29 września 2014


FKA twigs LP1, [2014] Young Turks || Przed turkusową okładką i obliczem wyjętym z "Domu woskowych ciał" nie było w sierpniu ucieczki. FKA twigs udało się nie tylko przedstawić inwazyjną, niepokojącą, ale już uznawaną za klasyczną okładkę, ale i zapewnić wyjątkowy jak na wakacyjne warunki debiut. Jeśli w sezonie, w którym nawet Pitchfork posiłkować się musi zestawieniami połowy dekady, na listę najlepszych albumów trafia dopiero co wydana płyta, to czy jest to przejaw typowej wakacyjnej nudy?

W meta-post-świecie, w którym estetyczna różnorodność jest oczywistością, faktury stylistyk przenikają się bezustannie i natychmiastowo a kategorie gatunkowe są artefaktem przeszłości, zaproponować coś, co wytrąci zarówno krytyków, jak i słuchaczy, ze strefy komfortu, jest automatycznie podziwu godnym wyczynem. Wartością FKA twigs jest konieczność poszukiwań nowych kategorii lub odgrzewania starych.

Najpopularniejsza etykieta dekady, "alternatywne r'n'b", wydaje się być całkiem na miejscu, ale protestuje przeciwko niej sama artystka. Słusznie zresztą, wystarczy dziś bowiem charakterystyczny sposób frazowania, mniej lub bardziej emocjonalny tekst, by na nią zasłużyć i posłużyć za dowód tego, że "alternatywa umie robić pop". Zabawnie brzmi próba dopasowania twigs do muzealnej już kategorii "trip-hopu", którego ma być rzekomo zbawczynią. Nie te czasy, nie te warunki, nie ten kontekst, ciężko wyobrazić sobie FKA twigs obok współczesnego Portishead, czy nie daj Boże Morcheeby. Reanimowanie zamierzchłego gatunku tylko krzywdzi jej twórczość, dostatecznie oryginalną, by zostawić ją w lekkim i rozkosznym niedomówieniu.

Choć zaskakująco sprawdza się tu pozornie nietrafione pojęcie "dream-popu", bynajmniej nie w rozumieniu współczesnym, lecz tym sprzed trzydziestu lat. Miejscami i tylko jako jeden z elementów pojawia się na "LP1" atmosfera dawnych nagrań 4AD. W "Closer" rozmarzony wokal w pogłosie skojarzyć się może z Julee Cruise a dzięki mrocznej atmosferze z wiadomym serialem. Zaśpiewy niemal w stylu Lisy Gerrard pojawiają się już w "Preface". Quasi-operowe wokalizy przypominać mogą podobne sztuczki Emiki z jej ostatniego albumu. Co ciekawe, "Preface", mimo, że jest ledwie półtoraminutowym intrem, jest jednym z najmocniejszych utworów na płycie i, uwaga, jednym z nielicznych wyprodukowanych wyłącznie przez samą FKA twigs.


Album jest istnym festiwalem producentów. Za "Lights On", niby klasycznym r'n'b, ale z fantastycznym i zagęszczającym się podkładem stoi Arca, który jest też jednym z aż czterech (obok m.in. Clams Casino) producentów "Hours", nota bene, kolejnego z najjaśniejszych punktów albumu. Jest dziwnie, nietypowo, wciągający zaśpiew I could kiss you for hours brzmi niemal atonalnie, dźwiękowe eksperymenty kojarzyć mogą się z Björk a jednocześnie pojawia się pierwiastek r'n'b i całość brzmi naprawdę unikalnie. Znakomite i podobnie wyjątkowe "Numbers" współprodukował Sampha, znany ze współpracy z SBTRKT. Paul Epworth stoi za przebojowym potencjałem "Pendulum", z gitarą w stylu Twin Shadowa i chórkiem a'la Florence.

Od muzycznej, produkcyjnej i aranżacyjnej strony jest to album wyśmienity. Kolejne warstwy dźwięków zaskakują, utrzymują w pełnej uwadze i, co rzadkie, wytrącają słuchacza z utartych przyzwyczajeń. Kontrast między mrokiem podkładów i mimo wszystko najczęściej popowym wokalem jest również charakterystyczny dla "LP1". Ale zredukowany wyłącznie do warstwy kompozycyjnej nie wznosi się ponad przeciętność.

Bez fenomenalnej produkcji, za którą nie wiadomo czy i w jakim stopniu FKA twigs odpowiada, zostają w gruncie rzeczy zwyczajne, czasem wręcz banalne piosenki, z prostymi i opartymi na powtórzeniach tekstami, śpiewane głosem pozbawionym większych możliwości. Właśnie wokal jest największą wadą płyty, szczególnie w wysokich rejestrach po prostu irytuje, choćby w autobiograficznym "Video Girl", czy nawet w najbardziej standardowym przeboju "Two Weeks". Zmęczenie wywoływać też może długość poszczególnych utworów, oscylująca najczęściej wokół 4-5 minut. Waga "LP1" jest zatem równie niejednoznaczna, co gatunkowa przynależność. Są tu jednak na ślady tego, że FKA twigs równie dobrze, a może nawet lepiej, powinna poradzić sobie bez plejady współpracowników. 6/10 [Wojciech Nowacki]

22 września 2014


Ostatnie miesiące lata przyniosły pewne ożywienie, szczególnie pod względem zapowiedzi. Programy praskich klubów zapełniają się świetnymi koncertami, trzeba będzie poświęcić setki, jeśli nie tysiące koron, ale i przeprowadzić poważną selekcję. Jeśli tego samego dnia mają zagrać Caribou i Tycho, to mamy do czynienia z klasycznym first world problem. Również czescy artyści pozapowiadali na jesień, począwszy od września, szereg nowych tytułów.

Zrní, jedno z odkryć 2012 roku i laureaci szeregu nagród za album "Soundtrack ke konci světa", szykują się do wydania trzeciej płyty o dość nieszczęśliwym tytule "Následuj kojota". Niemniej nagród za debiutancki album "The Escapist" zdobył Boris Carloff, który jeszcze niezatytułowanego następcę rejestruje na Islandii i na razie wiadomo, że ma być jeszcze bardziej elektroniczny i minimalistyczny zarazem. Jedną z czołowych czeskich wokalistek jest Lenka Dusilová, której ostatni zjawiskowy album "Baromantika" zaowocował powstaniem regularnego zespołu o tożsamej nazwie, który właśnie finiszuje nagrywanie płyty "V hodině smrti" a o crowdfundingową pomoc zwrócił się do publiczności. Znana w Polsce z filmu "Once" Markéta Irglová, czyli czeska i piękniejsza połowa duetu The Swell Season, teledyskiem "The Leading Bird" zapowiada swoją drugą płytę solową "Muna", która ukaże się nakładem amerykańskiego labelu ANTI-. Debiutem zaś który już robi sporo szumu na czeskiej scenie jest Monikino Kino, czyli Petr Marek z grupy Midi Lidi i słowacka wokalista Monika Midriaková, którzy ku pocieszeniu czeskiej hipsteriady szykują album "Prázdniny".


Osobiście jednak najbardziej cieszę się na trzecią płytę przesympatycznego duetu Kieslowski. Marie i David wyciągają z formuły duetu czystą esencję, czego efektem była znakomita płyta "Na nože", pełna chwytliwych i intensywnych piosenek. Trzeci album ukazuje się ledwie niewiele ponad rok po poprzedniku, Kieslowski zdążyli w międzyczasie zaprezentować nowy materiał na koncertach i zarejestrować go w Normandii po opieką Jana P. Muchowa, najbardziej bodaj uznanego czeskiego producenta, muzyka i aktora. Pierwszym singlem z "Mezi lopatky" została piosenka "Obraz".



Uznane już zatem nazwiska szykują się zatem na jesień, młodsza krew natomiast nie ma oporów przed publikowaniem swej muzyki jeszcze w wakacje. Dzięki czemu w lipcu oraz w sierpniu ukazało się kilka naprawdę ciekawych tytułów. Największą niespodzianką jest debiut projektu I Am Planet, pod którą to nazwą skrywa się Patrik Korinok ze Słowacji. Po paru latach pracy z gitarą akustyczną, śpiewem i muzyką bliską elektroakustyce, zdecydował się zmienić całkowicie kierunek i zasiadł za fortepianem w towarzystwie skrzypka. Efektem jest piękna czteroutworowa epka "Silene stenophylla" do darmowego pobrania dla miłośników współczesnej klasyki spod znaku Nilsa Frahma czy Ólafura Arnaldsa.

Debiutem jak najbardziej spodziewanym był album grupy Nod Nod, założonej przez członków post-rockowego Five Seconds To Live i alternatywno-rockowego Kalle. Międzygatunkowa fuzja dla miłośników twardszych brzmień już okrzyknięta została jednym z najlepszych tytułów czeskiej gitarowej alternatywy. Label Exitab sprezentował nam w wakacje darmową epkę "Castle Ghosts" Aches, czyli mieszkającego i tworzącego w Bratysławie Brytyjczyka Jonathana Foxa. Tymczasem stojący na czele Exitabu Filip Drábek rezyduje obecie w Warszawie, gdzie tworzy własną muzykę z pogranicza lo-fi i shoegaze'u w duecie Päfgens, który właśnie wydał album "What Happened To Erich Zederkoff?". [Wojciech Nowacki]

18 września 2014


COLDAIR Whose Blood, [2014] Twelves Records || Twelves Records to dosłownie jedynie nalepka, którą Tobiasz Biliński umieścił na swoim trzecim albumie. "Far South" i płyty formalnie już nie istniejącego Kyst przynajmniej trafiły do dystrybucji Anteny Krzyku, "Whose Blood" wydane zostało praktycznie własnym sumptem. Gdy Michał Biela wydaje solowy materiał i udostępnia go za darmo na Bandcampie a płyty sprzedaje wyłącznie na koncertach w powietrze wznosi się lekki opar smutku, który tylko gęstnieje teraz, gdy podobnie sprzedaż nowego albumu na koncertach zapowiada jego macierzysty Kristen, obijający się wcześniej po szeregu labeli. Ścianka przeżyła erę Sissy Records, zraziła się do Isoundu, Maciej Cieślak postanowił działać sam i jak działa dziś legendarna Ścianka wie najlepiej te kilkanaście osób które ma może jeszcze nadzieję na wydanie "Come November".

Najwidoczniej poza kilkoma wydawnictwami pamiętającymi jeszcze siermiężne lata dziewięćdziesiąte i mentalnie nadal tkwiącymi w tych realiach, nie ma w Polsce labelu o uznanej marce i pewnej pozycji pozwalającego naszym artystom przynajmniej odrobinę stabilności. Oczywiście, że to obraz uproszczony a w tle kryje się mieszanina finansów i gustu, ale szkoda, że najciekawsze polskie tytuły mijają nas czasem niemal niezauważone.


W przypadku Coldair jednak chodzi też o moment w jakim znajduje się Tobiasz, zarówno artystycznie, jak i komercyjnie. Już trochę poza warunkami i klimatem polskiego rynku, ale jeszcze nie do końca częścią zachodniego. Trochę przypomina mi to sytuację Please The Trees Václava Havelki III i przyjaznego przecież rynku czeskiego. Please The Trees z większym entuzjazmem udają się w trasy po Stanach Zjednoczonych niż w kolejne rundy po czeskich i morawskich klubach, przez resztę środowiska zdają się być lekko wypychani na ubocze. Coldair mierzy dokładnie tam, dokąd powinien i ku czemu ma wszelkie potrzebne środki.

"Whose Blood" absolutnie nie zawodzi w kontekście wrażeń które pozostawiało "Far South". Zawarty tam potencjał, zgodnie z przewidywaniami, zaowocował dopracowanym i samoświadomym materiałem, z idealnie wyważonymi elementami. "Sign" to jeden z najlepszych polskich singli ostatnich lat, o niebanalnej melodii i kontrukcji, bogaty aranżacyjnie, ale jednak nie przeładowany, nawet w napompowanym dęciakami rozdzierającym finale. Podobnie "In The Nether", tkwiące gdzieś na granicy alt-popu i niemal soft-rocka, słodkie, ale bynajmniej nie nieznośnie. Imponująca jest droga jaką Tobiasz przeszedł od dawnych rozedrganych szkiców do oddychającego pełną piersią song-writingu.


Nie tyle równowaga, co pełna klasy symetria wydaje się być, pewnie nieświadomym, budulcem tej płyty. Jeśli w "Safe & Sound" dzięki pięknie poszarpanej gitarze wreszcie zaznamy trochę napięcia, to w "Hometown" znajdziemy ładną, naiwną, ale bezpretensjonalną piosenkę. Obok akustycznych i pełnych przestrzeni ballad "Holiness" i "Wraith" usłyszeć też tu można praktycznie instrumentalne "I Fear Death", jakby wyjęte ze ścieżki dźwiękowej do teatralnego spektaklu. A tytułowe "Whose Blood" to nie tylko jeden z najbardziej chwytliwych zaśpiewów (whose blood did you get?), ale i kompozycja jednocześnie rockowo przestrzenna i intymna zarazem.

Ale nadal, wszystkie elementy świetnie się równoważą, w czym tylko pomaga bardzo dobra produkcja albumu, udowadniająca, że nie trzeba ruszać w pogoń za wielkimi producentami, by wydać dobrze brzmiący materiał. Folkowe odniesienia łatwo mogą nas sprowadzić na sprawdzone klisze "melancholijnego chłopca z gitarą". Z tym, że tego chłopca najwyraźniej jeszcze bardziej bawią bity, każdą niemal bowiem kompozycje przełamują tutaj czasem marszowe, czasem złudnie przypadkowe perkusjonalia a Tobiasz dorabia się tym samym własnego znaku firmowego.

Od wydania "Whose Blood" minął rok. Jeden z najlepszych polskich albumów ostatnich lat minął lekko niezauważenie. Szkoda? Nie do końca. Nad twórczością Tobiasza Bilińskiego unosiła się w tym momencie atmosfera etapu przejścia. "Whose Blood" możecie dziś pobrać za darmo z Bandcampa, nic dziwnego, w końcu Tobiasz zapewne i tak dostaje dolara za każdym razem, gdy ktoś w kraju porównuje go do Bon Iver i Sufjana Stevensa. Z perspektywy czasu widać, że album ten jednak bardziej zamykał pewien etap niż inicjował nowy. Coldair znajduje się już w zupełnie innym miejscu, koncertuje i nagrywa kolejną płytę. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, o czyjej krwi śpiewał na "Whose Blood", ale niech płynie, niech leje się strumieniami, najlepiej przez ocean. Najlepsze od Tobiasza jeszcze przed nami. 8/10 [Wojciech Nowacki]

9 września 2014


OPETH Pale Communion, [2014] Roadrunner || Metal chyba jako jeden z ostatnich łatwo definiowalnych gatunków zaczął dostrzegać muzyczną rzeczywistość XXI wieku. Alternatywa bynajmniej nie przestała zacierać różnic gatunkowych, ale odebrała im wszelkie znaczenie i przynajmniej kilku wykonawców zdecydowało sie to wykorzystać i wyjść poza hermetyczny krąg dotychczasowych odbiorców. Nie mówię tu oczywiście o gwiazdach de facto pop-metalu, jak Metallica czy Iron Maiden, ani nie-daj-Boże o metal-popie spod znaku Within Temptation i Nightwish, ani nawet o charakterystycznych dla kontynentalnej Europy zespołach w rodzaju The Gathering czy Anathemy, ciekawych, w miarę możliwości poszukujących, ale nie wychodzących poza estetykę lat 90-tych.

Ulver, Mastodon, Sunn O))), Converge, to kilka z nielicznych jeszcze nazw, które inkorporując elementy muzyki eksperymentalnej, dronowej, ambientu, czy stoner rocka, pokazały, że metal to nie tylko wtórny tradycjonalizm i otworzyły sobie drogę do letnich festiwali, nie tracąc korzeni i dotychczasowej bazy fanów. Wrota może nie zostały otwarte na oścież, ale szerzej zaistnieć mógł bezpretensjonaly, fajny wizerunkowo i muzycznie Kvelertak czy przede wszystkim Deafheaven, które zabrnęło na tyle daleko, że przez twardogłowych okrzyknięte zostało "hipsterskim black metalem" czy "metalowym boysbandem".

To jednak Opeth jest grupą, która od ponad dekady była jedną z nielicznych przystępnych dla osób nie słuchających metalu i zarazem powszechnie wychwalanych przez miłośników gatunków. Weźmy "Blackwater Park" i otrzymamy intensywną, pełną pomysłów płytę, świetnie wyprodukowaną i ze spójną, przejmującą atmosferą, która do dziś ma spore szanse trafić do każdego, niezależnie od której estetycznej strony się do niej zbliży. Kto nie jest fanem growlingu jako poważnej metody wokalnej przekona się tutaj, że w kontekście odpowiednich kompozycji i przy zachowaniu czytelności potrafi być naprawdę interesującym środkiem wyrazu. O tym samym mogą się przekonać ci, którzy nie wierzą, że w metalu jest miejsce na czysty, melodyjny śpiew.

Czystego wokalu u Opeth przybywało, growlingu na "Heritage" zabrakło całkowicie. Ciekawy był to album o tyle, że zabrakło też na nim metalu. "Heritage", może i zgodnie z tytułem, w całości zanurzone było w estetyce prog-rocka lat siedemdziesiątych i, co ciekawe, brzmiało to zaskakująco świeżo. Jeśli w 2011 roku ktoś wydaje album tak tradycyjny i niemal bezbłędnie imitujący klasykę, to paradoksalnie wprowadza na rynek coś nowego. Nie był to album idealny, czysty wokal Åkerfeldta brzmiał niemal boysbandowo, materiał brzmiał nieco płasko, aranżacyjnie miało się wrażenie, że pozostało tam sporo niewykorzystanej przestrzeni, ale płyty słuchało się przyjemnie.


Produkcyjne niedociągnięcia zniknęły na "Pale Communion", albumie, który wg zapowiedzi miał kontynuować kierunek obrany na "Heritage", ale być też bardziej piosenkowym. Nie ma wątpliwości co do klasycznej stylistyki. Prog-rock z elementami free-jazzowych dysonansów, hard-rockowe klawisze jakby spod palców Johna Lorda czy Ricka Wakemana, odrobina brzmień akustycznych jakby z przecięcia Pink Floyd i Led Zeppelin. Czysty dźwięk wreszcie nabiera tu przestrzeni, płyta jest gęsta, aranżacyjnie wypełniona po brzegi, słyszymy i orkiestrę, i wibrafon...

Ale pod dopieszczoną produkcją nie kryją się wystarczająco dobre kompozycje. Najczęściej brzmią jak zlepek kolejnych klasycznych motywów, bez wewnętrznego progresu i emocjonalnego zaangażowania. Ślady piosenkowości usłyszeć można w otwierającym całość "Eternal Rains Will Come", które jest takim nowym Opeth w pigułce. Usłyszycie ten utwór i praktycznie znacie już całą płytę. Od ciekawej melodii zaczyna się "River", ale szybko niestety przeradza się w typowe dla dzisiejszego Opeth niespójne muzyczne gawędzenie p.t. ile klasycznych motywów możemy zawrzeć w jednej kompozycji.

Emocjonalnie najwyżej letni album nie pozostawia bynajmniej negatywnych wrażeń, ale w pamięci nie pozostają też żadne wyraźniejsze jego fragmenty. Pytanie, do kogo "Pale Communion" jest skierowane. "Heritage" było intrygującą ciekawostką, ale bez ciekawszych kompozycji odtwarzanie tradycyjnego rocka przypomina obcowanie z powieścią historyczną. Poczytać w pociągu można, ale dla ducha czasów lepiej sięgnąć po źródła. Owszem, powieść taka może być wielka, ale tylko jeśli pod historycznym sztafażem powie nam coś o współczesności. "Pale Communion" tego nie robi a Opeth porzucają metal na rzecz jeszcze bardziej zwietrzałego i hermetycznego gatunku, tylko ironicznie nazwanego rockiem progresywnym. 5/10 [Wojciech Nowacki]

4 września 2014


SINÉAD O‘CONNOR I'm Not Bossy, I'm The Boss, [2014] Nettwerk || Sinéad O'Connor nabrała wiatru w żagle po swoim tak naprawdę comebackowym albumie "How About I Be Me (And You Be You)?". Wielokrotnie zapowiadała zakończenie kariery, w stylistycznych poszukiwaniach na swych późniejszych albumach miotała się między reggae a folkowymi pieśniami, aż w końcu na parę lat zamilkła. Dobiegały nas jednak wieści nie tyle o kolejnych kontrowersjach, co raczej o problemach O'Connor. Efektem tych doświadczeń była płyta "How About I Be Me (And You Be You)?", skromna, ale poruszająca. I choć najlepsza w jej karierze od lat, to jednak nie spodziewałem się, że z następcą upora się tak szybko.

Minęły ledwie dwa lata. W międzyczasie O'Connor zyskała tyle siły i pewności siebie, że wdała się w słynną już internetową kłótnię z Miley Cyrus, niepozostawiającą obojętnymi i inne artystki, z Amandą Palmer na czele. Sprawa ta była, po pierwsze, jedynym głośniejszym doniesieniem ze strony Sinéad O'Connor w tym czasie, zatem pozytywną zmianą po wcześniejszych zwyczajowych informacjach o jej zdrowiu i problemach, z których zresztą poniekąd wynikała. Po drugie, O'Connor wystąpiła w roli mentorki, z dawnym przekonaniem i żarliwością, ale i z nowo nabytą pokorą, wewnętrznym spokojem i szacunkiem wobec odmiennych postaw. Wreszcie po trzecie, wydaje się, że te doświadczenia bezpośrednio wpłynęły na przygotowywany album, łącznie z przeprowadzoną w ostatniej chwili zmianą tytułu.

Pierwotnie płyta nazywać się miała "The Vishnu Room". Niedoszła tytułowa piosenka warstwą muzyczną, nabożną atmosferą i modlitewnym wokalem wyraźnie nawiązuje do "How About I Be Me (And You Be You)?", jedynie zamiast Jezusa mamy tutaj Wisznu, co zapewne w teologicznym światopoglądzie O'Connor nie stanowi większej różnicy. Choć nie był to singiel, to utwór "Streetcars" można było usłyszeć jeszcze przed premierą albumu. Jeszcze bardziej nabożna kompozycja, będąca niemal lustrzanym odbiciem "V.I.P." z poprzednika, mogła jednak zniechęcić, gdyż groziła, że O'Connor w jeszcze większym stopniu zapada się do swej intymności.

Okazuje się, że akurat te piosenki są najmniej reprezentatywne dla całości. Można się już spotkać z opiniami, że "I'm Not Bossy, I'm The Boss" jest albumem różnorodnym stylistycznie, tudzież nawiązującym do wczesnych albumów O'Connor. Nad drugim twierdzeniem można ewentualnie dyskutować, wszak to znów najzwyczajniejszy na świecie pop-rock, ale różnorodność znajdziemy tu tylko, jeśli posługujemy się tym pojęciem w rozumieniu rodem z lat 90-tych, zanim już w XXI wieku nastąpiła prawdziwa postinternetowa eksplozja pełnej dowolności.


"I'm Not Bossy, I'm The Boss" brzmi po prostu jak typowy przedstawiciel kobiecego pop-rocka z połowy lat 90-tych, gdzieś w głowie pojawia mi się obraz piosenkarek w rodzaju Alanis Morissette, nawet wyciszanie piosenek przywodzi na myśl czasy, gdy musiały mieścić się na dwóch stronach kasety. Dlatego też, niestety, większość kompozycji zlewa się w jedną, gęstą, czasem wręcz męczącą całość. Najlepsze trzy utworu znajdują w samym środku albumu. W "The Voice Of My Doctor" mamy Sinéad w ogniu, z wokalem na granicy krzyku i na tle mocniejszych gitar. Podobnie zadziorne, lecz stopniowo eskalujące jest "Harbour", "James Brown" zaś brzmi jak wyjęty wprost ze złotych lat trip-hopu.

Lekko dubowy rytm usłyszymy w "8 Good Reasons", z 90'sowej dźwiękowej magmy najłatwiej wyłowić niemal modelowy dla O'Connor, muzycznie i tekstowo, "Take Me To The Church". Ale jeśli w wersji deluxe dodamy jeszcze trzy kolejne i poza dobrym samopoczuciem autorki nic nie wnoszące piosenki, to średnia albumu znów się zaniża.

Na "How About I Be Me (And You Be You)?" O'Connor walczyła z własnymi demonami, każdą swoją słabość potrafiła przekuć na element tworzący mocną i poruszającą całość. Na "I'm Not Bossy, I'm The Boss", po zagojeniu większości ran, postanowiła sięgnąć znów po bardziej uniwersalne tematy, słusznie zresztą, po tylu doświadczeniach ma prawo domagać się głosu. "How About I Be Me (And You Be You)?" brzmi jednak ponadczasowo a sięgając choćby po utwór Johna Granta O'Connor mruga lekko w stronę współczesności. "I'm Not Bossy, I'm The Boss", oferując sentymentalna podróż w czasie o dwie dekady wstecz, nie pozostawia wątpliwości co do tego, która z tych płyt szybciej się zestarzeje. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]