29 listopada 2013


STARFUCKER [26.11.2013], MeetFactory, Praha || Rety, na koncert Starfucker cieszyłem się bardzo z kilku powodów. Po pierwsze, nie jest to zespół popularny, więc szanse na to, żeby pojawił się w Polsce na samodzielnym koncercie specjalnie wielkie nie są. Po drugie, choć ich najnowszy album jest jednak lekkim rozczarowaniem, to jednak mają na koncie „Julius”, jeden z najlepszych synth-popowych singli paru ostatnich lat. Wreszcie byłem po prostu ciekaw ludzi stojących za STRFKR, nie tylko bowiem muzyka, ale i konsekwentnie interesująca strona graficzno-medialna ich dokonań była zawsze hipsterska oryginalna.

Ale przysięgam, na tak słabym koncercie w Pradze jeszcze nie byłem, co samo w sobie było nawet ciekawym doświadczeniem. Zespół składający się z paru niezbyt rosłych facetów, z wokalistą w idiotycznej czapce na czele, sprawiał wrażenie niesamowicie niewiarygodnego. Patrząc na nich i ich zachowanie nie chciało się wierzyć, że są to ludzie stojący za fajnym przecież muzycznym projektem. W tym momencie naprawdę można było sądzić, że ich muzyka, okładki, nawet nazwa, to tylko wystudiowane manewry. Fałsz bił po oczach gdy już po pierwszym utworze i pełnej ledwie do połowy sali deklarowali, że wow, w Pradze jest najlepszy koncert na całej ich trasie.

MeetFactory nie ma nigdy większych problemów z nagłośnieniem, choć chyba prawdą jest, że w tej przestrzeni lepiej sprawdza się muzyka elektroniczna niż gitarowa (co też widać po jesienne rozpisce). Tym bardziej nie rozumiem, czemu Starfucker brzmiał tak świdrująco nieprzyjemnie, wgnieciony wręcz w wysokie rejestry. Nie wychodzę wcześniej z koncertów, jeśli nie muszę spieszyć się na tramwaj / autobus / metro, ale tym razem kupiłem ich dwie płyty (możliwość zakupienia najczęściej niedostępnych inną drogą wydawnictw i różnego rodzaju rarytasów to dla mnie często najważniejszy powód do wybrania się na koncert) i wyszedłem, mając poczucie, że jeśli zostanę do końca, to ich zupełnie znielubię i nie będę mógł słuchać jednej z mych ulubionych piosenek.

Najgorsza jednak była widownia. Tradycyjna, miła dla oka hipsternia odstraszona została przez tabuny pijanych Erasmusów i młodych Amerykanów, którzy jeszcze póki byli w stanie okazywać emocje i utrzymywać równowagę koncertem byli po prostu zachwyceni. Jak dowiedziałem się wychodząc od równie zniesmaczonego Jakuba z Musictownu (który miał przynajmniej piwo, ja tego wieczora nie miałem nawet papierosów), podobno wśród Amerykanów Starfucker jest strasznie popularny a ich praski koncert był bardzo wyczekiwany. Ja się cieszę, że mają może muzyczny gust, ale zataczające się grupki wykrzykujące Prague is fuuucking awesome! i zdewastowane dziewczęta naprute jak zwierzęta, kładące się na ulicy w oczekiwaniu na tramwaj to żenujący obraz upadlającego braku godności.

Najlepszym punktem wieczora był… support, czeskie Kazety, które należą moim zdaniem do najciekawszych przedstawicieli tutejszej sceny elektronicznej. Ciemna i energetyczna muzyka, świetne wizualizacje, intrygująca wokalistka i pełen profesjonalizm, już się cieszę na możliwość zobaczenia ich samodzielnego koncertu. Ich jedyna jak do tej pory płyta jest świetna a remiksy utworów z niej pochodzących możecie pobrać za darmo ze strony internetowej Kazet. [Wojciech Nowacki]

27 listopada 2013


Tak jak obiecałam - w tym odcinku królować będzie funk! Z tym gatunkiem jest podobnie jak z innymi, które wywodzą się ze sceny improwizowanej - właściwie każdy funkowy zespół jest dobry do słuchania i zwykle spełnia swoją rozrywkową funkcję. Niestety wuj Bandcamp rządzi się odmiennymi prawami. Sami pewnie dobrze wiecie, że na płycie otagowanej słowem "pop" może się w rezultacie znajdować się elektronika ze znikomymi elementami rocka itd. itd... Tak i w przypadku funkowych poszukiwań, bardzo często trafiałam na stricte jazzowe numery, wręcz ocierające się o muzykę poważną a nie o to mi chodziło. W każdym razie, udało mi się w tych odmętach znaleźć kilka wydawnictw, które z pewnością was zainteresują.

Oczywiście trzeba się pogodzić z faktem, że w obecnych czasach gatunki się ze sobą mieszają i czysty funk to nieco abstrakcyjne pojęcie. Spróbujmy przełamać standard z grupą The Aquaducks pochodzącą ze Stanów Zjednoczonych. Tam za oceanem tworzy go siódemka muzyków. Za wokale odpowiada Creigh Reipe oraz Kacie Phillips (wokale wspierające). Gitary dzierżą Thomas Baxter i Zach Sheffler, bas pracuje w dłoniach Cade`a Baxtera, a za perkusją rządzi Sam Walker. Na koniec saksofon - Paul Violante. Za dużo tych nazwisk... Przedstawiam wam siedmioutworowy album, który funkuje razem z domieszką kilku innych gatunków. A jakich? Ano proszę się przekonać.

Następny band pochodzi z drugiego co do wielkości miasta Izraela, czyli Tel Avivu! I gra na prawdę super... Krążek nosi nazwę "Fly On It" i zawiera osiem znakomitych utworów. Tel Aviv jako miasto, które nigdy się nie zatrzymuje i zarazem będące najważniejszym ośrodkiem kulturalnym Izraela, skrywa pewnie wiele takich muzycznych skarbów. Zapewniam, że nie będziecie się nudzić ani przez sekundę! A przywita was energetyczny numer "Preserve", voilà
  
Dalej podaję wam klasyczny mixtape. Znajdziecie tu szeroki kolaż aranżacji utworów znanych twórców gatunku. Dla przykładu: James Brown, The Beastie Boys, czy nawet młodsi twórcy jak The Black Keys. Kawałków jest sporo, dlatego będzie to ostatnia pozycja w dzisiejszych pocztówkach. "The Funky President Mixtape" zostało zmajstrowane przez Erica Krasno, skrywającego się pod pseudonimem KRAZ.

Pozwolę sobie dobitnie zakończyć czwarty odcinek odrobiną prywaty, czyli zalinkowaniem do pewnego polskiego zespołu, któremu muzyka funk i jazz jest bardzo dobrze znana. No i sami nieźle funkują. Był też z nimi wywiad, o tutaj. A oto ich Bandcamp. Macie jakieś propozycje do następnego odcinka? Podsyłajcie śmiało! [Agnieszka Hirt]

24 listopada 2013


LADY GAGA ARTPOP, [2013] Interscope || Wierzę Lady Gadze. Jest szczera w tym co robi, nikogo nie okłamuje tym, że to tylko sceniczna kreacja mająca służyć czystej rozrywce na maksymalnym możliwym poziomie. Czy obłoży się mięsem, czy przebierze za helikopter, nie stoją za tym żadne inne powody niż to, że po prostu MOŻE to robić. Stoi za tym oczywiście gigantyczny sztab ludzi i strumień pieniędzy płynący z wytwórni, ale w przypadku Stefani Germanotty to ona jest szefową, mistrzem ceremonii i osobą kontrolującą swe poczynania i wizerunek. A pieniądze z wytwórni nie płynęłyby rzecz jasna gdyby nie jeden podstawowy warunek, odróżniający ją od innych popowych wokalistek. Talent mianowicie.

Taka Madonna może się photoshopować do woli i próbować udawać dwudziestolatkę, ale możliwości wokalnych i kompozycyjnych Gagi nigdy nie miała i mieć nie będzie. Ciężko też uważać Królową-Matkę Popu za osobę sympatyczną i niewystudiowaną. Gaga darzy swoich fanów, swoje Little Monsters, prawdziwym szacunkiem, Madonna zaś błyśnie cyckiem w Izraelu i zejdzie ze sceny po 40 minutach by sprawdzić czy media już o tym donoszą. Ale broń Boże, jeśli ktoś spróbuje ukraść jej show (pozdrowienia dla Mayi Arulpragasam!).


„ARTPOP” jednak miało być czymś więcej, trochę popową wersją „Biophilii”, z aplikacją, bajerami, ambicjami. Biedna Gaga chyba troszkę się pogubiła, niemożliwe, żeby nie zorientowała się, że połączenie sztuki i popu jest w XXI wieku już czymś niemal codziennym. Od opowieści autora okładki „ARTPOP” aż zgrzytają zęby (serio, sprawdźcie), nie ma więc po co pastwić się nad konceptem, który od początku kładzie się sam, lepiej skupić się na najważniejszym (teoretycznie – dopowiedzieli by nieprzekonani do Gagi), czyli na muzyce.

Duch Madonny (tak, wiem, że jeszcze żyje, chyba) unosi się tu i ówdzie. Szczególnie „Venus”, planowane pierwotnie na drugi singiel, jednak jako przebój nie aż tak chwytliwe, mogłoby być piosenką Madonny, ale o tak mocnym wokalu jakim w refrenie popisuje się Gaga mogła by tylko pomarzyć. Potliwa atmosfera „Erotici” towarzyszy dwójce „G.U.Y.” oraz „Sexxx Dreams”, rozpoczynające się zaś od urokliwego pianina „Fashion!” w końcowym efekcie brzmi jak skrzyżowanie Madonny z Daft Punk.

Prawdziwie okropny jest na szczęście tylko jeden utwór, hiphopowy „Jewels N’ Drugs”, od razu polecam nacisnąć „skip”. Singlowy potencjał niosą ze sobą zdecydowanie „G.U.Y” oraz „MANiCURE”. Faktycznie niezłe okazuje się „Do What You Want” w duecie z R.Kellym. „Aura” zanim zmieni się w techniacza z czystym popowym refrenem brzmi jak meksykańsko-gitarowy prztyczek w nos Lany Del Rey. A propos techniczy, „Swine” podpada jednocześnie do kategorii OMG i WTF, w efekcie mamy nowe, mocne guilty pleasure. Balladę znajdziemy tu zaledwie jedną, zaczynające się od minorowego pianina „Dope”, kolejny utwór prezentujący wokalne możliwości Gagi, wyjątkowo niepotrzebnie upstrzony później elektroniką. Na szczęście tutaj akurat dość subtelną, całościowe brzmienie „ARTPOP” jest bowiem mocno kwadratowe. Nie jest to już eurodance z „Born This Way”, ale dalej niż gwizdkowo-ultrafioletowe późne lata dziewięćdziesiąte w elektronicznych aranżacjach Gaga się niestety nie posunęła.

Choć płyta wyprodukowana jest oczywiście bez zarzutu, lepiej niż „Born This Way”, może nawet lepiej niż „The Fate Monster”. Co jednak boli na „ARTPOP” dość mocno to długość tego albumu, 15 piosenek i na wysokości „Mary Jane Holland” jest już tego za dużo, za gęsto. Gdyby jednak każdą kompozycję osłuchać bez kontekstu całej płyty, to daje się obronić niemal każda. Choć bezapelacyjnie „ARTPOP” to album na którym zawodzą właśnie kompozycje.

Przynajmniej głos Gagi się rozwija, wyraźnie też mniej używa w wokalu autotune’owych efektów. Teksty również nie dorastają do miana części ambitnego popowego projektu, choć odrobina autorefleksji pojawia się w „Do What You Want” i na swój sposób finałowym „Gypsy”. Na rozerotyzowane „G.U.Y” i „Sexx Dreams” jeszcze można przymknąć oko, ale przysięgam, słuchając „Venus” byłem pewien, że już za moment pojawi się rym Uranus anus. Ciocia Gaga na szczęście rehabilituje się w piosence „Donatella” bardzo życiową poradą just ask your gay friends for advice, którą każdy powinien wziąć sobie do serca.

Mówiąc serio, szkoda, że „ARTPOP” nie jest albumem tak dobrym, jakim miał być, nie jest też jednak albumem złym. Jestem ciekaw jakie będzie jego miejsce w dyskografii Gagi powiedzmy za dekadę. Dziś jednak, po tym jak na wysokości „Born This Way” przeciągnięty zostałem na ciemną stronę mocy, jestem rozczarowany. Choć nadal wierzę Lady Gadze. 6/10 [Wojciech Nowacki]

23 listopada 2013


ARCADE FIRE Reflektor, [2013] Sonovox || „Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)” było jak błysk dyskotekowej kuli na zapuszczonych przedmieściach. Lirycznie depresyjne „The Suburbs” było oczywiście pełne świetnych kompozycji, w końcu album ten zasłużył sobie Grammy, ale „Sprawl II” wyróżniało się bezdyskusyjnie. Arcade Fire poszli w tańce i niekoniecznie musiał to być jednorazowy wybryk. Jeśli jakakolwiek grupa mogła sobie pozwolić na taki fantazyjny skok w bok, nie tracąc przy tym nic na swojej tożsamości, to tylko Arcade Fire. Kto zatem wierzył w potencjał Kanadyjczyków mógł przewidywać ich kolejny ruch. Zwłaszcza, że „Sprawl II” było finalnym singlem z „The Suburbs”, wkrótce potem pojawił się jeszcze podwójny singiel remiksowy „Sprawl II / Ready To Start” a niedługo potem pierwsze plotki o szykowanym czwartym albumie. A że James Murphy, a że David Bowie… Oczekiwaliśmy od przystrojonych w cekiny Arcade Fire zaproszenia na dyskotekę, trafiliśmy raczej na dansing.


„Reflektor” musiał być hitem, ponad siedem minut, teledysk Corbijna, jeden wers od Davida Bowiego, który zdominował pierwszą połowę tego roku i łaskawie pozwolił Arcade Fire zająć drugą, choć nadal w swoim blasku. „Reflektor” nie do końca okazał się nowym „Sprawl II”, raczej growerem, który faktycznie okazuje się jednym z najlepszych utworów na albumie. Z prostej przebojowości akcent przesunięty został na epickość, ale skoro to zaledwie pierwszy singiel, to ta musi być dalej? Na płycie są jeszcze dwa świetlane punkty a wszystkie znajdują się na pierwszym dysku. Motoryczne disco „We Exist”, oparte na świetnym basie, z syntezatorem w finale, a przede wszystkim z pełnymi rozmachu smyczkami, z klubu wyprowadza nas wprost na stadiony. „Normal Person” zaś najbardziej gitarowy i normalnie (jak na Arcade Fire) rockowy utwór nie tylko na tym albumie, ale i chyba w ich twórczości w ogóle.

„Flashbulb Eyes” to ledwie odrobinę chaotyczny, plemienny przerywnik, najbardziej kojarzący się z dokonaniami Yeasayera. „Here Comes The Night Time” natomiast, jakoby predestynowane do bycia wielką kompozycją, skoro doczekało się i kontynuacji, cierpi trochę na brak przestrzeni, płaskie brzmienie perkusji i kompozycyjne poszatkowanie, choć miejscami robi miło egzotycznie niemal w stylu Vampire Weekend. Po przyzwoitych „You Already Know” i „Joan Of Arc” (z oczywistym tekstem) nadchodzi czas na zmianę płyty.


„Vol. 2” otwiera wspomniana już powtórka z „Here Comes The Night Time” i jak to często bywa, okazuje się po prostu zredukowanym brzmieniowo i emocjonalnie krótkim nawiązaniem. Wybrane na drugi singiel „Afterlife” było utworem na który nie zwróciłem żadnej uwagi podczas pierwszego przesłuchania tej płyty. W „Awful Sound (Oh Eurydice)” i „It’s Never Over (Oh Orpheus)” najbardziej obiecujące są tytuły, przy czym pierwszy z wymienionych zaskakuje soft-rockowym klimatem w stylu Electric Light Orchestra. „Porno” prezentuje się nawet ciekawie, choć może to znów sugestia tytułem, bo w otoczeniu lepszych kompozycji chyba aż tak by się nie wyróżniało. Kończące całość „Supersymmetry” patos ma tylko w tytule, zdecydowanie nie jest to Muse… Może szkoda?

Bo patos i przebogate aranżacje są czymś co akurat u Arcade Fire lubimy, za to cenimy przecież „Neon Bible”. „Reflektor” obiecuje wiele, dwa dyski, ogromna i przemyślania kampania medialna, intrygujące tytuły, tymczasem wielkości tu nie czuć zarówno za sprawą częściowo przeciętnych kompozycji, ale też dzięki produkcji. Gitar nikt tu specjalnie nie oczekiwał, ale również elektroniki, niekoniecznie tanecznej, wiele tu nie ma. Większość albumu zdominowana jest przez mocno wyeksponowaną i poszatkowaną perkusję. Fani Radiohead po wysłuchaniu „The King Of Limbs” mówili o uczuciu słuchania przez pół godziny z kawałkiem pukania automatu perkusyjnego. „Reflektor” również w sporej części, szczególnie na zdecydowanie słabszej drugiej płycie, opiera się perkusyjnym stukaniu, ledwie odrobinę wzbogaconym ciekawszymi aranżacjami schowanymi w tle. A gdy już pojawia się więcej dźwięków, to dzięki płaskiej produkcji mamy wrażenie, że zbyt duży zespół gra w zbyt małym pomieszczeniu.

Może i ma to być jakieś nawiązanie do lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza, że dość często album ten stawia przed nami obraz teoretycznie kolorowy, ale niekoniecznie bogaty. Mamy tu raczej klubokawiarnię z polskim wykonaniu, gdzie panie w klipsach i tapirach zamawiają pepsi-colę, panowie trawią wódkę a wodzirej namawia do wspólnej zabawy na którą nikt już nie ma sił. Przynajmniej jeśli chodzi o teksty widoczna jest lekka optymistyczna odmiana i zwrot w stronę prostych, choć zawoalowanych w typowy dla Arcade Fire sposób, historii miłosnych. Bo kto wsłuchał lub wczytał się w „The Suburbs” ten być może pamięta jak zaskakująco depresyjna była to płyta. I nadal lepsza od „Reflektor”. Teraz mam nowe oczekiwania, marzyło by mi się otrzymać od Arcade Fire po prostu zwyczajny album, bez ambicji, bez przekraczania kolejnych granic i możliwości, bez wielkich obietnic, ale z bez wyjątku świetnymi kompozycjami. Ale na razie mamy „Reflektor”, z jego pierwszą płytą na 7/10 i drugą na 5/10, więc chcąc nie chcąc ostatecznie: 6/10. [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2013


Chyba zgodzicie się z tym, że pojawienie się Spotify w Polsce było bodajże najważniejszym wydarzeniem okołomuzycznym w naszym kraju. Czesi mają nieco mniej szczęścia, ale nas jest 40 milionów, ich ledwie 10, stanowią zatem znacznie mniejszy rynek. O wejściu Spotify do Czech w ciągu paru najbliższych miesięcy mówi się już jednak niemal oficjalnie. Może ożywi to trochę zainteresowanie serwisami streamingowymi, bo nie widzę żeby taki Deezer, nieustępujący przecież wiele Spotify, był chętnie używany przez moich czeskich znajomych. Tymczasem niespodziewanie (bo bez zapowiedzi i wcześniej niż w Polsce) pojawiła się w Czechach Hudba Google Play, czyli sklep internetowy / chmura mp3 / serwis streamingowy Google Play Music. Jako sklep stanowić ma bezpośrednią konkurencję dla iTunes, dzięki zaś funkcji All Access (w Czechach Naplno) uszczuplić pole Spotify. Za 149 Kč miesięcznie (ok. 25 zł).

Cały czas trwają starania o rozruszanie muzycznego rynku w czeskim Internecie. Swój sklep internetowy Bontonline.cz uruchomił Bontonland, czyli czeska sieć sklepów a’la Empik, ale bez garnków, szklanek i z porządkiem na półkach. Konkurencyjny sklep Supraphonline.cz korzysta z zasobów Supraphonu, najstarszego czeskiego wydawcy i dystrybutora. To jednak było zarazem słabością sklepu, zaopatrzonego dotąd w lokalną klasykę, ale bez światowych nowości, co zmieniło się na początku października, po podpisaniu umowy z Universalem. Nie jest to jedyna ciekawa inicjatywa Supraphonu, który wspólnie z bardzo popularnym tu serwisem Bandzone.cz (lokalne skrzyżowanie Bandcampa z MySpace) uruchomił usługę Prodejhudbu.cz, mającą ułatwić cyfrową dystrybucję swej muzyki czeskim zespołom.


Zostawmy jednak biznes i wróćmy do muzyki, choć wiadomość to niewesoła. O grupie Charlie Straight wspominałem już przy okazji nagród za najlepsze czeskie wydawnictwa zeszłego roku. Ciepło przyjętą przez krytyków płytą „Someone With A Slow Heartbeat” dopiero co zwrócili na siebie szerszą uwagę, a tymczasem po siedmiu latach działalności ogłoszony został rozpad grupy ze względu na różnice personalne i artystyczne. Choć to ledwie zwyczajny anglojęzyczny indie-rock, to jednak szkoda.


Dla równowagi news bardzo dobry. W 2005 roku ukazała się jedna z najważniejszych płyt współczesnej czeskiej alternatywy, mianowicie „Bingriwingri” grupy Bratři Orffové. Melancholijna, odrobinę bajkowa, światowa a zarazem… śląska. Z drugim albumem zatytułowanym „Šero” powracają dopiero teraz i już wiadomo, że górnośląska szarość będzie jednym z wydarzeń tego roku.



Ohm Square to klasycy czeskiej elektroniki lat dziewięćdziesiątych. Na marginesie wspomnieć trzeba, że status muzyki elektronicznej w Czechach w ostatnich dwóch dekadach był zupełnie inny niż w juwenaliowo-rockowej Polsce. Popularność, kultowy status i ilość wykonawców elektroniki w tak małym kraju może nas zaskakiwać. Wspomniani klasycy powrócili w tym roku trzyutworową epką „Resist Dance” a towarzyszący jej teledysk „Humanic” otrzymał dwie nagrody na festiwalu Ibiza Music Video Festival (w kategoriach Best Producer i People’s Choice).

Skoro jesteśmy przy elektronice, słowacki netlabel Exitab opublikował nie tylko kolejne wydawnictwo Stroona „Impermanence”, ale i debiut duetu .soundscapes. „Tides of Voltage” to trzy ambientowe kompozycje dla miłośników field recordings i industrialnych dźwięków. Do pobrania za darmo. Parokrotnie wspominałem też już o ambientowym wcieleniu Martina Tvrdýho vel Bonusa, czyli o projekcie aMinor. Nazwa ta została zarzucona na rzecz szyldu Karel Mojžíš, którego pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest darmowy zapis sesji zagranej na żywo dla žižkovskiego baru i zarazem radia internetowego Street Culture.



Some Ground“, czyli trzeci singiel ze świetnej płyty „Sound of Unrest“ Autumnista, przerodził się w samodzielne, niemal godzinne wydawnictwo. Wszystko to za sprawą konkursu na remiks tytułowego utworu, którego wyniki zaskoczyły chyba samego artystę. Zaskoczyło również popularne w Polsce szalone małżeństwo DVA, które wydało quasi-koncertowy album wspierający działalność nowojorskiej rozgłośni radiowej WFMU. [Wojciech Nowacki]

11 listopada 2013


GOLD PANDA [10.11.2013], MeetFactory, Praha || Zacznijmy od spraw najważniejszych. Nadal nie wiemy jak naprawdę nazywa się Gold Panda (imię Derwin, ale nazwisko w zależności od źródeł Powers albo Schlecker). Naprawdę ma tak duży nos jak wydaje się na zdjęciach, nie nosi już niestety brody oraz ewidentnie łysieje.

Ten brytyjski producent muzyki elektronicznej (nie DJ, za takowego się nie uważa) przyciągnął na swój koncert naprawdę sporą widownię. Lecz tym razem nie było mowy o zagłuszaniu muzyki rozmowami (vide Múm), przestrzeń szczelnie wypełniały pandowe bity, niemal bez przerw i chwil wytchnienia. Zapewne nie raz słyszeliście utyskiwania twardogłowych rockistów, że co to za koncert, patrzeć na faceta kręcącego gałkami. Otóż Gold Panda nad swym sprzętem prezentuje się niesamowicie, jeśli ma się szczęście stać na tyle blisko, nie można oderwać oczu od jego gwałtownych ruchów i ptasiego tańca. Serio, mógłby występować pod pseudonimem Gold Turkey albo Gold Pidgeon. Nie wiem, może to przez ten nos. Jego tańcowi dorównuje tylko jego totalne skupienie.


Elektronika Gold Pandy zawsze była mocno osobista. Na debiutanckim albumie „Lucky Shiner” znajdowały się odniesienia do jego rodziny, tegoroczne „Half Of Where You Live” stanowi dziennik jego podróży, całość zaś zawsze w mniejszym lub większym stopniu podlana jest egzotyką. Taneczne zatem kompozycje okazują się zaskakująco intymne. I oczywiście nie ma o tym mowy w przypadku setu koncertowego. Tutaj chodzi o rytm pulsujący poprzez wszelkie elektroniczne estetyki. Nawet tak już archaiczne jak drum’n’bass!

Występ był też imponująco długi, półtorej godziny z kawałkiem w przypadku taneczno-elektronicznego uderzenia to jednak całkiem sporo. Zwłaszcza, że bohater wieczoru uniósł głowę celem pouprawiania konferansjerki ledwie trzy razy (w przybliżeniu: Hi!, How are you? oraz Thank you!). „Half Of Where You Live” nie jest bynajmniej albumem słabszym od debiutu, jednak to kompozycje na „Lucky Shiner” były bardziej wyraziste (i oczywiste), stąd żywiołowe przyjęcie „Vanilla Minus” czy „I’m With You But I’m Lonely”. Pod koniec setu pojawiło się oczywiście singlowe „You”, mnie osobiście zawsze raczej irytujące, tutaj rozciągnięte do granic możliwości. Na koniec zaś wybrzmiało „Quitters Raga” od którego zaskakująco zaczęła się kariera Gold Pandy.

Jednym słowem, przyjemny wieczór, intensywny i relaksujący zarazem. Szkoda jedynie, że niedzielny… [Wojciech Nowacki]

10 listopada 2013


YO LA TENGO Fade, [2013] Matador || Ubolewam nad tym, że nie mogłem być na koncercie Yo La Tengo, który miał miejsce parę dni temu w Pradze. Owszem, zespół ten ma status absolutnego klasyka, niemal całkowicie jednak nieuświadamiany w Europie. Nie wiem jak mogłaby wyglądać frekwencja w Polsce, przypuszczam, że i tutaj byłaby dość średnia. Jak na „nieznanych klasyków” cena 550 Kč to jednak w okresie przedwypłatowym stanowczo za wiele.

Czegóż zatem Yo La Tengo są klasykami? Otóż indie-rocka. Ponieważ dawno, dawno temu, może nie za siedmioma górami, ale za oceanem, independent rock oznaczał nie mniej, nie więcej niż „rock niezależny”, wywodzący się równie często z podmiejskich garaży, co z kampusowych środowisk akademickich. Z tego punktu widzenia, bardziej indie-rockowe jest R.E.M. niż Franz Ferdinand, klasycy gatunku prezentują się dziś natomiast prędzej jako podtatusiali panowie z przerzedzonymi włosami niż zawadiaccy młodzieńcy w za wąskich spodniach.

Amerykański rock niezależny był jednak w latach 90-tych zjawiskiem na tyle hermetycznym, że nie miał szans i warunków na przebicie się do europejskiej świadomości. W Polsce udało się plus minus hipstersko objawić Pavement, czego kulminacją był ich nocny występ na Open’erze w 2010 roku. Szczęścia nie mają Sebadoh, znacznie lepiej po wydaniu albumu „Farm” powodzi się Dinosaur Jr., Yo La Tengo zaś, mając 13 albumów na koncie (pierwszy z 1986 roku), grają sobie spokojnie swoje i… zasadniczo tyle. Nie pomógł swego czasu zachwyt Artura Rojka, nie pomoże też niestety „Fade”.


Trio z New Jersey osiągnęło już dawno status zespołu, który nagrywając kolejne płyty może pozwolić sobie na dość wierne trzymanie się własnego, wypracowanego brzmienia, bez obaw o oskarżenia o stagnację. Wszystko dlatego, że albumy Yo La Tengo nie schodzą nigdy poniżej pewnego poziomu, choć oczywiście zdarzają się wahnięcia i najlepszym tego przykładem są „Popular Songs” oraz „Fade”.

„Popular Songs” otwierał porywająco psychodelizujący singiel „Here To Fall”, po którym następował szereg zwiewnych piosenek ocierających się od twee-popu po garażowy rock, zawsze jednak na bazie chwytliwej melodii. Całą drugą połowę płyty wypełniały zaś ledwie trzy długie kompozycje, kontemplacyjne „More Stars Than There Are In Heaven”, ambientowo rozmazane „The Fireside” i wreszcie finalny piętnastominutowy noise „And The Glitter Is Gone”.


Jeśli „Popular Songs”, w moim mniemaniu niezwykle udane, wydawało się jednak komuś niespójne, pocieszyć powinno go „Fade”. Album wypełniony jest urokliwymi, szytymi na miarę, indie-folkowymi piosenkami, ostrzejsze gitary pojawiają się jedynie w „Paddle Forward” oraz w otwierającym całość „Ohm”, jedynym utworze zdradzającym ciągoty do kombinowania. Zwraca uwagę chyba nieco większe wyeksponowanie na wokalu Iry Kaplana niż jego małżonki Georgii Hubley oraz ochocze sięganie po smyczki, zwłaszcza w finałowym „Before We Run”.

Jest zatem ładnie, ale niestety niezapamiętywalnie. Utwory zlewają się w ostatecznym rozrachunku w jedną całość i nikną, zgodnie chyba z tytułem płyty, w niepamięci. Yo La Tengo zwolnili zdecydowanie tempo, grają nadal tak jak potrafią i efekt nie jest oczywiście zły, wręcz przeciwnie. Jeśli jednak ktoś chce poznać ich prawdziwy potencjał niech lepiej sięgnie po „Popular Songs” sprzed czterech lat. 5/10 [Wojciech Nowacki]

9 listopada 2013


FRANZ FERDINAND Right Thoughts, Right Words, Right Action, [2013] Domino || Podekscytowana Anna Gacek w połowie minionej dekady aż sama musiała się pochwalić Alexowi Kapranosowi zdaniem, które wymyśliła na potrzeby recenzji płyty Franz Ferdinand. Buńczucznie ogłosiła, że wraz z minutą z sekundami piosenki “Take Me Out” skończyła się nowa rockowa rewolucja. W jednym z ostatnich numerów czeskiego rockowego czasopisma znalazłem zaś zdanie, że Franz Ferdinand nie są już modnym towarem, lecz nostalgicznym wspomnieniem. Tradycyjnie prawda leży gdzieś po środku, ale sam bez wahania wskażę, że grupa ta i dziś zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z podekscytowaniem niż z nostalgią.

Z tym jak w odległym 2004 roku usłyszałem po raz pierwszy „Take Me Out” wiąże się zabawna wspominka, otóż pomyślałem wtedy, uuu, w końcu jakaś piosenka The Strokes, która naprawdę mi się podoba. Na wdzięki new rock revolution pozostawałem wtedy zasadniczo nieczuły, dopiero po latach okazało się, które z zespołów były warte dalszej uwagi. I dobrze, nie traciłem czasu na kolejnych wykonawców z The –s w nazwie, o których dziś już nikt nie pamięta.


Ale Franz Ferdinand wraz z „Take Me Out” urywali głowę. A właściwie, biorąc pod uwagę morderczą taneczność kompozycji, urywali kończyny. Zadziorny, surowy debiut nie był przy tym płytą jednego singla. Niewiele mniejszą siłę rażenia miało „Darts Of Pleasure” (we wczesnej wersji demo dostępnej na dominowskiej składance „Worlds Of Possibility” chyba nawet większą), finałowe „40’ Feet” do dziś nie traci na emocjonalnym napięciu. Ciąg dalszy znamy, „You Could Have It So Much Better” to typowa (i od razu wyjaśniam ironioopornym – udana) płyta nr 2, czyli „tak jak debiut, tylko bardziej, jednak debiut może być tylko jeden”. „Tonight: Franz Ferdinand” nazywane bywa albumem eksperymentującym, ale serio, dodanie odrobiny syntezatorów to szaleńczy progres? Nie, to nadal był ten sam zespół, zmieniły się niestety czasy.

A tymczasem, po paroletniej przerwie, „Right Thoughts, Right Words, Right Action” wydaje się być przyjmowane może nie paradą z fajerwerkami, ale z co najmniej życzliwą przychylnością. I słusznie, bo to 35 minut niezwykle udanej, bezpretensjonalnej, bezwstydnie zabawnej i zabawowej muzyki. Franz Ferdinand to Franz Ferdinand, przebojowy, gitarowy indie-pop, a jednak jakby od niechcenia nagrali najlepszy swój album od czasów debiutu. O ich kompozycyjnej zręczności nie ma co wspominać, ale tajemnica powodzenia „Right Thoughts, Right Words, Right Action” może tkwić w cyklicznym sentymencie i dopieszczonej produkcji. Uszy słuchających surowego debiutu sprzed niemal 10 lat jednak trochę się zestarzały, ale ramionkami nadal chciałoby się ruszać.


Zwłaszcza w pierwszej połowie albumu ciężko wskazać szczególnie udaną i porywającą piosenkę, bo takimi się nie tylko singlowe „Right Action” czy „Love Illumination”. Po zaskakująco gorzkawym „Fresh Strawberries” napięcie odrobinę spada, ale jeśli piosenki takie jak „Bullet” czy „Treason! Animals.” umykają naszej uwadze wyczerpanej po wybuchowym początku, to wystarczy posłuchać ich raz jeszcze na dodatkowej płycie „Right Notes, Right Words, Wrong Order”, by żywe wykonania przekonały o ich oczywistym blasku.

Poza większym niż do tej pory zanurzeniu w latach 60-tych (gdy pop i rock były pojęciami niemal tożsamymi) nie ma tu oczywiście żadnych muzycznych zaskoczeń. Bo i po co, płyty słucha się świetnie, zaspokaja zatem najbardziej podstawowe potrzeby słuchaczy. Gdy Alex Kapranos narcystycznie śpiewa o dziewczynach, swobodzie, braku kontroli, przez 35 minut każdy może poczuć się jak król parkietu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 listopada 2013


BOARDS OF CANADA Tomorrow’s Harvest, [2013] Warp || “Music Has The Right To Children” i “Geogaddi” to bezdyskusyjne klasyki IDMowej elektroniki przełomu stuleci. Dźwiękowe konstrukcje tajemniczego duetu niezwykle szybko wywindowały go na granice kultowości, czego chyba jednak nie udało się osiągnąć choćby Autechre. Wracając jednak do albumów Boards of Canada, nie odmawiam im znaczenia, ale poza fragmentami nigdy nie zdołały porwać mnie na emocjonalnym poziomie. Gdyby trzymać się kurczowo etykiet to IDM w wykonaniu Szkotów był zdecydowanie bardziej Intelligent niż Dance. Na poziomie intelektualnym wprawiał w podziw, zaspakajał analityczne umysły, ale dusze pozostawał chłodne. Podobnie ledwie życzliwe zainteresowanie wzbudziła we mnie zapowiedź wydania nowego albumu.

„Tomorrow’s Harvest” jednak zdecydowanie różni się od wyżej wspomnianych albumów. Zamiast kolażowych patchworków mamy tu do czynienia ze spójną, niepokojącą i naprawdę wciągającą opowieścią. Boards of Canada zrezygnowali z wielowarstwowej dźwiękowej wyklejanki na rzecz przestrzeni, nie odświeżającej jednak, lecz dusznej, wręcz pustynnej. Przy czym jest to pustynia postapokaliptyczna. Atmosfera tej muzyki jest nadal spójna, znacznie jednak bardziej wyrazista, jednoznaczna i czytelna.

Duet nie kryje się ze swoimi filmowymi inspiracjami, soundtrackowe brzmienie „Tomorrow’s Harvest to coś więcej niż tylko stylizacja. Album rozpoczyna się jak ścieżka dźwiękowa filmu science-fiction sprzed co najmniej trzech dekad i do końca kojarzy się z monolitycznością „Odyseji Kosmicznej 2001”, postnuklearnym światem „Mad Maxa”, pustynią rodem z „Diuny” i beznadzieją „Stalkera” Tarkowskiego. Muzyka ta kojarzyć się może ze znacznie mniej wyrafinowanym i bardziej sentymentalnie wystylizowanym retrofuturyzmem Com Truise, ale jeśli w jego przypadku był on neonowo-cyberpunkowy, to dla Boards of Canada jest to retrofuturyzm postapokaliptyczny.

Fantastyczno-naukowe odniesienia i silny niepokój kompozycji tworzyć mogą w czasie słuchania obrazy obcych pustynnych światów, wrogą planetą w stanie upadku na „Tomorrow’s Harvest” jest jednak Ziemia, dzika, zdewastowana i wyniszczona przez klęskę głodu. Tytułowe jutrzejsze żniwa prawdopodobnie nie nadejdą, jest tylko śmierć, pustka, choroby i pył. Choć pod koniec pojawiają się nowe nasiona, to są to tylko nasiona umarłych.


„Gemini” to całkiem nowo brzmiące i intrygujące intro. Singlowe „Reach For The Dead” niesamowicie graduje napięcie i, co rzadkie u Boards of Canada, budzi prawdziwe i jednoznaczne emocje. Całkiem niezłe minimalistyczne retro prezentuje następujące zaraz potem „White Cyclosa”. „Cold Earth” brzmi jak wyjęte prosto z gry komputerowej a’la Unreal. Ale najciekawsze rzeczy dzieją się w drugiej połowie płyty. Zdecydowanie wyróżnia się „Palace Posy” z intrygującym samplem wokalnym, upiorne „Uritual” czy niemal chillwave’owe „Nothing Is Real”. Ale zgodnie z wszelkimi prawidłami kinematografii prawdziwie miażdży finał „New Seeds” – „Come To Dust” – „Semena Mertvykh”.

Zaskocznie. Dla mnie najlepsza płyta Boards of Canada, która z pewnością zasługuje na większą uwagę niż „tylko” jako udany powrót klasyków po wieloletniej przerwie (vide Godspeed You! Black Emperor). „Tomorrow’s Harvest” to bowiem naprawdę nowa i pierwszorzędna jakość w dziedzinie kreowania światów elektroniczną muzyką. 10/10 [Wojciech Nowacki]

4 listopada 2013


Pamiętacie zabawę w głuchy telefon? No jasne, kto by nie pamiętał. Zabawimy się zatem w wirtualne "podaj dalej muzykę". Uznajmy, że to ta sama zabawa...

Na maila redakcyjnego, przychodzą czasem rożne wiadomości - wiadomo. I czasem mamy ochotę podzielić się z wami muzyką, którą ktoś nam przesyła a czasem... nie. Ostatnio naczelny (Wojciech) przekierował do mnie cztery wirtualne albumy, które zespoły wcześniej wysłały jemu. Teraz ja przesyłam je wam, za pomocą pocztówki numer trzy.

Ostatnie dwa odcinki, przedstawiały zestawienia gatunkowe. Tym razem, rodzaj muzyki, którą usłyszycie jest dziełem przypadku. Każdy materiał ma jednak wspólny mianownik - tworzą je polskie zespoły.

Popatrzcie na prawy, górny róg grafiki. Przedstawiam wam Admiration Is For Poets - zespół trochę z Poznania a nieco też z Wrocławia. Na swoim fanpage`u piszą o sobie tak: Życząc sobie mimo wszystko powodzenia, Admiration is for Poets niechcący poszerzają sympatię wśród psychicznie chorych romantyków z najmodniejszych klubów w mieście. A na bandcampie EPka Last 4 Songs, którą możecie także zamówić w formie fizycznej za jedyne pięć złotych.

Teraz dolny róg. PHORNOGRAPHYxxx, czyli Jakub Konera, stacjonujący w Olsztynie. Zapowiedź w mailu sugerowała, że to będzie najbardziej dołująca rzecz jaką słyszałam w ostatnim czasie. Na szczęście okazało się, że prócz sporej dawki melancholii, wspomniana płyta nie wywołuje stanów depresyjnych. No to, plumkanie razy pięć. Podoba się?

Dalej jest już mniej klimatycznie. Okładka z psem za okiennymi kratami należy do kwartetu, który powstał zaledwie kilka lat temu (2011 rok) w Poznaniu. Szezlong gra alternatywnego rocka, a zdjęcie do okładki wykonał Wojtek Owczarzak. Właściwie to tyle mam na ich temat do powiedzenia, bo zupełnie nie przypadła mi ich muzyka do gustu. No, ale może komuś innemu się spodoba.

Na koniec coś zupełnie odmiennego - post-hardcore/emo i takie tam... Chłopaki inspirują się m.in amerykańską grupą Fugazi czy At The Drive In, choć na nowej EPce słychać bardziej ciągoty do francuskiej sceny emo-punkowej. Materiał został nagrany w nowo powstałym studiu Jagged Kid, a teksty opowiadają o przemocy na różnych poziomach życia społecznego. Tadam!

Kolejny odcinek będzie poświęcony muzyce funkowej, stay tuned! [Agnieszka Hirt]

3 listopada 2013


DEVENDRA BANHART Mala, [2013] Nonesuch || Hildegarda z Bingen, XII-wieczna mistyczka, poetka, benedyktynka, po kanonizacji uznana za patronkę naukowców, językoznawców i… esperanto. Devendra Banhart na swym najnowszym albumie językami operuje swobodnie i niewymuszenie. Hiszpańskojęzyczna „Mi Negrita” spokojnie mogła by rozbrzmiewać z małego radyjka w jakimś zapadłym meksykańskim zakładzie fryzjerskim. Ale gdy „Your Fine Petting Duck”, tak, piosenka z kaczką w tytule, jednocześnie najdłuższa i centralna na płycie, w finale zmienia się w tanecznie elektroniczny kawałek z niemieckim wokalem, przyjmujemy to o dziwo całkiem naturalnie.

Mistyczne wizje Hildegardy pchnęły ją w stronę życia zakonnego, ale również nauk przyrodniczych, poezji, filozofii, czy muzyki. Wizje Devendry chyba najpełniej rozbłyskają barwami na tym niezwykłym albumie. „Mala” jest jednocześnie eklektyczna i spójna, intymna i bogata, skromna i dumna, prostodusznie radosna i podskórnie zła. W utworze „Für Hildegard Von Bingen”, jednym z najlepszych na płycie, rytmicznym i niepokojąco wciągającym zarazem, tworzy Devendra obraz siostry porzucającej kongregację na rzecz kariery VJki. Zgodnie z tytułem piosenka jest raczej dedykacją dla niż opowieścią o Hildegardzie. Banhart zaciera granice między boskim a cielesnym, grzesznym a przyjemnym, dobrym i złym. Nie bez powodu kończy płytę utworem „Taurobolium” i powtarzanymi niczym mantrę słowami I can’t keep myself from evil.


By zrezygnować z wizji i wierzeń na rzecz tanecznego parkietu doradza nam już w otwierającym album „Golden Girls”, który z szeptanej do ucha lo-fi ballady faktycznie zmienia się w zaproszenie do tańca. Etykieta „freak folku” nie mówi o muzyce Banharta właściwie nic. Podobnie „lo-fi”, jeśli bowiem „Daniel” jest jeszcze folkową balladą z szurającą perkusją, to już ironiczne i słonecznie-karawanowe „Never Seen Such Good Things” jest zbyt bogate na bycie kwalifikowanym do prostych i minimalistycznych szufladek. Dodajmy do tego żonglowanie stylistykami i inspiracjami, soft-rockowe „Won’t You Come Over”, synth-popowy „Cristobal Risquez” i szereg mglistych miniaturek. I nadal otrzymujemy spójną muzyczną opowieść.

Banhart unika banału, wciąga w swoją historię, niby uwodzi, ale i podskórnie niepokoi. „Mala” bezustannie odkrywa przed nami kolejne warstwy i poziomy, może przyjemnie zapełniać czas, ale może też i wciągać w swoje lekkie szaleństwo, w zależności od zaangażowania i wrażliwości słuchacza. A zaangażować się w nową płytę Devendry Banharta jest o tej porze roku szczególnie łatwo. 10/10 [Wojciech Nowacki]