysanka ("Taikatalvi") wprowadzająca słuchacza w magiczny zimowy krajobraz, doskonale zresztą korespondując z okładką albumu. Po delikatnym początku zespół powraca do metalowego rozmachu prezentowanego na poprzednich albumach. O ile "Storytime" i "Ghost River" nie można odmówić uroku i przebojowości, to "I Want My Tears Back" stanowi niepotrzebny pop-metalowy wypełniacz na siłę dążący do powtórzenia sukcesu "Wish I Had An Angel". Niedopasowanie wspomnianego utworu do całości jest tym bardziej widoczne, im szybciej zdamy sobie sprawę, że to nie czysto metalowe zadymiacze budują siłę nowego albumu Nightwish. O baśniowym klimacie płyty decydują utwory takie jak "Slow, Love, Slow" (mający duszny, mroczny, barowy klimat przywołujący na myśl niemiecką bohemę lat dwudziestych w Berlinie), "Arabesque", delikatna ballada "The Crow, The Owl And The Dove" czy przepiękny, folkujący utwór "Turn Loose The Mermaids". Zresztą płyta zyskuje na spójności i klimacie wraz z pierwszymi taktami "Arabesque", nie tracąc go aż do samego końca. Potężna ściana dźwięku w utworach takich jak "Scaretale" czy wspomniane już "I Want My Tears Back" wydaje się wymuszona i dołączona do płyty jedynie po to, by nie zawieść fanów cięższego oblicza zespołu. I choć w moim odczuciu nagrania te są zbędne, to nie wpływają na ogląd całości. Zresztą cięższe rytmy o wiele lepiej sprawdzają się w "Last Ride Of The Day" czy "Rest Calm", gdyż te kompozycje są po prostu ciekawiej zaaranżowane.

Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że płyta Imaginaerum jest doskonałym przedstawicielem klimatycznego metalu, w którym, wbrew pozorom, to nie barowe akordy budują siłę przekazu poszczególnych utworów. I choćby zespół już nigdy nie nagrał płyty równie udanej (choć w "Endless Forms Most Beautiful" pokładałem wielkie nadzieje), niewątpliwie "Imaginaerum" zapewni Nightwish miejsce w panteonie gwiazd metalowego grania. Anette Olzon miała to szczęście, że jej czas w zespole przypadł na okres przygotowań jednej z najlepszych płyt, jaką muzycy mieli do zaoferowania. I chociaż Szwedka ani artystycznie, ani wizerunkowo do zespołu nie pasowała, to na zawsze zostanie już wokalistką budującą wspaniałe emocje w świecie "Imaginaerum". [Jakub Kozłowski]

21 października 2016


IN THE WOODS... Pure, [2016] Debemur Morti || In The Woods... są legendą. Co prawda mało znaną, rzadko słuchaną i chyba jednak odrobinę na wyrost, ale jednak legendą. Mam niestety wrażenie, że spora część osób, które uznają dokonania In The Woods... za przełomowe a wiesza równocześnie psy na nowym albumie, tak naprawdę nie wraca zbyt często do wcześniejszych płyt. Ich klasyczny charakter przyjmują jako utarty i zapamiętany pewnik a wszystko co mogłoby naruszać kanon spotyka się z bezrefleksyjną krytyką.

W każdym razie już dużo negatywnego powiedziano o albumie "Pure" i pewnie jeszcze niejedno w internetach się pojawi. I dobrze. Niech gadają, zespół na tym tylko zyska. Dotychczas największym problemem było, że o Norwegach nie mówił nikt. Jasne, specjaliści, myśliciele oraz metalowa elita mająca o sobie niezmiennie wysokie mniemanie mrukną od czasu do czasu pod nosem, że "Heart Of The Ages" jest inspirująca, że "Omnio" i "Strange In Stereo" stanowiło zaskakujący, ale satysfakcjonujący intelektualnie kierunek rozwoju artystycznego. Wszystko pięknie. Każde słowo to prawda, tyle, że nie mogę zgodzić się z pogardliwym wzruszeniem ramion kiedy wspomni się o "Pure". Nie jest to płyta wybitna - nie zamierzam się tu kłócić. Nie kontynuuje kierunku obranego na klasycznych albumach - pod tym stwierdzeniem również się podpiszę. Śpiewa inny wokalista, mniej charakterystyczny i szukający własnych form wyrazu, więc ignorujący spuściznę Jana Kennetha Transetha - zgoda. Ale kompozycyjnie "Pure" jest nadal jednym z najciekawszych metalowych dokonań ostatnich kilku miesięcy. Czego brakuje utworowi "Blue Oceans Rise (Like A War)"? Klimatu? Nie. Posępności? Nie wydaje mi się. Umiejętności muzycznych? Dajcie spokój. To samo można powiedzieć o utworze tytułowym czy "Devil's At The Door".


Na "Pure" wiesza się psy tylko i wyłącznie dlatego, że muzycy zdecydowali się nagrać płytę inną niż poprzednie, nie spełniającą oczekiwań niektórych ultrasów. Tyle, że właśnie tak można by skwitować całą dotychczasową karierę zespołu. Siedemnaście lat to szmat czasu, pewnie niewiele więcej liczą sobie niektórzy obecni znawcy In The Woods.... Przez te lata wyrósł niejeden dąb, zaczęła się i skończyła niejedna wojna. Ba, nawet MTV zdążyła w międzyczasie paść na ryj jako stacja muzyczna. Trudno więc wymagać, aby od momentu premiery "Strange In Stereo" nic się nie poprzestawiało w głowach muzyków. Powiem więcej, byłbym o wiele bardziej zaskoczony, gdyby In The Woods... zaserwowali nam część drugą "Omnio". Zresztą nie będę stroszył piórek i pozował na znawcę muzyki, który niejednego winyla z debiutem Norwegów zdarł na gramofonie. Nie o to zresztą chodzi, kiedy kto poznawał jaką płytę. Ważne jednak jest, aby sentyment i pozamuzyczne uwarunkowania nie determinowały opinii o konkretnym albumie. O poziomie danej płyty nie decyduje przecież fakt, że słuchając np. "Heart Of Ages" całowałeś piękną dziewczynę romantycznie dzieląc się słuchawką od walkmana.

A tak właśnie jest z "Pure". Starzy wyjadacze zdążyli już o In The Woods... zapomnieć. Pozostał im jedynie specyficzny posmak na języku, który trudno jest odtworzyć. To tak jak z jedzeniem lodów. Żaden rożek nie będzie nigdy smakował tak dobrze, jak te, które wcinało się w wieku kilku lat. Albo inaczej, cytując Bogusława Lindę, Wódka już nigdy nie będzie taka zimna, pożywna. Z takim nastawieniem zdrowiej dla umysłu będzie jednak zostać abstynentem. Wszyscy pozostali powinni przynajmniej dać szanse "Pure", bo niewiele takich albumów obecnie powstaje - niepretensjonalnych, wymagających i równocześnie przystępnych. Pozbawionych nadmiernego patosu i prostackiego gwiazdorzenia. Być może "Pure" nie jest tym. na co czekaliście, ale wbrew, naturalnemu przecież, egocentryzmowi znawców nie oznacza to wcale, że ta płyta nie jest warta uwagi. 8/10 [Jakub Kozłowski]

19 października 2016


BON IVER 22, A Million, [2016] Jagjaguwar || Nie, oczekiwany trzeci album Bon Iver nie przynosi ani zjawiskowego pieśniarstwa, ani rewolucyjnego zastosowania szeroko rozumianej elektroniki, ani epokowo istotnej liryki, ani żadnej imponującej dekonstrukcji folkowego etosu. Ale ta chaotyczna, przereklamowana i kompozycyjnie przeciętna płyta, dzięki rozlicznym trikom i warstwom interpretacyjnym, staje się może nie najlepszym, ale jednak najciekawszym albumem Justina Vernona.

Bon Iver paradoksalnie bowiem praktycznie się nie rozwija. Vernon debiutował jako songwriter już ukształtowany i być może od początku świadomy związanych z tym ograniczeń. Klasyczny motyw folkowego pieśniarstwa wystarczył akurat na jeden album, późniejsze drastyczne różnice między kolejnym płytami wynikają wyłącznie ze sfery aranżacji, produkcji, kreowania otoczki i atmosfery, ale nie z poziomu kompozycji. Ten pozostaje zasadniczo niezmienny, z wahnięciami delikatnie na plus ("Bon Iver") lub, jak tym razem, delikatnie na minus. Rozwój zaś w owej sferze aranżacyjno-produkcyjnej jest znacznie bardziej ewolucyjny niż się wydaje.

Na debiutanckim albumie "For Emma, Forever Ago" znalazło się praktycznie wszystko to, co od tego czasu stanowić miało każdą niemal kompozycję Bon Iver. Płaczliwe wokale, ładne i ciepłe melodie, brzmiące komfortowo, ale nijak wyjątkowo. Ot, alternatywnie folkowy standard, atrakcyjnie okraszony kontekstem nagrywania w chacie na odludziu po serii osobistych porażek. Już wtedy w całej okazałości objawione zostały wszystkie chwyty kompozycyjne Vernona, zarówno na utwory żywsze, jak i bardziej minimalistyczne. Już wtedy też pojawiły się gry z niejednoznaczną strukturą piosenek. Ba, nawet auto-tune rozbrzmiał na moment w "The Wolves (Act I and II)". Każda z tych kompozycji mogła by pojawić się na każdym z późniejszych albumów Bon Iver, podanie ich w tradycyjnej folkowej formie wystarczyło tak na debiutancką płytę.

Opakowywanie folkowego pieśniarstwa, naturalnie przecież ograniczającego, w nowe, atrakcyjne a przynajmniej inne formy wydaje się być największą siłą Bon Iver. Drugi album nie przyniósł przecież żadnych zmian w kompozycjach poza poprawą ich zapamiętywalności, bo w przeciwieństwie do piosenek z "For Emma, Forever Ago" parę singli z "Bon Iver, Bon Iver" naprawdę zapadło w pamięć. Podobnie jak soft-porno aranżacja "Beth/Rest" z ejtisowym saksofonem i midi-klawiszami. Bogatsze aranżacje, dęciaki, syntezatory, odważniejsze zastosowanie gitary elektrycznej, wokalne modulacje, to wszystko to właśnie zręczne ciekawostki przykrywające kompozytorską rutynę. Na "Bon Iver, Bon Iver" istotnie szczytującą, na "22, A Million" poważnie szwankującą, tym większa zatem potrzeba nowych ciekawostek.


Pomijając jednak zasłonę dymną w postaci dziecinnej typografii tytułów "22, A Million" to przede wszystkim szczątkowe kompozycje gęsto podlane chaotycznym produkcyjnym sosem. "22 Over Soon" brzmi jak typowa piosenka Bon Iver, ale zredukowana do postaci nawet nie trzyminutowego intra. "715 Creeks" to wyłącznie niezmiernie irytujący auto-tune'owy wokal i napisana na kolanie melodia, zaś choćby tekst do "45" to praktycznie jeden wers, daleki od bycia w jakikolwiek sposób znaczącym, upstrzony chaotycznymi i przypadkowymi dźwiękami. Końcówka tej bardzo krótkiej zresztą płyty zlewa się w dość bezkształtną całość, by podsumował ją "1000000 Million", ot, niezmiernie dla Bon Iver standardowa piosenka zaaranżowana na pianino i spokojnie mogąca się znaleźć na każdym z poprzednich albumów. Jako jeden z ich słabszych momentów.

Najbardziej standardowe fragmenty znajdują się w jego centrum w postaci "29 Strafford Apts" oraz "666 Cross", lecz i tak każdy z nich na swój sposób zostaje uszkodzony, a to nieprzyjemnym wokalnym efektem, a to zaskakująco brudną produkcją, a to kompozycyjnym niedopracowaniem. Autentycznie najciekawszym utworem na "22, A Million" pozostaje zatem "10 Death Breast" z twardym elektronicznym bitem, całkiem efektownie podkreślony dęciakami, grubo modyfikowany w warstwie wokalnej, lecz chyba jako jedyny nie tylko się wyróżniający, ale i sprawiający wrażenie przynajmniej zmierzania w jakimś kierunku.

Symbole, numerologia, ezoteryka czasów postinternetowych, okładka pełna pomysłów na tatuaże, chaotyczne aranże, brudna produkcja, szczątkowe melodie, zepsute piosenki. Za wielością warstw i pól do interpretacji kryje się jednak słabiutkie jądro. A jednak do "22, A Million" łatwo się powraca, być może w poszukiwaniu ukrytego sensu, być może z uśmiechem z jakim oglądalibyśmy rysujące dziecko lub nastolatka odkrywającego nowe filtry w Snapchacie. Sedno pozostaje tożsame, Bon Iver naprawdę niewiele się zmienia, ale docenić trzeba to, jak efektownie stara się to ukryć. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

16 października 2016


BEACH HOUSE Thank Your Lucky Stars, [2015] Bella Union || "Depression Cherry"  nie spełniło wygórowanych oczekiwań, choć przynajmniej skończyło jako ładny pluszowy artefakt. Pozycja startowa "Thank Your Lucky Stars" jest jednocześnie lepsza, ponieważ szybkie wydanie nowej płyty było całkowicie niespodziewane i żadne oczekiwania nie zdążyły nawet wzrosnąć, ale też gorsza, bo do albumów powstałych podczas tych samych sesji nagraniowych podchodzi się z zasłużoną często nieufnością. Kompozycje te były jednak rejestrowane od razu z myślą o osobnym albumie i choć "Depression Cherry" skupiło na sobie większą uwagę to z ulgą i ukojeniem trzeba powiedzieć, że "Thank Your Lucky Stars" jest znacznie lepszą płytą.


Ukojenie przynosi już "Majorette", modelowa wręcz kompozycja Beach House. Przytłumione, lecz perfekcyjnie wyważone dźwięki basu i koronkowej gitary, klawiszowy dron oraz lejący się wokal tworzą komfortowo lepką dream-popową całość. Nie oznacza to bynajmniej słodyczy, już "She's So Lovely" zanurza się do bardziej minorowych wód, prawdziwie jednak odświeża chłód i minimalizm "All Your Yeahs". Mroźna i ponura gitara przypomina tu bardziej The Cure niż The xx, aranżacja sprawia wrażenie wręcz postnie surowej, lecz nawet pomimo użycia automatu perkusyjnego kompozycja podskórnie się rozwija. Oszczędność na "Depression Cherry" nudziła, tutaj pokazuje, że z minimalizmem Beach House do twarzy.

"Thank Your Lucky Stars" jest powściągliwe, może i zachowawcze, ale też chłodniejsze i bardziej rześkie niż dusznawy poprzednik.  Melodyka "One Thing" jest doskonale znana, "Rough Song" również brzmi jak z typowego szablonu, ale w tym drugim słychać też znacznie ciekawszą produkcję, efektownie naruszające komfort całości dźwięki, pogłosy, dzwonki. "Elegy To The Void" trwa ponad sześć i pół minuty, choć jego jedynym wyróżnikiem jest odrobina hałasu. Ciekawie za to robi się w tym momentach, kiedy Victoria Legrand przypominać zaczyna Alison Goldfrapp a chłodna, lecz przestrzenna wymowa całości klasyczne brzmienie 4AD.

Nie jest to album na miarę "Bloom" czy "Teen Dream", ale w porównaniu z "Depression Cherry" widać na szczęście inną jakość. I choć może się wydawać, że Beach House zaczęli zamykać się w kapsule własnego stylu, to jednak "Thank Your Lucky Stars" pokazuje, że odrobina skupienia pomaga w subtelnych i dostatecznie ciekawych modyfikacjach. 7/10 [Wojciech Nowacki]

11 października 2016


MERCURY REV The Light In You, [2015] Bella Union || Mercury Rev balansowali na granicy kiczu i alternatywy tak umiejętnie i tak delikatnie, że stali się zespołem ledwie zauważalnym. I to pomimo wydania albumu powszechnie uznawanego, że jedno z najważniejszych dokonań lat dziewięćdziesiątych. "Deserter's Songs", razem z "OK Computer" Radiohead, albumami Tortoise, pierwszymi płytami Mogwai i Sigur Rós, było częścią ponadgatunkowego fermentu, który już w nowym stuleciu wprowadził muzykę alternatywną na salony. Spośród zespołów wywodzących się z pogranicza shoegaze'u przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz rocka bardzo mocno psychodelicznego to The Flaming Lips unoszą się do dziś na fali efektownej popularności, podczas gdy Mercury Rev kryją się w cienistym zapomnieniu.

Być może ciężko traktować poważnie zespół, którego rozwój przebiegł od surowego, narkotycznego i hałaśliwego rocka w stronę słodkich piosenek o wiewiórkach i motylach, bez podejrzeń o przynajmniej lekkie neurologiczne uszkodzenia. A być może współczesna psychodelia jest do przełknięcia tylko w efekciarskim opakowaniu i bombastycznej otoczce niczym u wspomnianych The Flaming Lips, którym jednak zawsze brakowałem autentycznej finezji Mercury Rev. Pomysłowość, lekkość i kompletność "Deserter's Songs" rozkwitła w "All Is Dream", płytę niby bliźniaczą, ale mocną, barwną i jeszcze spójniejszą. Kompozycje i bogate aranżacje przynosiły maksymalną ilość patosu i umiejętnie zatrzymywały się na emocjonalnej skali wysoko, lecz tuż przed granicą karykaturalności. Później bywało różnie, ale przede wszystkim zbyt sporadycznie. Przyciężkie "The Secret Migration" niezbyt pasowało do 2005 roku, ambientowe "Snowflake Midnight" z darmowym instrumentalnym towarzyszem "Strange Attractor" skończyło bardziej jako upominek dla oddanych fanów. Wydanie "The Light In You" po siedmiu latach od poprzednich albumów było zatem jednym z największych, choć przeoczonych powrotów zeszłego roku.


Przy "The Queen Of Swans" trudno utrzymać powagę, bo jest tak ładnie, bajkowo, no i pojawiają się łabędzie, ale podnosząca na duchu kompozycja jakby z czasów pomiędzy "All Is Dream" i "The Secret Migration" nabiera z wolna post-rockowej wręcz intensywności. Już tutaj oraz w "You've Gone With So Little For So Long" pojawiają się też orkiestracje, które udanie równoważą typową dla Mercury Rev fantazyjność zasłużonym poczuciem powagi i dostojności. "Amelie" o musicalowo-repetytywnej strukturze służy budowaniu całości i w początkach płyty pomyśleć można, że Mercury Rev jedynie powracają do dawnej formy, ale stopniowo odkrywane są kolejne i zaskakujące odcienie "The Light In You".

Pełne przestrzeni "Central Park East" rozpoczynają dźwięki gitary niczym spod palców José Gonzáleza a ta poniekąd centralna na płycie kompozycja pełna jest dźwięków, pogłosów i produkcyjnych ciekawostek, które tylko znajdują rozwinięcie w "Emotional Free Fall". W tej piosence, opatrzonej szczerym, prostodusznym tekstem, pozbawionym zbytecznych metafor, obrazów i zwierzątek, rozbrzmiewa rozmach Tortoise i Jaga Jazzist, dynamiczna sekcja rytmiczna, klarnet i po raz kolejny niezwykle zręczne orkiestracje. Właśnie dzięki fantastycznym smyczkom, stopniowo gęstniejącej dynamice i dorzuconym jeszcze dęciakom przymrużyć można oko na delfiny skaczące w "Coming Up For Air". Melancholia "Autumn's In The Air" okazuje się odświeżająco niepretensjonalna, przede wszystkim zaskakuje jednak jako ostatni na płycie moment wytchnienia.


"Are You Ready?" nie tylko łączy popową lekkość z psychodelicznym space-rockiem, ale też razem z "Rainy Day Record" i "Central Park East" jest bardziej osadzone w rzeczywistości, nietypowo dla Mercury Rev wielkomiejskiej, nowojorskiej, pełnej muzyki, gatunków i wymienianych wprost muzyków. "Rainy Day Record" z werwą i bez udawanej nostalgii wraca do lat dziewięćdziesiątych, "Moth Light" wreszcie staje w jasne szranki z The Flaming Lips, ale prawdziwym szaleństwem jest galopujący "Sunflower" rodem z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, w którym rozbrzmiewa funk, telewizyjny pop, trąbka, bas rodem z singli Red Hot Chili Peppers, ale i new-jazzowy moment w stylu Jaga Jazzist.

I najbardziej chyba zaskakuje, że Jonathan Donahue i Grasshopper funkcjonują dziś praktycznie jako duet. Odpowiedzialni są nie tylko za kompozycje i fantastyczne aranżacje, ale też i za tak pomysłową, bogata, ale lekką i nie przesyconą produkcję. "The Light In You" jest zatem ich pierwszym od ponad dwudziestu lat albumem którego nie produkował Dave Fridmann. I jednocześnie, choć wychodzi od eteryczno-fantazyjnych brzmień ze szczytowego okresu grupy, z każdym kolejnym utworem sięga do surowszej, ale i bardziej ekstatycznej przeszłości Mercury Rev. Być może nie jest to powrót oczekiwany przed wielu, nie zmieni też już niestety statusu zespołu, ale tej możliwości do poznania bajecznej fantazji Mercury Rev przegapić nie można. 8/10 [Wojciech Nowacki]