31 grudnia 2014


ZOLA JESUS Taiga, [2014] Mute || W pewien sposób Zola Jesus przypomina mi Grimes. Obie „alternatywne” wokalistki, samoświadome, z własnym, rozpoznawalnym stylem i obie z popowym potencjałem. Pierwsza zdecydowanie w tą stronę wyruszyła Grimes z singlem pierwotnie napisanym dla Rihanny. Gwiazda kompozycję odrzuciła, więc Grimes postanowiła zarejestrować ją sama, opatrzyć teledyskiem i potraktować jako punkt wyjściowy do czwartego albumu. Reakcje na „Go” były, delikatnie mówiąc, niezbyt przychylne, po czasie sama artystka przyznała rację krytykom a cały powstający materiał na nową płytę skasowała deklarując powrót do bardziej dla niej naturalnej stylistyki.

Zola Jesus po udanym i niewątpliwie intrygującym albumie „Conatus”, w pełni ukazującym jej przyszły potencjał, na szersze wody wypłynęła gościnnymi występami z Orbital czy M83. Przejście pod skrzydła labelu Mute mogło zatem zaskakiwać, ale wydaje się w tym świetle dość naturalnym krokiem. Mute nie jest zresztą nietrafionym wyborem, wydaje wszak Goldfrapp a nikt w tak perfekcyjny sposób nie łączy alternatywnych inspiracji z popem jak Alison Goldfrapp właśnie.


Tymczasem „Taiga” jako próba zyskania sobie szerszej publiczności jawi się jako przedsięwzięcie dość przeciętne. Tytułowe intro obiecuje sporo atmosferycznym, przestrzennym charakterem, który po chwili zostaje złamany dziwacznym drum’n’bassem. Singlowe „Dangerous Days” okazuje się czystej wody popową piosenką, ale z gatunku tych mniej gustownych. Przy okazji udowadnia, że charakterystyczny głęboki głos Zoli Jesus nadaje się do zdecydowanie innych stylistyk.

Gustowność jest zresztą jednym z problemów części utworów z „Taigi”. Przyciężko brzmi choćby „Hunger” pasujące bardziej do soundtracku z przeciętnego filmu teenage adult w rodzaju, nomen omen, „Hunger Games”. Część piosenek zaś nie wnosi nic nowego do całości, dodatkowo nie zachęca również przyciężka, nieklarowna produkcja płyty.

Nie jest jednak dramatycznie źle, ciekawiej robi się w połowie albumu, „Go (Blank Sea)” to Zola Jesus w starym stylu, „Ego” intryguje a najlepiej chyba sprawdza się „Lawless”, choć nadal niełatwe do zapamiętania, ale z fajnym bitem, basowym podkładem i niemal filmowymi smyczkami. Całkiem chwytliwie prezentują się „Long Way Down” czy „It’s Not Over”, ale jest to już koniec „Taigi”.

Ot przeciętny album, przyjemny do okazjonalnego przesłuchania, ale niekoniecznie do zatrzymania się przy nim na dłużej czy do regularnych powrotów. „Taiga” nie musi też przekonać do Zoli Jesus nowego słuchacza, co wydaje się być zasadniczym celem tego albumu. Tymczasem, brzmi bardziej jak portfolio przyszłych featuringów. Nadal jednak wierzę, że samodzielna Zola Jesus nosi w sobie spory potencjał. Może innym razem. 5/10 [Wojciech Nowacki]

30 grudnia 2014


ERLEND ØYE Legao, [2014] Bubbles || Erlend Øye najeży do najsympatyczniejszych postaci świata muzyki. Może nie najbardziej rozpoznawalnych, ale fani wiedzą swoje a pozostali znają przynajmniej najstarsze single Röyksopp z jego wokalnym udziałem. Sympatyczny jest nie tylko sam Erlend, o czym można przekonać się na żywo (boski koncert Kings of Convenience na Open’erze w 2010 roku czy fatalnie zorganizowane występy The Whitest Boy Alive jesienią tego samego roku), ale i każda piosenka powstała z jego udziałem. Kings of Convenience, czyli Simon & Garfunkel XXI wieku, można uznać za jego macierzystą formację, ale to norwesko-niemiecko-polskie(!) The Whitest Boy Alive było najwyżej przeze mnie cenioną.

Ogłoszenie zakończenia działalności The Whitest Boy Alive jest zatem moim prywatnym rozczarowaniem roku. Od czasu do czasu pojawiały się wszak wieści o powstawaniu trzeciego albumu, ale najwyraźniej pozostać musimy przy „Dreams” i „Rules”, spierać się na temat wyższości jednego nad drugim i wspominać ich organiczne kompozycje, skromne, ale bogate emocjonalnie, melancholijne, ale podbite tanecznym rytmem. Być może utrzymanie czteroosobowego składu to dla Erlenda trudniejsze zobowiązanie niż okazjonalne zejście się z Eirikem Bøe w Kings of Convenience.

Nie można nazwać go niespokojną duszą, ale z pewnością nie potrafi dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Norwegia, Berlin, Meksyk, ostatnio Włochy i Islandia, wszystkie te miejsca kształtowały postać i muzyczną osobowość Erlenda Øye. Okres berliński przyniósł nie tylko uformowanie się The Whitest Boy Alive, ale i jego pierwszy, dziś jakby nieco zapomniany album solowy „Unrest”. Kontynuacji elektroniczno-house’owego wcielenia raczej nie należało oczekiwać, jednorazowy włoskojęzyczny singiel „Le Prima Estate” wskazywał raczej na fascynacje klasycznym europejskim popem. Tym bardziej w zetknięciu z „Legao” przeżyć można niemały kulturowy szok. Erlend Øye z towarzyszeniem islandzkiego zespołu nagrał album oparty o brzmienia reggae.


Przyznaję, zaliczam reggae do najbardziej drażniących stylistyk na świecie, nie twierdzę, że złych, ale właśnie drażniących, czyli niestrawnych w większych ilościach. Tymczasem, już pierwsza na „Legao” piosenka, „Fence Me In”, rozpoczyna się od charakterystycznego dla reggae zawiązania rytmu a pierwsze przesłuchanie albumu nie tylko mnie rozczarowało, ale wręcz zniechęciło.

W kwestii zniechęcenia, wspomniana rytmika reggae jest tylko bazą do zaledwie części piosenek. Bazą charakterystyczną i natychmiast rozpoznawalną, ale bynajmniej nie dominującą. Jedna rzecz dla Erlenda absolutnie niezmienna, wszystkie jego piosenki są bez wyjątku urocze. I te z „Legao” chce się podśpiewywać z uśmiechem na twarzy i zostają w pamięci, ale raczej w postaci luźnego wrażenia niż konkretnych motywów.

Na szczęście z wyjątkami. „Bad Guy Now” to chwytliwa, rozśpiewana piosenka przypominająca radiowy pop z końca lat siedemdziesiątych. Cieszy rozpędzony, radosny „Rainman”, singlowa „Garota” nabiera soulowo-funkowego charakteru dzięki brzmieniu saksofonu i trąbki. „Who Do You Report To” wyróżnia się niemal pastoralną atmosferą, blade echa The Whitest Boy Alive słychać w „Lies Become Part Of Who You Are”.

Ale w kwestii rozczarowania, wrażenie, że kompozycje na “Legao” są słabsze niż te z dotychczasowej twórczości Erlanda nie opuszcza nawet po kolejnych, całkiem przecież przyjemnych przesłuchaniach. Kolorowa i, przyznajmy, kiczowata okładka odwołuje się do szeregu miejsc, które Øye odwiedził, ale trudno szukać na „Legao” ferii inspiracji. Jego drugi solowy album może nam urokliwie wypełnić powszedni dzień, ale wydaje się być tym tytułem w jego dyskografii o którym najszybciej zapomnimy. 6/10 [Wojciech Nowacki]

22 grudnia 2014


AC/DC Rock Or Bust, [2014] Columbia || AC/DC to jeden z niewielu już aktywnych muzycznie zespołów, który z dobrym skutkiem łączyć może fanów tak Led Zeppelin, jak i Sex Pistols. Aż do bólu konsekwentni w swym muzycznym wyrazie, poza sceną (przynajmniej w pierwszych kilkunastu latach działalności) wiedli życie prawdziwych punkowców, którzy jakimś niezwykłym zrządzeniem losu, umieli grać na instrumentach. W odróżnieniu od wielu innych kapel, stających się wraz z upływem lat swoją własną karykaturą, AC/DC na każdym kroku udowadniają, że klan Youngów nigdy nie będzie za stary na rock’n’rolla. Ci muzycy żyją hard rockiem i to naprawdę da się odczuć.

Słuchając AC/DC właściwie nie odczuwa się potrzeby pisania o nich. Ma się za to ochotę na otwarcie kolejnej puszki piwa i skoczenie na miasto z kolegami. Nie wiem co takiego odnajduje w ich muzyce, że skłania mnie ona do odkurzenia ramoneski, dodania kilku nowych przypinek (tak działa na mnie jeszcze chyba tylko Motörhead) i zapomnienia, że następnego dnia o ósmej rano trzeba być już w pracy. A właściwie wiem. Czysty, bezpretensjonalny, uczciwy rock and roll, pozbawiony głębszych refleksji nad światem i sensem istnienia.

Hard rock w wykonaniu AC/DC nie rości sobie pretensji do zbawienia świata, nie zwraca naszej uwagi na zgniliznę toczącą cywilizację, nie porusza nawet egzystencjalnych rozterek młodych kochanków. On ma to gdzieś. Słuchając AC/DC, drogi czytelniku, masz o tym wszystkim zapomnieć i po ciężkim dniu pracy dobrze się bawić. Tak po prostu- niezależnie od tego, czy jesteś lekarzem czy pracujesz na roli. Ten rodzaj muzyki pozwala poczuć się młodo i odnaleźć dawno zapomniane pokłady energii. Dlatego, chociaż Stadion Narodowy nadaje się do organizacji koncertów w takiej samej mierze jak do wypasu owiec, to będę na AC/DC w Warszawie i, do cholery, wiem, że będę bawił się dobrze! A utwierdza mnie w tym przekonaniu nowa, świetna płyta zespołu.

Trzeba od razu przyznać, że niewiele dzieli ją od poprzednich dokonań muzyków. To ciągle ten sam, stary dobry AC/DC. Tylko w dużo bardziej skondensowanej dawce. Po pierwsze płyta jest krótsza, trwa niewiele ponad pół godziny, co w porównaniu z przydługim "Black Ice" jest zmianą na lepsze. Słuchacz nie ma możliwości znudzenia się materiałem. Płytę chłonie się w całości, bez jakiegokolwiek momentu wytchnienia. Krótkie, chwytliwe kompozycje oraz ogólny czas trwania albumu powodują, że po pierwszym odsłuchu ma się ochotę włączyć CD ponownie. Oczywiście, "Black Ice" nie był płytą złą, ale w przypadku stylistyki prezentowanej przez braci Youngów każda dłużyzna, każdy chybiony pomysł muzyczny tym bardziej się uwidacznia, im lepsze są pozostałe utwory.


"Rock Or Bust" broni się nie tylko jako album ale również jako zbiór oddzielnych utworów, z których każdy mógłby być radiowym singlem. To właśnie decyduje o sile nowego wydawnictwa. Poza dwoma utworami, które "Trójka", zgodnie ze swą od dawna pielęgnowaną tradycją, eksploatuje do granic możliwości, aby następnie zupełnie o nich zapomnieć („Play Ball” i „Rock Or Bust”) jest jeszcze „Rock The Blues Away” mający w swej melodyce coś z „Born In The USA” Bruce’a Springsteena. Dalej „Miss Adventure”, hard rock czystej wody, choć może trochę mało wysublimowany. Następnie, aby nikt nie powiedział, że jest nudo, AC/DC serwuje zwolnienie tempa przy „Dogs Of War”, murowanym koncertowym hicie z nieprzyzwoicie chwytliwym refrenem. W kolejce czekają już „Got Some Rock & Roll Thunder” wpisujący się w „elektryczno-burzową” stylistykę grupy i bluesujący „Hard Times”. Dalej w cale nie jest gorzej, przez „Baptism By Fire” po świetny „Emission Control” AC/DC wciąż potrafią zmusić do rytmicznego kiwania głową. Wraz z ostatnim taktem płyty czeka się już na ponowne jej odtworzenie. I to właśnie skłania do uznania tej płyty za bardzo dobrą. Nie jest to może nowy "Back In Black", ale jeszcze nigdy Australijczycy nie byli tak bliscy powtórzenia artystycznego sukcesu z 1980 roku.

Jeżeli zgodzimy się z śp. Bonem Scottem, mówiącym, że sukces AC/DC jest jedynie zasługą dobrego smaku publiczności, to trzeba uczciwie przyznać, że od lat Australijczycy serwują nam wysokiej klasy hard rockowe dania. Po odsłuchaniu „Rock Or Bust” z garkuchni muzyków nikt nie wyjdzie nieusatysfakcjonowany. Co więcej, smak nowych utworów na długo zalegnie się w pamięci każdego muzycznego wyjadacza. 9/10 [Jakub Kozłowski]

20 grudnia 2014


FLYING LOTUS You're Dead!, [2014] Warp || Problem z Flying Lotus jest taki, że lepiej się o nim czyta niż się go słucha. Steven Ellison jest sympatyczny, spokrewniony z Coltrane'ami, co ostatnio podkreśla się jeszcze częściej niż dotychczas, jego "Cosmogramma" powszechnie uznawana jest jedną z najważniejszych płyt dekady. Tym bardziej kontakt z "You're Dead!" może ściągnąć na słuchacza nieuzasadnione poczucie winy.

Niczym drag queen swe policzki brokatem, tak krytyka rozpieszcza Flying Lotus wielkimi słowami. Historia jazzu, bogaty zasób przymiotników i wymyślne metafory dla choćby najmniejszych dźwięków, to intelektualne minimum, którym trzeba dysponować, by doznać pełni jego wielkości. W ten sposób krytyka wyrządza krzywdę Ellisonowi, słuchaczowi i sobie samej. Flying Lotus nie wydaje się bowiem mieć żadnych megalomańskich ambicji redefiniowania jazzu a mimo turpistycznej otoczki "You're Dead!" chodzi mu w gruncie rzeczy o tworzenie muzyki, która go bawi. Słuchacz zaś poczuje się onieśmielony nie potrafiąc znaleźć w płycie, tego o czym wcześniej się naczytał i w efekcie albo zwątpi w swoje intelektualne kompetencje, albo uzna krytyka znów pisze dla samej siebie.

Ale problem też w samej muzyce Flying Lotus, przynajmniej na "You're Dead!". "Until The Quiet Comes" uznany został za słabszy album w jego karierze, bo prezentował się... przystępniej niż "Cosmogramma". Ten ostatni album przynajmniej faktycznie intrygował, ale najnowszy nawiązuje do niego uwypuklając jego kluczowe elementy w sposób karykaturalny. "You're Dead!" brzmi jakby położyć igłę gramofonu na przedszkolnej wyklejance z kolorowej krepy.


Umówmy się, że płyta ani nie nudzi, ani nie męczy, ale tylko dlatego, że nie daje żadnych punktów zaczepienia. Poszczególne utwory są tak krótkie i przeładowane, że nie sposób się na nich skupić. W przypadku niektórych dłużej niż ich przesłuchanie zajmuje przeczytanie listy uczestniczących w nich gości. Najczęściej zresztą to jedyny sposób, by być świadomym ich uczestnictwa, bo czy to Herbie Hancock, czy Kimbra, to Flying Lotus pędzi już dalej. "Never Catch Me" jako singiel nie zachwycał, ale okazuje się faktycznie najbardziej piosenkową i skończoną kompozycją. "Coronus, The Terminator" przynosi odrobinę soulowego wytchnienia, od tego momentu płyta zresztą wytraca tempo, choć nie zyskuje na zapamiętywalności. Najciekawiej robi się chyba w "Turkey Dog Coma", dzięki kontrolowanemu napięciu, klawiszom i gitarze, zmierzającym niemal w stronę prog-rocka.

Dziwi także zdławiona i daleka od domniemanej doskonałości produkcja. Prawdziwie fascynuje za to strona... graficzna, dzięki rysunkom Shintaro Kago. Tematyka "You're Dead!" zaś znów wydaje się czymś zewnętrznym, nie wynikającym z muzycznej zawartości płyty, lecz z jej opisów i opakowania, i tak wracamy do tego, że o Flying Lotus lepiej się czyta niż się go słucha. Jestem właśnie świadkiem małej medialnej dyskusji w Czechach, gdy popularny i dość miałki muzyk z ambicjami żali się na brak intelektualnego przygotowania krytyków. Jeden z nich słusznie odpowiedział, że muzyka popularna zaistnieć mogła tylko dlatego, że zaczęła się odwoływać do emocji i nie wymagała profesjonalnego wykształcenia. "You're Dead!" może imponować, ale emocji nie porusza. 5/10 [Wojciech Nowacki]

18 grudnia 2014


TINDERSTICKS Ypres, [2014] City Slang || O ile II wojna światowa do dziś inspirować głównie mniej lub bardziej przaśne metalowe hymny, o tyle temat I wojny światowej wydaje się zacierać w pamięci historycznej jako element zamierzchłej przeszłości, znanej już nie z osobistego doświadczenia, lecz z podręczników. O tym, że poczucie uczestnictwa bezpośrednio przekłada kulturową reakcję nie trzeba przekonywać, wojna w Wietnamie stała się natychmiastową pożywką dla folkowych protest-songów epoki flower power, wojny w Iraku odbiły się na amerykańskim rocku, choć już na mniejszą i mniej uniwersalną skalę ze względu na antybushowski charakter. Zawsze jednak bardziej chodziło o doraźny protest niż bardziej abstrakcyjną kwestię pamięci.

I wojna światowa pamięci się wymyka, brakuje jej bohatersko-romantycznej otoczki dawnych walk czy tak nośnej grozy nazizmu. Ba, część narodów Europy wspomina ją dziś niemal wyłącznie przez pozytywny niepodległościowy pryzmat. O tym, że nadal żyjemy w świecie wykutym na polach, frontach i w okopach I wojny światowej na swój sposób przypomniała PJ Harvey. „Ypres” nie jest jednak antywojennym manifestem, ale powietrzem wypełnionym odgłosami artylerii i wonią iperytu.

Album ten nie powinien by traktowany jako poboczny, czyt. drugorzędny, w dyskografii Tindersticks, ale zarazem nie należy się w nim doszukiwać punktów z nią stycznych, może poza markową, dojmującą melancholią i mistrzowskim kreowaniem emocjonalnego napięcia. Piosenki Tindersticks dotykają jednak intymnego, wewnętrznego mikrokosmosu, często niezwykle bolesnego, ale nieporównywalnego w skali do bitew pod Ypres. Trzecia z nich, najsłynniejsza i najtragiczniejsza, nie tylko przyniosła pierwsze użycie gazu musztardowego i straty w ludziach wynoszące ponad pół miliona, ale też trwała ponad 3 miesiące i nie przyniosła praktycznie żadnego rozstrzygnięcia. Ypres stało symbolem bezsensu i zniszczenia, chyba jeszcze bardziej nieludzkiego niż II wojna światowa. Miasteczko, w którym znajduje się dziś muzeum, którego stała ekspozycja została zilustrowana przez Tindersticks, blisko współpracuje z Hiroszimą. Nic dziwnego zatem, że "Ypres" stosunkowo najbliżej jest do "Trenu ofiarom Hiroszimy" Pendereckiego.

Owszem, przejmujące smyczki w "Ananas Et Poivre" wydają się sięgać muzyki romantycznej. "Sunset Glow" wnosi pod koniec odrobię światła, ale są to jego ostanie ślady, zaraz po nim następuje bowiem ponad dwudziestominutowe "The Third Battle of Ypres O.S.T." Kompozycja ta daleka jest jednak od typowych wyobrażeń o bitewnej ścieżce dźwiękowej. Najbliższe muzyce filmowej w jej ilustracyjnej formie jest tutaj "La Guerre Souterraine". "The Third Battle of Ypres O.S.T." to pełzające, monotonne smyczki, spośród których miejscami zaczynają wyłaniać się wyraźniejsze kształty, ale tylko po to, by zaraz zapaść się w pierwotną falę dźwięku. Monotonia, bezsens, brak rozstrzygnięcia. Trzecia bitwa pod Ypres.


Jednak to "Whispering Guns, Pts. 1, 2 and 3" jest majstersztykiem samym w sobie. To również ciągła kilkunastominutowa fala dźwięku kreowana przez smyczki z dodatkiem instrumentów dętych, ale rozpoczyna ją rozpaczliwe bicie kościelnych dzwonów, by poprzez wycie syren doprowadzić do nieregularnej nawały perkusjonaliów imitujących nie tak odległe strzały artylerii. Atmosfera potężniejącego masywnego zagrożenia, które nie nadchodzi nagle, ale powoli gęstnieje i opada jest dogłębnie przejmująca, choć prawdą jest że wymaga pewnego kontekstu.

"Ypres" słucham po raz pierwszy w drodze z Polski do Czech. Późny wieczór, za oknami autobusu ciemność, pograniczne wioski i miasteczka, Sudety. Ten sam kraj, z którego po zakończeniu II wojny światowej wypędzono setki tysięcy żyjących tam Niemców i ich stojące do dziś po obu stronach granicy domy zamieszkują Czesi i Polacy. To dalszy i nie mniej dramatyczny ciąg tej samej historii, choć więc od bitwy pod Ypres minęło już niemal 100 lat to właściwy kontekst możemy znaleźć za każdym rogiem. 8/10 [Wojciech Nowacki]

15 grudnia 2014


Rocznica 17 listopada 1989 roku, czyli początku aksamitnej rewolucji, jest w Czechach świętem państwowym. Owszem, staje się przy okazji pretekstem do podnoszenia głosów sprzeciwu, ale w tym roku protestowano głównie przeciw wulgarnemu językowi prezydenta Zemana a czeskie manifestacje dalekie są od okraszonych racami kibolskich jarmarków rodem z Warszawy. Rzecz w tym, że ciężko wyobrazić sobie w Polsce rocznicę obalenia komunizmu jako święto państwowe (u nas narodowe). Próby ustanowienia świętem 4 czerwca się nie powiodły, dziwnie zresztą jakoś celebrować rocznicę wyborów. W każdym razie wydarzenia 1989 roku są jedną z podstawowych linii podziału naszego społeczeństwa.

Tymczasem w Czechach 17 listopada jest w miarę powszechnie szanowanym wydarzeniem a elementem tegorocznych obchodów był choćby film "Listopad" w reżyserii Gary'ego K. Griffina, przy okazji którego wznikł jeden z ciekawszych muzycznych projektów ostatnich miesięcy. Martin Tvrdý, czyli wielokrotnie już przeze mnie wspominany producent elektroniki oraz raper i songwriter (jako Bonus), wspólnie ze znanym nam bardzo dobrze Václavem Havelką z Please The Trees nagrali album "U nás v garáži" z coverami czeskiego undergroundu lat 80-tych. Oryginalne wersje są oczywiście dla nas całkowicie anonimowe (może poza punkowym HNF, którego fanką była bohaterka wydanej i u nas powieści "Koniec punku w Helsinkach" Jaroslava Rudiša), ale brak kontekstu zupełnie nie przeszkadza w odbiorze płyty. Teksty z epoki do dziś brzmią zaskakująco aktualnie, najlepszej jakości podkłady Bonusa nawiązują do niemieckiej emotroniki spod znaku Morr Music a śpiew Havelki, który sam przyznaje, że nie znał sporej części oryginalnych wersji, zapewnia charakterystyczną ponadczasowość. A wydany przez Polí5 album możecie pobrać za darmo.


Kogo jednak ciekawi jak brzmi najprawdziwszy współczesny czeski hardcore punk powinien sięgnąć po "Silou kovadliny", debiutancką płytą długogrającą grupy Hanba. Długogrającą jak na punkowe standardy oczywiście, album liczy bowiem 18 minut i 10 utworów pełnych energii utworów nie dla wrażliwych. Ważne, że oldschool, weganizm, straight edge i punkowa scena mają się w Czechach bardzo dobrze a Hanba zbiera pozytywne recenzje nie tylko w niszowych fanzinach. Plus w duchy DIY "Silou kovadliny" również pobrać możecie za darmo.


Nie gorzej ma się w Czechach scena post-rockowa, do której najnowszym albumem już zdecydowanie dołączyli ołomunieccy Flash The Readies. Można by pomyśleć, że wybranie się drogą od szeroko pojętej gitarowej alternatywy w stronę typowego dziś post-rocka to ślepa uliczka. Jednak "Submarine Sky" broni się mglistymi wokalami, sięganiem po pianino, ale przede wszystkim klimatem, album zarejestrowany został bowiem spontanicznie na chacie w Jesenikach, bodaj najbardziej inspirujących czeskich górach.


O typowości nie ma zupełnie mowy w przypadku debiutu Kaplan Bros., czyli połowy zespołu Vložte kočku. Grupa ta tworzy niezwykle trudną do zaklasyfikowania muzykę i gra świetne koncerty, za album "SEAT" otrzymała zaś szereg nagród od krytyków zajmujących się czeską alternatywą. Bracia Cyril i Kryštof Kaplan poza zespołem tworzą jednak niezależnie laptopowo-noise'ową elektronikę a ich oficjalny debiut za cenę podzielenia się adresem mailowym możecie pobrać stąd.


Elektronika w Czechach i Słowacji już od lat 90-tych cieszyła się znacznie większą estymą i poważaniem niż w Polsce a do czasów tych nawiązuje Ettella Diamant na albumie "Again". Spokojny żeński wokal, echa klasycznego trip-hopu i relaksacyjnego downtempa to sentymentalna podróż w czasie, której próbki posłuchać możemy na darmowym singlu "Deadlock".

Do kobiet zdecydowanie należy końcówka roku na przecięciu popu i brzmień alternatywnych. Kolejny i długo oczekiwany album "Na Radosti" wydała Aneta Langerová, niegdysiejsza zwyciężczyni pierwszej edycji czeskiej mutacji "Idola". Jana Kirschner, małżonka współpracownika Moloko, przoduje na Słowacji niełatwym albumem "Moruša: Čierna", kontynuacją płyty "Moruša: Biela". Rozczarowuje natomiast Lenka Dusilová, której "V hodině smrti" wydaje się być wystudiowaną i nieautentyczną powtórką z udanej "Baromantiki".

Na koniec niezwykle ciekawy akcent polski. Występująca jako Never Sol wokalistka Sára Vondrášková ma spore szanse stać się nowym czeskim towarem eksportowym. Nie tylko jest doskonałym przykładem przenikania alternatywy do czeskiego mainstreamu, ale też reedycja jej debiutu "Under Quiet" ukazała się w międzynarodowej dystrybucji dzięki Denovali Records. Label ten wydał również singiel "Sever / Four Days", który Never Sol nagrała wspólnie z... Meeting By Chance, czyli Marcinem Cichym ze Skalpela. Warto obserwować. [Wojciech Nowacki]

14 grudnia 2014


THE SMASHING PUMPKINS Monuments To An Elegy, [2014] BMG || Problem z recenzowaniem sprowadza się przede wszystkim do konieczności przyjęcia w miarę jednoznacznej i klarownej opinii o danym dziele. Są jednak albumy, których jednoznacznie ocenić się nie da, i te najczęściej zasilają szeregi płyt przeciętnych. Taka właśnie jest najnowsza pozycja z katalogu The Smashing Pumpkins.

Pamiętam odcinek Simpsonów, „Homeropaloza”, w którym gościnny udział The Smashing Pumpkins spuentowany został przez Barta słowami „Nie ma nic prostszego niż wywołać depresję u nastolatków”. Po wielu latach, które upłynęły od czasu ostatniego „kanonicznego” albumu zespołu „Machina/Machines Of God” (2000) mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Bart się mylił. Fakt, nie jestem już nastolatkiem. Nie jestem jednak jeszcze aż tak stary, żeby nie pamiętać tego, co przemawiało do mnie w dokonaniach Pumpkinsów dziesięć-piętnaście lat temu.

Wbrew pozorom przepis na melancholię aplikowaną za pośrednictwem muzyki nie jest wcale taki prosty. Jest wypadkową mądrych i poetyckich tekstów (unikających banalnych porównań i rymów!), odpowiedniego nastroju utworu (a więc linii melodycznej) dobrego (niekoniecznie technicznie) wyróżniającego sie wokalu oraz przekazu, który musi płynąć z głębi duszy wykonawcy. Najmniejszy fałsz jest w takiej mieszance bardzo dobrze wyczuwalny. I o ile w nowej płycie The Smashing Pumpkins nie widzę przynajmniej dwóch elementów wskazanego wzoru, to dostrzegam równocześnie wiele zakłamań i nieszczerości wynikających z sztucznej próby trzymania się dawno już przebrzmiałej stylistyki.

Nie jest to przypadłość na którą Billy Corgan zapadł niedawno. Z tymi samymi problemami boryka się już od czasów wydania zapomnianego przez Boga i ludzi albumu „Mary Star Of The Sea” (2003) zespołu ZWAN. To samo działo się na albumie „Zeitgeist” (2007), który poza pojedynczymi perełkami, jak wspaniały „Bleeding The Orchid”, był po prostu kiepski. „Oceania” (2012) to dzieło ambitne, oczywiście na miarę The Smashing Pumpkins XXI wieku, ale nie przyniosło ze sobą żadnej rewolucji. „Monuments To An Elegy” jest z kolei ewolucyjnym krokiem wstecz. Chciałbym jednak zostać dobrze zrozumianym. Są na tym albumie utwory ciekawe, jak „Tiberius” czy „Anaise!” są utwory średnie, ale chwytliwe jak „Being Beige” czy „Drum + Fife”. Dominuje jednak muzyka słaba, na granicy kiczu.

Przy całej swojej wieloletniej sympatii do The Smashing Pumpkins nie mogę przestać zgrzytać zębami słysząc wersy, które swym poziomem przypominają miłosny list wyryty na szkolnej ławce przez piętnastolatka. Jak inaczej można bowiem odbierać utwór „Anti-Hero” w którym Corgan raczy nas słowami Never been kissed by a girl like you / All I wanna, I wanna do / Love me baby, love me true czy „Dorian” z łopatologicznym wręcz rymem: Dorian, Dorian / What have you done (…) When you run. Ze świecą szukać tu kompozycji na miarę „Pug”, „Blank Page”, „To Forgive” czy „Thirty-Three”, a nie wspominam wcale o największych hitach zespołu.


Koherentnemu przekazowi nie służą również częste zmiany składu. Nie będę ronił łez nad najlepszym line’upem z czasów „Gish” (1991) – „Adore” (1998), bo mija się to z celem. James Iha znalazł możliwość muzycznego spełnienia gdzie indziej, D’artzy Wretzky w ogóle znikła ze sceny, otwierając trzy antykwariaty (można i tak…). Jednak od czasu reaktywacji zespołu do chwili obecnej jedynym stałym członkiem pozostaje gitarzysta Jeff Schroeder, który na „Zeitgeist” był właściwie tylko muzykiem sesyjnym. Nieważne. The Smashing Pumpkins to zawsze był Billy Corgan i to się nie zmienia.

Jednak na twórczość Corgana, niekwestionowanego „pana i władcę” wpływ miała najwidoczniej również odpowiednia chemia między współpracownikami. Iha i Wretzky oprócz długiej historii przyjaźni z liderem zapewniali pewien artystyczno-wizualny sznyt, którego nie udało się już nigdy odtworzyć (wystarczy przypomnieć sobie teledyski do „Ava Adore”, „Zero” czy wspomnianego „Thirty-Three” aby zrozumieć co mam na myśli). Jimmy Chamberlin to z kolei po prostu lepszy muzyk od Tommy'ego Lee, którego umiejętności być może dobrze korespondowały ze stylem Motley Crüe, nijak się jednak mają do forsowanej przez Corgana stylistyki.

Muszę ze smutkiem przyznać, że The Smashing Pumpkins, swego czasu zespół wyjątkowy, popadł w przeciętność. I to na wielu płaszczyznach. O ile „Machina/Machines Of Good”, krytykowany w momencie premiery, pięknie się zestarzał, to przypuszczam, że za dziesięć lat „Monuments To An Elegy” traktowane będzie wyłącznie, jako mająca zmarnowany potencjał ciekawostka. Samodzielnie ledwo się broni, a w porównaniu do klasycznych dokonań zespołu jego siła gwałtownie blednie. 5/10 [Jakub Kozłowski]

10 grudnia 2014


PINK FLOYD The Endless River, [2014] Parlophone || Są płyty, których nie byłem nigdy w stanie w pełni docenić, chociaż wiem, że na to zasługują. Nie należę na przykład do zwolenników Budgie (dzięki Piotrowi Kaczkowskiemu niezwykle licznych w Polsce) i „Never Turn Back on a Friend”. Nie mogę w całości zaakceptować „Hemispheres” zespołu Rush, chociaż jest to skądinąd doskonała płyta. Nie przepadam za „Elisium” Fields of the Nephilim, chociaż uwielbiam ich wcześniejsze albumy. Z kolei, być może z przekory, cenię płyty o których najwierniejsi fani wypowiadają się najczęściej negatywnie. I tak bardzo lubię „Wild Mood Swings” The Cure, uwielbiam „Pale Communion” Opeth a za najlepszy album Led Zeppelin uważam "Physical Graffiti". Cóż, być może taka moja przypadłość.

Z "The Endless River" mam podobny problem. Muzyczna, opiniotwórcza prasa ("Metal Hammer", "Teraz Rock") zdaje się nie dostrzegać żadnych problemów związanych z powyższym dziełem. Co więcej, z uporem godnym lepszej sprawy foruje ona opinię, jakoby Floydzi w doskonały sposób podsumowali całą swą dotychczasową karierę tym jednym, rewolucyjnym krążkiem. Niestety, poglądy te są mi całkowicie obce. Pierwszym i w moim odczuciu decydującym powodem, dla którego nie mogę cieszyć się albumem Floydów jest ten, że to nie jest wcale album. Są to jedynie zalążki ciekawych pomysłów (tu kłócić się nie będę, chociaż wydaje mi się, że znalazłyby się w historii zespołu dziesiątki, jak nie setki ciekawszych) nie opracowanych w pełni i nigdy nie zrealizowanych w formie na jaką zasługują. Nie rozumiem, jak można myśleć inaczej, skoro nie ukrywa tego sam David Gilmour jasno wskazując na rolę producentów i „składaczy” płyty. „The Endless River” jest dziełem Phila Manzanery, Youtha i Andy Jacksona. I to dziełem twórczo ograniczonym, bo nie wykraczającym poza luźne i logicznie z sobą nie związane pasaże muzyczne.

Pisałem już, że nie miałbym z tym bynajmniej problemu, gdyby nowe wydawnictwo uzupełniało kolekcjonerskie wydanie „The Division Bell”. Ta płyta bowiem, czego by o niej nie mówić, składa się z myśli przewodniej oraz ukończonych utworów będących zamkniętą całością, no, jest albumem muzycznym po prostu. "The Endless River" albumem nie jest. Już długość poszczególnych ścieżek daje do myślenia. Nie jest to tradycyjna metoda tworzenia utworów przez Pink Floyd, którzy lubowali się jednak w rozbudowanych pasażach. Sytuacja, w której dokładnie połowa utworów nie przekracza dwóch minut wskazuje, że z tych zapisów sesyjnych nie dało się nic więcej wycisnąć.

Ktoś powie „trzeba wziąć pod uwagę kontekst”, „toż to pierwsza płyta ambientowa”, bo „utwory powstały 20 lat temu, a wtedy nikt tak nie grał”. Odpowiem tak: nie wszystko co nudne, zaraz musi być ambientem. Nie każdy utwór pozbawiony melodii od razu należy uznać za ambitny. Proponuję porównać Vangelisa i jego ścieżkę dźwiękową do „Blade Runnera” z „The Endless River”. Naprawdę, są to nieporównywalne poziomy muzycznej ekspresji. Ponadto, ambientowego „szlifu” albumowi dodali „tu i teraz” (a nie dwadzieścia lat temu) producenci. Nie Richard Wright, nie Nick Mason, ani nie David Gilmour, tylko ludzie doskonale znający obecne trendy muzyczne. Profesjonaliści zdający sobie sprawę, że innego niż „ambitowy” charakteru tym improwizacjom nadać się nie da.

Nie rozumiem również, w jaki sposób (a tak to widzą recenzenci np. Teraz Rocka) dość łopatologiczne nawiązania do poprzednich albumów („Wish You Are Here” czy „High Hopes” z „The Division Bell”) mają budować wartość płyty? Dzwony wsamplować może każdy. Nie potrzeba do tego geniuszu. Również ostatni na płycie, jedyny, moim zdaniem, ukończony utwór, ”Louder Than Words”, nie jest niczym niezwykłym. Chociaż, co muszę przyznać, bardzo go lubię. Kolejny argument który do mnie nie przemawia: „Pink Floyd to nie tylko "Dark Side Of The Moon", "Wish You Were Here" czy "The Wall". Tylko pseudo-fani będą najnowsze dzieło do nich porównywać, bo tylko te trzy znają”. Cóż, ja znam ich więcej i nadal uważam „The Endless River” za najgorszą, bo nieuczciwą, nieszczerą i wyrachowaną. Płytę będącą próbą zarobienia na sentymencie. Naprawdę, chciałbym, żeby było inaczej ale, przynajmniej moim zdaniem, tak nie jest. 3/10 [Jakub Kozłowski]

9 grudnia 2014


RÖYKSOPP The Inevitable End, [2014] Dog Triumph || “Powrót do formuły pierwszych albumów wydaje się konieczny, ale też bardzo trudny. Wymaga bowiem bezbłędnych kompozycji (na minialbum starczyło), pomysłów i starannie dobranych oraz różnorodnych gości. Sfeminizowanie "Junior" zabiło ten album, ale jasno zadeklarowana dzisiejsza współpraca z Robyn okazała się naprawdę dobrym pomysłem, mimo że fanem jej dziewczęcego, czasem wręcz infantylnego wokalu nie jestem. Kto wie, może właśnie droga mniejszych wydawnictw z jednym wokalistą byłaby dla Röyksopp ciekawsza niż niebezpieczny powrót do albumowych form. Niemniej dzięki "Do It Again" na kolejny ruch duetu znów czekam z niecierpliwością.”

Przyznaję, jestem dumny ze swojego epizodu jasnowidzenia. Powyższym akapitem zakończyłem tekst o wydanym w maju minialbumie, który dla Röyksopp oznaczał pierwsze oficjalne wydawnictwo od sceptycznie przyjętego "Junior/Senior". Tymczasem, zaskakująco szybko po wydaniu "Do It Again" pojawiła się ze strony duetu zapowiedź pełnoprawnego i "ostatniego" albumu.

Röyksopp bynajmniej nie kończą działalności. Symptomatycznie zatytułowane "The Inevitable End" ma być jedynie ich pożegnaniem z tradycyjnym formatem albumu i choć zamierzają nadal tworzyć muzykę, to w temacie płyty długogrającej mieli powiedzieć już wszystko do czego byli zdolni. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być buńczuczną deklaracją w typie LP is dead! Być może jednak sami zdają sobie sprawę z tego, że pomysłów wystarczyło im na wypełnienie jedynie "Melody A.M." i "The Understanding", i że to nie formuła albumu uległa wyczerpaniu, ale ich własna inwencja.


Można było jedynie mieć nadzieję, że na ten ostatni zryw wykrzeszą z siebie resztki sił, lecz niestety, "Do It Again" było dowodem, że Röyksopp stale potrafią komponować dobre piosenki, "The Inevitable End" potwierdza, że nie potrafią już, a być może nigdy nie potrafili, nagrać albumu.

Kompozycje są tu w najlepszym razie są kalkami wczesnego brzmienia Röyksopp ("Sordid Affair". "Thank You") lub recyklowaniem wykorzystanych już utworów (nowe, słabsze wersje "Do It Again" i "Monument" czy stary singiel z Susanne Sundfør "Running To The Sea"). Brakuje polotu, energii, pomysłów na rozwinięcie kompozycji, innych niż rozciąganie ich do usypiających rozmiarów. Mało bowiem, że w większości z nich nie dzieje się absolutnie nic, to trwają po sześć, siedem minut. Mało, że jest ich na płycie dwanaście, to na dodatkowym dysku znajdziemy kolejne pięć.

Przyczyną takiego stanu miał być "ciemniejszy" i "melancholijny" charakter "ostatniego" albumu oraz nacisk położony na teksty. "Melancholijny" dla Röyksopp najwidoczniej tożsamy jest z "nudnawy", ale jest to akurat najmniejszy problem z ich słownikiem. Nacisk położony na teksty? To ktokolwiek, kiedykolwiek słuchał Röyksopp dla tekstów? Na "The Inevitable End" mamy albo mało wyrafinowane nawiązania do "ostatniego" albumu, albo poezje Susanne Sundfør, których podstawą jest natchniony ciąg słów runnig, falling, ocean, night etc., układający się w pozbawioną treści papkę.

Nowe wersje "Do It Again" i "Monument" podobać się mogą tylko dlatego, że te piosenki już znamy, wykastrowane bowiem zostały z minialbumowej energii. Pierwszy w kolejności "Skulls" energii ma stosunkowo najwięcej, ale i tak brzmi przyciężko. Próbą powrotu do szybszych temp jest "I Had This Thing", ale nawet jak na Röyksopp wyjątkowo infantylne i ocierające się o Eurowizję. Grozą napawa zaś "Rong" z Robyn śpiewającą What the fuck is wrong with you / You're just so fucking wrong. I znów wracamy do rzekomo kluczowej dla "The Inevitable End" warstwy lirycznej.

Smutkiem właściwie napawa mnie fakt jak bardzo niepotrzebnym jest ten album. Cieszy jednak to, że w głowach Norwegów jakaś refleksja musiała nastąpić i przy okazji uświadamiają nam, że wykonawca może współcześnie egzystować bez nagrywania długogrających płyt. 4/10 [Wojciech Nowacki]

5 grudnia 2014


THE FLAMING LIPS With A Little Help From My Fwends, [2014] Bella Union || Miley Cyrus zadziwiająco skutecznie strollowała celebrycko-plotkarski serwis Entertainment Weekly swym nowym tatuażem z "Love Yer Brain". Serwis radośnie i z gorliwością grammar nazi poinformował o błędzie w napisie i zatroskał się nad głupiutką Miley. Zarówno artykuł, jak i post, ledwie pół godziny później zostały edytowane i wzbogacone o konkluzję, że przecież oczywiście, że chodzi o tytuł piosenki The Flaming Lips.

Kumpelski związek, który Wayne Coyne zawarł z Cyrus, zdaje się zatem przynosić efekty dla obu stron. The Flaming Lips, od zawsze skrywając pod swoją narkotyczną psychodelią popowy potencjał, znaleźli się w świetle reflektorów celebryckich i, jak widać, nie zawsze kompetentnych mediów. Miley Cyrus zaś, być może okazuje się czymś więcej niż nadnaturalnej długości językiem i, jak sugerowała Sinéad O'Connor, bezwolnie sterowaną gwiazdeczką. A może i za tym stoją upiorni marketingowcy, kto wie.

Ważne, że współpraca ta, to już nie tylko wspólne występy i tatuaże, ale i oficjalne wydawnictwo w postaci kolejnego cover-albumu The Flaming Lips i zarazem kolejnej kolaboracji z plejadą ich fwends. Przerobienie w całości "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd okazało się zaskakująco sensownym posunięciem w kontekście wcześniej wydanego opus magnum The Flaming Lips "Embryonic". Kompilacja "The Flaming Lips And Heady Fwends", choć nierówna, to przyniosła szereg intrygujących kolaboracji, od Nicka Cave'a i Yoko Ono poprzez Bon Iver, Tame Impala i Neon Indian po Ke$hę.


"With A Little Help From My Fwends" na szczęście muzycznie nie nawiązuje do miernego "The Terror", tak jak do "Embryonic" nawiązywał cover-album Pink Floyd. Choć może przerobienie The Beatles na modłę chłodnej, apokaliptycznej nudy było by ciekawszym posunięciem. "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" w podaniu The Flaming Lips okazuje się bowiem przedsięwzięciem zaskakująco zachowawczym. Owszem, podobnie jak wcześniej na Pink Floyd nałożono na The Beatles warstwę brudu i hałasu, ale to w dalszym ciągu, te same klasyczne, zabójczo chwytliwe piosenki. Paradoksalnie, tak kalejdoskopowy i różnorodny materiał wyjściowy jak "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", skutkuje dość jednorodną całością, będącą muzycznym ekwiwalentem cyrkowego i powierzchownego "American Horror Story: Freak Show".

Ba, nawet większość wokali skutecznie imituje tutaj klasyczne beatlesowskie harmonie, wśród gości ciężko zresztą znaleźć równie charakterystyczne imiona, co na "The Flaming Lips And Heady Fwends". Stąd natychmiast rozpoznajemy wyłącznie Maynarda Jamesa Keenana a udział Miley Cyrus w "Lucy In The Sky With Diamonds" okazuje się faktycznie najciekawszym elementem płyty. Choć popsutym przez Moby'ego.

Wayne Coyne pewnie byłby dumny z tego, że mój pierwszy uważny kontakt z "With A Little Help From My Fwends" miał miejsce w wannie pełnej piany i gorącej wody, zmęczony pracą i zimową, popołudniową ciemnością. Kombinacja radosnej psychodelii The Flaming Lips z piosenkami, których nie sposób nie znać, skutecznie podnosi nastrój. Tylko i aż tyle. Poza tym część dochodu ze sprzedaży płyty przeznaczona jest na fundację zajmującą się opieką weterynaryjną i adopcjami zwierząt domowych, więc czemu by nie wesprzeć naszych czworonożnych fwends. 5/10 [Wojciech Nowacki]

3 grudnia 2014


MOGWAI Music Industry 3. Fitness Industry 3. EP, [2014] Rock Action || Mogwai nie skończyli się na "Kill 'Em All", ale ich debiut ma w dziejach rocka takie samo znaczenie, co debiut Metalliki. Kontrowersja związana z tegorocznym Glastonbury była po prostu głupia i tak naprawdę nie popisały się obie strony. Utarcie nosa komuś takiemu jak Lars Ulrich zawsze cieszy, ale gusta zwolenników alternatywy niby takie szerokie, niby takie eklektyczne, niby takie ponad podziałami a XXI wiek taki post- i meta-, więc skoro na Glasto wystąpić mogła Lady Gaga, to dlaczego nie Metallica? Z drugiej strony wesoło było, choćby na fejsbukowym profilu naszego jedynego rockowego czasopisma, bo "co to jest za śmieszny zespół, o którym nikt nie słyszał, hehe \m/".

Mimo wszystko upierał się będę, że prędzej fan Mogwai doceni znaczenie Metalliki, niż na odwrót. Oba zespoły są na swój sposób rockowymi gigantami a jedyna różnica w ich statusie wydaje się być czysto pokoleniowa. Metallica dotarła już do etapu "powrotu do korzeni" i wszyscy wiemy jaka jest jej obecna częstotliwość nagrywania nowych płyt. Mogwai nie dość, że nadal inspirują kolejne szeregi epigonów post-rocka, to kolejne wydawnictwa publikują praktycznie co roku.

"Do korzeni" jeszcze nie wracają, ale w ciągłym strumieniu regularnych albumów, remiksów, epek, progres Mogwai nie jest łatwy do uchwycenia i wydaje się dość umowny. Zależy przede wszystkim na ilości dobrych pomysłów na kompozycje, których niestety brakowało na "Rave Tapes". Ale tradycyjnie dla Mogwai po albumie przychodzi dodatek, tym razem znów w postaci epki. Po "Hardcore Will Never Die, But You Will" otrzymaliśmy i cały remiksowy album, i epkę, która stanowiła jednak w pełni samodzielne i przy okazji bardzo dobre dzieło. "Music Industry 3. Fitness Industry 1." takim nie jest, choć po raz kolejny pokazuje potencjał formatu epki, przynosi bowiem trzy premierowe utwory i trzy remiksy z "Rave Tapes".


Nowe kompozycje nie przynoszą, z jednym wyjątkiem, aż takiej różnicy jaką było "Earth Division" w stosunku do "Hardcore Will Never Die, But You Will". "History Day" to typowe późne Mogwai, melodyjne i ujęte w pięciominutowe ramy, które spokojnie mogło by się znaleźć na "Happy Songs For Happy People", "The Hawk Is Howling" czy na ścieżce dźwiękowej do "Les Revenants". "HMP Shaun William Ryder" to już jednak powrót do Mogwai wczesnego, choć nadal w pięciominutowym formacie. Utwór zatem większy nacisk kładzie na niepokój niż na melancholię i w starym dobrym stylu eskaluje oraz gra zestawieniem gitarowych ścian z nagłymi wyciszeniami. Największą niespodzianką jest oczywiście "Teenage Exorcist", autentyczna, krótka i intensywna piosenka z refrenem tak chwytliwym, że ocierać się może wręcz o, za przeproszeniem, pop-punkowy przebój. Lecz nie powinna dziwić nikogo, kto pamięta, że i Mogwai na wczesnej kompilacji "Ten Rapid", i Hood sprzed czasów Domino Records, zbliżali się do późniejszego post-rocka właśnie od strony surowych, noise'owych piosenek.

Remiksy, przynajmniej te, po których można było obiecywać sobie najwięcej, rozczarowują. "Re-Remurdered" w wersji Blanck Mass, czyli połowy Fuck Buttons, brzmi przyciężko niczym techno-industrial z końca lat 90-tych i może odnalazło by się wtedy na soundtracku do "Matrixa". Nils Frahm przerobił "The Lord Is Out Of Control" na typowe dla siebie kruche pianino z lekko tylko przybrudzonym oryginalnym motywem. Najbardziej udany remiks pochodzi zatem od twórcy najmniej znanego. Pye Corner Audio rozpoczyna "No Medicine For Regret" od poligonalnego krajobrazu rodem z ostatniego albumu Thoma Yorke'a, by po pojawieniu się bitu zawędrować regiony, w których blisko dwadzieścia lat temu królować mógł Jean Michel Jarre.

Zarówno remiksy, jak i epki, mogą być pełnowartościowymi i niezależnymi wydawnictwami. "Music Industry 3. Fitness Industry 1." nie ma jednak aż takiego ładunku wartości dodanej, by być czymś więcej niż tytułem wyłącznie dla fanów. A może się mylę. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

2 grudnia 2014


TONY BENNETT & LADY GAGA Cheek To Cheek, [2014] Interscope || Do "Cheek To Cheek" podejść można trojako. Ten pozornie niezobowiązujący album potraktować można jako kolejny dowód niebywałej witalności i aktualności Tony'ego Bennetta, intrygujący skok w bok w działalności Lady Gagi, czy wreszcie jako lekką i przyjemną płytę, gładko odnajdującą się jako perfekcyjna ścieżka dźwiękowa w przedświątecznym okresie. By w pełni docenić ten zestaw klasycznych kompozycji należy umieścić go we właściwym kontekście, nie zawsze zrozumiałym dla europejskiego słuchacza.

Bo oczywiście, Lady Gadze dostać się może za to, że jest sztuczną, popową, plastikową (plus szereg dowolnych epitetów rodem ze słownika słuchających autentycznej i prawdziwej muzyki, zatrzymanych w czasie gdzieś w latach 90-tych terazrockowców) gwiazdką, Tony'emu Bennettowi zaś za bycie pazernym, zmumifikowanym i niemodnym starcem. Prawda jest taka, że niezależnie czy słuchacie death metalu, jazzu, dark ambientu, elektroakustycznych dronów czy podwórkowego hip-hopu, cała współczesna muzyka jest elementem kultury popularnej.

Pop-kultura, jak większość kluczowych dla XX wieku zjawisk, jest wynalazkiem amerykańskim. Zaczyn współczesnej, masowej kultury zaczął się kształtować w kulturowym, narodowym i rasowym tyglu Stanów Zjednoczonych końcówki XIX wieku. Przełamanie dawnych barier stanowych, pojawienie się zarówno miejskiej inteligencji, jak i klasy robotniczej, czy później klasy średniej, nowe środki komunikacji, rozwój mediów, najpierw prasy, potem radia i wreszcie telewizji, to wszystko wymusiło powstanie nowej kulturowej pożywki dla mas, co tylko nabrało tempa z niesamowitym rozwojem ekonomicznym Stanów w początkach wieku XX. Nawet więc gdy Ameryka pogrążyła się w Wielkim Kryzysie, jej globalny kulturowy wpływ tylko nabierał tempa.


Swing stał się antidotum na pokryzysową rzeczywistość lat 30-tych i 40-tych, do swej złotej ery nawiązał powtórnie już w warunkach powojennych na przełomie lat 50-tych i 60-tych. Stąd było już bardzo blisko do pierwszych singli, sukcesów Franka Sinatry, nowego formatu albumu, rock'n'rolla i prawdziwej eksplozji popu jako muzyki popularnej, najważniejszego zjawiska w kulturze XX wieku.

Irving Berlin, bracia Gershwin, Cole Porter, Duke Ellington są więc nie tylko bohaterami pop-kultury, ale i historycznymi ikonami, świadectwem czasów, w których twórcy piosenek byli nadal zwani kompozytorami. "Cheek To Cheek" jest zatem w pewien sposób dokumentem, do tego dokumentem najwyższej jakości. Piosenki są perfekcyjnie zaaranżowane i wyprodukowane, w zależności od potrzeb pełne są broadway'owskiego rozmachu lub barowej atmosfery. Bennett już w "Anything Goes" pełen jest werwy i energii, by w "Sophisticated Lady" zabrzmieć wręcz rozdzierająco.


Zabawne, ale i satysfakcjonujące mnie są reakcje spod znaku "O mój Boże, nigdy bym nie przypuszczał, że z przyjemnością będę słuchać płyty Lady Gagi". Parokrotnie słyszałem je osobiście, lecz zdarzają się też krytykom rodem z największych mediów. Jeśli autor The Daily Best, czyli zasadniczo internetowej wersji Newsweeka, z niedowierzaniem przyznaje, że Gaga jest znakomitą jazzową wokalistką i prędzej w jej miejscu spodziewałby się... Beyoncé, to nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z pobłażaniem.

Gaga flirtowała już z jazzem na wydanej parę lat temu świątecznej epce. Kto jednak zajrzał pod popowo-eurodance'ową warstwę klasycznych singli Lady Gagi, musiał przekonać się jak znakomitą jest wokalistką. Wraz z "Cheek To Cheek" nie trzeba już wyszukiwać klipów na YT, ma się tutaj wreszcie pełen i oficjalny dowód jej możliwości wokalnych. "ARTPOP" okazał się niewypałem, towarzyszące mu single, jak i cała promocja albumu porażką. Gaga szybko zrezygnowała z promocji płyty i podbiła średnią swej dyskografii współpracą z Bennettem. Gdyby na jej miejscu faktycznie stała gwiazda kalibru Beyoncé, "Cheek To Cheek" nabrałoby zapewne więc nieznośnego blichtru na kosmiczną skalę. Lady Gaga zaś, być może po doświadczeniach z "ARTPOP" spokorniała, dając nam płytę wyważoną, stylową, potencjalnie najlepszą w jej karierze. Może jednak odrobinę więcej gwiazdorstwa by się przydało, bo "Cheek To Cheek" zasługują na zdecydowanie większą uwagę, niż ta którą obecnie się cieszy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

1 grudnia 2014


LEONARD COHEN Popular Problems, [2014] Columbia || W książeczce do jego trzynastego studyjnego albumu znajdziemy szereg zdjęć Cohena zajętego czyszczeniem butów. Prozaiczna, pozbawiona większej głębi czynność zilustrowana została krok po kroku. Emanuje z niej jednak absolutny spokój, który Leonard Cohen osiągnął bynajmniej nie z racji swojego wieku. I live the life / I left behind / I live it full / I live it wide / Through layers of time / You can't divide śpiewa w symptomatycznie zatytułowanym "Nevermind". Choć najbardziej dla nas czytelne będą starotestamentowe odniesienia w "Samson In New Orleans" czy "Born In Chains", to filozofia buddyzmu sączy się z jego słów, będąc zapomnianym kluczem do fenomenu 80-letniego Kanadyjczyka.

Pamięć o żydowskim pochodzeniu Cohena jeszcze pobrzmiewa w świadomości słuchaczy. Uświadomienie sobie, że jeden z czołowych "amerykańskich bardów" jest w istocie Kanadyjczykiem, zdaje się być za każdym razem zaskakujące, choć nie ma większego znaczenia dla jego twórczości. Na pierwszy plan wysuwa się natomiast jego wiek. Poprzedni, znakomity album "Old Ideas" w doskonale autoironiczny sposób tą kwestię komentował, zarówno lirycznie, jak i muzycznie. Nareszcie żywe aranżacje były wyczekiwanym powiewem świeżości, choćby po okropnym, syntetycznym brzmieniu "Ten New Songs". Podczas gdy cały świat uległ fascynacji wiekiem Cohena, ten, po najkrótszej w karierze przerwie, ze spokojem przygotował kolejny album.


Źródło ciepła i witalności Cohena staje się całkiem oczywiste, jeśli jego przejścia na buddyzm szkoły rinzai zen w latach 90-tych nie potraktujemy jako płytki, new-age'owy kaprys celebryty. Ego i inteligencja Stinga pozwoliły mu na odkrycie w buddyzmie co najwyżej uroków tantrycznego seksu, Cohen natomiast udał się na tradycyjne dla zenu rinzai paroletnie odosobnienie a filozofię tą zaprzągł nie tylko do swego życia, ale i muzyki oraz poezji. "Almost Like The Blues" okazuje się prawie-bluesem, bo tej spowiedzi grzesznika przemyca słowa There's no G-d in Heaven / And there is no Hell below / So says the great professor / Of all there is to know. Najpełniej ciężko pojmowalną buddyjską "obojętność" oddaje Cohen we wspomnianym już "Nevermind" słowami And all of this / Expressions of / The Sweet Indifference / Some call Love.

Za postawą tą skrywa się jednak głębokie współczucie i życzliwe poczucie humoru. Tragedię "Almost Like The Blues" oddaje wersami There's torture and there's killing / There's all my bad reviews. Otwierające album "Slow" tylko pozornie wydaje się być komentarzem do wieku Cohena, ze słów It's not because I'm old / It's not the life I led / I always liked it slow / That's what my momma said / ... / You want to get there soon / I want to get there last przebija wręcz lekko frywolna afirmacja spokojnego życia.

Muzycznie płyta intryguje o tyle, że nigdy nie jesteśmy do końca pewni, czy kolejne, tradycyjne stylistyki Cohen traktuje na serio, czy z przymrużeniem oka. Choć nadal ma ewidentną słabość do żeńskich chórków, to na "Popular Problems" usłyszymy i country w "Did I Ever Love You", i południowy blues-rock w "My Oh My", i późne The Doors w "A Street" i "Nevermind", tu i ówdzie pojawią się ciepłe klawisze, pianino, dęciaki, całość jednak brzmi skromnie i niewymuszenie.

Większość zagadek Cohen rozwiązuje w finałowym "You Got Me Singing", muzycznie najbliższym dzisiejszego indie-folku/country. Śpiewając Even tho' the news is bad / Even tho' it all looks grim / You got me singing / The Hallelujah hymn nie tylko, w podobnie autoironiczny sposób co Sinead O'Connor, dekonstruuje swój największy muzyczny sukces, ale i podpowiada zrozumiałe dla każdego rozwiązanie. "Popular Problems" z tytułu albumu popularne są dlatego, ponieważ są naturalną częścią życia. Będący praktycznie w wieku mojego dziadka Cohen może przemycać nam najbardziej wyrafinowane koncepcje, ale w ostateczności podpowiada, że czasem wystarczy po prostu zaśpiewać. 8/10 [Wojciech Nowacki]

25 listopada 2014


CARIBOU Our Love, [2014] City Slang || “Can’t Do Without You” to najlepszy tegoroczny kandydat to niemal wymarłej już kategorii letniego przeboju. Wydany w lipcu singiel niesamowicie podgrzał atmosferę przed zapowiedzianym na październik albumem. I nic dziwnego, kontynuował taneczną, deep-house’ową stylistykę doskonale przyjętego „Swim”, ale jeszcze bardziej uwypuklał jej przebojowy potencjał, tutaj wręcz bezwstydnie popowy.

„Our Love” miało być zatem po raz pierwszy w przypadku Caribou wyraźną kontynuacją i poszerzeniem brzmienia poprzedniego albumu. Dan Snaith zawsze był twórcą rozpoznawalnym, ale każda z wcześniejszych płyt, choć poruszających się w szerokich granicach muzyki tanecznej, niosła ze sobą swój własny charakterystyczny sznyt. Na „The Milk Of Human Kindness” był to kraut/math/post-rock, na „Andorra” hippisowska psychodelia i pop lat 60-tych, wreszcie “Swim” zawędrowało w najbardziej oczywiste regiony współczesnej elektroniki, proponując jednak wyrafinowane i przystępne zarazem podejście znane choćby z płyt Four Tet.


Jeśli Snaith zdecydował się pozostać na drodze, która przyniosła mu największy i zasłużony sukces, należy tylko przyklasnąć, kto jak kto, ale Caribou może ją eksploatować nadal w ciekawy sposób. „Our Love”, owszem, kontynuuje elektroniczne podejście „Swim”, jest jeszcze przystępniejsze, ale zakłada bardziej „osobistą” i „emocjonalną” wymowę. W efekcie, zamiast „Swim” jeszcze bardziej tanecznego, otrzymujemy „Swim” spokojniejsze, ugładzone i pozbawione jakiegokolwiek intrygującego pierwiastka. „Can’t Do Without You”, pierwszy singiel i pierwszy utwór na płycie, okazuje się być zatem zmyłką.

Dotrzymywać mu kroku może jedynie kompozycja tytułowa, nabiera nagle zdecydowanie najwyraźniej house’owego charakteru. Jest też chyba jedyna, która w jakikolwiek sposób się rozwija i zaskakuje. Nie ma oczywiście nic złego w monotonni czy braku wewnętrznego progresu poszczególnych kompozycji, jeśli jednak oparte są na dostatecznie interesujących motywach. Tymczasem większość „Our Love” przemija lekko, łatwo i niezauważalnie. Utwory miewają niemal szkicowy charakter („All I Ever Need”) albo brzmią jak przerywniki wycięte z większej całości („Julia Brightly”), w większości jednak są równie ładne, co niezapamiętywalne (piosenkowe „Silver” czy „Back Home”, ten drugi niebezpiecznie bliski ostatnim poczynaniom Röyksopp, co dla Caribou nie jest bynajmniej komplementem).


„Mars” wyróżnia się jedynie afrobitowym brzmieniem, charakterystycznym dla Daphni, drugiego wcielenia Snaitha. „Second Chance” zaś tym, że jest wyjątkowo miałką kompozycją, niemającą nic wspólnego z dorobkiem Caribou. Dobieranie sobie nudnawych wokalistek to objaw starzenia się w stylu Bonobo, efekty mogą być jednak lepsze lub gorsze. Miałka Jessy Lanza jest bardzo słabym wyborem, co tylko potwierdziła swym wymęczonym występem na koncercie Caribou.

Nie twierdzę bynajmniej, że „Our Love” to zła płyta, zważywszy jednak na talent i dotychczasowe działania Caribou jest niezmiernie rozczarowująca. Nie ma też nic złego w łagodzeniu brzmienia i poszerzaniu przystępności. Jeśli jednak „Swim” było albumem niezwykle ciekawym i przy okazji przyjemnym, to na „Our Love” jest już tylko przyjemnie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2014


HOW TO DRESS WELL [19.11.2014], Futurum, Praha || Obcowanie z muzyką na żywo i z płyty to całkowicie odmienne doświadczenia. Ta banalna prawda czasem jednak spada na nas jak grom z jasnego nieba i takim właśnie był dla mnie koncert How To Dress Well. Widziałem w tym sezonie Caribou, widziałem Swans, ale to Tom Krell, do którego poprzedniej płyty "Total Loss" wracałem jedynie okazjonalnie, stoi za bodaj najbardziej udanym i angażującym koncertem tego roku.

Zawsze uważałem How to Dress Well za jednego z najsmutniejszych przedstawicieli alternatywnego popu/r'n'b, które nie jest bynajmniej stylistyką jakoś specjalnie przeze mnie cenioną i potrafię w niej znaleźć ciekawszych wykonawców. Po wstępnych przesłuchaniach kupionej wreszcie na koncercie najnowszej płyty "What Is This Heart?" widać, że bogatsza stała się zarówno nie tylko muzyka, ale i spektrum emocji. Jednak to kontrast między czasem rozdzierająco smutną (w najlepszym razie melancholijnie romantyczną) muzyką a absolutnie naturalnym a niewymuszonym poczuciem humoru Krella i jego zespołu był największym motorem tego niezwykle udanego wieczoru.


Czego, że zatem dowiedzieliśmy? Że Kanada nie jest fajna, że Tom lubi Prince'a z The Revolution, Fleetwood Mac, The War On Drugs oraz zdjęcia nagich mężczyzn na koniach, przede wszystkim zaś, że za swobodna i wyjątkową atmosferą występu stał fakt, że był to praktycznie ostatni koncert trasy. Dzień później How To Dress Well zagrać mieli w Wiedniu, ale na festiwalu, więc klubowe warunki użyli sobie po raz ostatni w Pradze.

Nie użyli ich sobie jednak w... Poznaniu. Komplementując praską publiczność Tom wspomniał, że dzień wcześniej czuł się jakby grał przed "grupą zakonnic", koncert był prawdziwie shitty a w połowie chciał zejść ze sceny. Ups. W rozmowie po koncercie nie pamiętał nawet nazwy klubu w którym w Poznaniu występował (Eskulap, cóż), na osłodę jednak bardzo dobrze wspomina wcześniejszy występ w maleńkim Spocie.


Praska lokalizacja nie należała do typowych, smíchovski klub Futurum znany był do tej pory z przaśnych dyskotek w stylu lat 80-tych i 90-tych a jego retrofuturystyczny wygląd prezentuje się jak wyjęty prosto z BioShocka. Początkowo miałem wrażenie, że być może w innym miejscu koncert tego kalibru przyciągnąłby większą publiczność a pod "innym miejscem" na myśli miałem naczelną praską hipsternię MeetFactory. Gdy w połowie zdałem sobie jednak sprawę z niezwykłej ciszy i panującego skupienia, wiedziałem, że podobne warunki nie byłyby do osiągnięcia w klubie do którego niektórzy chodzą się głównie po to, by otagować się na późniejszych zdjęciach.

Rozśpiewany Krell był w znakomitej formie, szczególnie zwracała uwagę precyzja i zręczność z jaką posługiwał się dwoma mikrofonami i szeregiem pogłosów. Służyły zresztą jedynie jako dodatkowy, zwiększający napięcie akcent, Tom radzi sobie bowiem doskonale bez żadnych wspomagaczy co tylko udowodniła zaśpiewana na sam koniec piosenka a capella. Zespół natomiast nie tylko dotrzymuje mu kroku w dowcipach, ale i nadaje prawdziwej głębi kompozycjom na płytach zdominowanych głównie przez wokal. How To Dress Well na żywo to wyjątkowa kombinacja muzyki, komunikacji i bezpośredniości, z potencjałem zainteresowania i utrzymania uwagi niemal każdego. Może poza grupą zakonnic. [Wojciech Nowacki]

14 listopada 2014


BLONDE REDHEAD Barragán, [2014] Kobalt Music || O ile albumem "23" Blonde Redhead sięgnęli wierzchołka popularności, o tyle "Penny Sparkle" spotkało się z chłodnym przyjęciem a grupa niemal z miejsca spadła do pobłażliwej kategorii dawnych legend z przeciętnymi nowymi płytami. "23" było największym sukcesem komercyjnym zespołu regularnie odmieniającego swoje brzmienie. Wydane przez 4AD nie tylko przyniosło autentyczne przeboje, ale i wpisało się we wznoszącą się wtedy falę dream-popu. Zwrot w stronę chłodnej elektroniki i syntezatorów na "Penny Sparkle" niezasłużenie pogrzebał album wśród krytyków, na poziomie melodii i kompozycje niewiele ustępował poprzednikowi.

"Barragán" zatem nie należało do wyczekiwanych albumów. Spośród tych, którzy zarejestrowali jego wydanie, część automatycznie uznała go za podążający ścieżką "Penny Sparkle". Tymczasem ścieżka ta nie była wcale błędną a muzycznie "Barragán" zdecydowanie różni się od poprzednika i jawi się jako całość co najmniej intrygująca. Podobnie jak okłada, która bije popartowo-modernistycznym chłodem, ale jednocześnie skupia się na zdjęciu embriona, tak samo muzyka w zaskakujący sposób miesza elektroniczny minimalizm z niemal folkową naturalnością.

Tytułowe dwuminutowe intro jest miniaturą w starym folkowym stylu, z akustyczną gitarą, fletem, wsamplowanymi dźwiękami ptaków i ogrodu. Sample te przewijają się przez album ujmując go w zaskakująco ciepłą klamrę. Powtarzają się też motywy, szczególnie jeden, grany na klawesynie, pojawia się po raz pierwszy w niby typowej dla Blonde Redhead piosence "The One I Love" i dodaje płycie barokowego posmaku. Bynajmniej nie w sensie aranżacyjnego bogactwa, ale detali łamiących utarte przyzwyczajenia.


Charakterystyczne brzmienie Blond Redhead usłyszymy w surowym "Lady M" czy "Cat On The Roof", zbliżającym się dźwiękowych zabaw a'la Deerhoof czy wręcz Gorillaz. W "No More Honey" mamy już kanciasty, zniekształcony refren, "Penultimo" zaś, choć również wychodzi z tradycyjnego dla Blonde Redhead warsztatu, okazuje się bardzo mocną piosenką, daleką od sennego chłodu, inkorporując jednocześnie w praktycznie finałową kompozycję wszystkie niemal wyróżniki "Barragán".

Jednym z nich jest też położenie większego nacisku na męskie wokale. Choć Kazu Makino dzieliła się obowiązkami wokalistki z jednym z braci Pace już na wcześniejszych płytach, tutaj jednak wydaje się dominować mniej niż na "23", kiedy to dream-popowa stylistyka automatycznie spajała się z jej leniwym głosem. Tutaj nie usłyszymy jej choćby w dziewięciominutowym, syntezatorowym "Mind To Be Had", rozpoczynającego się niemal od cytatu z Forest Swords, choć nie rozwijającego się w żadnym określonym kierunku.

Do elektroniki początku stulecia odwołuje się sześciominutowe "Defeatist Anthem (Harry And I)", w którym po karuzelowym początku pojawia się zniekształcona gitara akustyczna i subtelny elektroniczny bit a my musimy odświeżyć ówczesne pojęcie "emotroniki". I wreszcie "Dripping", utwór w karierze Blonde Redhead chyba w najbardziej oczywisty sposób przebojowy, czysty synth-pop jakby wyjęty z ostatniej płyty Little Dragon.

"Barragán" miało być jeszcze chłodniejsze, bardziej minimalistyczne i elektroniczne od "Penny Sparkle". Tymczasem nic nie jest tutaj oczywiste, są tu elementy typowe dla tria w warstwie kompozycyjnej, ale pozostałe zadziwiają i intrygują. W pewien sposób jest nawet concept-album a jeśli jego tytuł jest faktycznie nawiązaniem do meksykańskiego architekta-modernisty, twierdzącego, że budynki nie są tylko "maszynami do mieszkania", to Blond Readhead zdaje się pokazywać, że nawet w pozornie odhumanizowanej muzyce znajaduje się zaskakująco dużo naturalnego elementu ludzkiego. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

5 listopada 2014


JAZZPOSPOLITA Jazzpo!, [2014] Postpost || Przysiągłbym, że od ostatniego albumu Jazzpospolitej minęło znacznie więcej czasu niż regularne dwa lata. Świadczy to tylko o tym, że brakuje równie ekscytującej muzyki. A ekscytację pamiętać musi każdy, kto miał przyjemność uczestniczyć w jednym z koncertów po wydaniu pierwszego albumu. Porywające występy kwartetu nie znały ograniczeń, Jazzpospolita grała z taką samą werwą w małych klubach, jak i supportując największych, żeby wspomnieć choćby Bonobo, którego zespołowe koncerty nie mogą marzyć o porównywalnej skali energii i zaangażowania co Jazzpospolita.

W tym roku otrzymaliśmy już solowy debiut Michała Przerwy-Tetmajera, gitarzysty zespołu, mierzący do zbliżonej grupy słuchaczy, ale jazzowe odniesienia i konstrukcje pojmujące w bardziej intelektualny sposób. Wyróżnikiem jednak trzeciej płyty jego macierzystego zespołu jest właśnie większa niż dotychczas rola gitary elektrycznej. Jazzowe pasaże znalazły swe ujście w „Doktorze filozofii”, „Jazzpo!” tymczasem jest płytą o bodajże najbardziej rockowym charakterze w karierze grupy.


Choć wzajemnie jazzowe nawoływania gitary i klawiszy rozpoczynają album w kompozycji „Balkony”, to w tym samym gęstym utworze, elektryczna gitara pokazuje mocniejszy, rockowy pazur. Podobnie w krótki, intensywnym i rozpędzonym „Motor motor motor”, czy w rytmicznej „Istocie” o mniej niż dotychczas skomplikowanej strukturze. Na poziomie elementarnej energii można zatem tym razem mówić po prostu o rocku, zamiast o często wcześniej w przypadku Jazzpospolitej stosowanej etykiecie post-rocka. Choć i ta stylistyka na „Jazzpo!” się pojawia, choćby stopniowo nabierającym przestrzeni, niemal 9-minutowym „Locie”, echa Tortoise odnaleźć można z kolei w „Dobrze jest mieć odznakę”.

Nie da się zapomnieć, że jest to prawdzie zespołowe dokonanie i każdy z instrumentalistów ma tutaj wyraźną rolę do odegrania. Nie chodzi jednak o solowe popisy, ale o wzajemnie przeplatanie się instrumentów, często o odmiennym charakterze, co tylko poszerza paletę barw albumu. Jeśli zadziorna gitara brzmi tu miejscami wręcz agresywnie, to klawisze z kolei wprowadzają do gry najbardziej klasyczny element. Na pracy klawiszy opiera się w znacznej mierze ponad ośmiominutowy „Topniejący śnieg”, ale równocześnie w „Widzieliśmy ich trzy dni temu” okazują się wręcz rockowo-psychodelizujące, co świetnie wzbogaca ten gnany funkową linią basu utwór. Sekcja rytmiczna zawsze była jednym ze znaków rozpoznawczych grupy, mocniejszego akcentu dostarcza tym razem w szeregu kompozycji rytmiczna perkusja.

Nie tylko jednak poszczególne instrumenty, ale wymowa całych utworów świadczy o talencie Jazzpospolitej. „Pogadanka” naprawdę ma rozgadany „charakter”, „Opary” są powolne, mocne i kroczące, podczas gdy delikatne, ilustracyjne „Jedno jabłko mniej” wprowadza bajkową atmosferę. Wszystkich tych niuansów można nie zauważyć od razu przy pierwszym, pobieżnym przesłuchaniu, „Jazzpo!” potrzebuje zarówno odrobiny czasu, jak i skupienia. Podobnie jak nowy Skalpel nie dostarcza nam oczywistych i z miejsca chwytliwych melodii, ale o ile wrocławianie stawiają na przystępność, o tyle Jazzpospolita okazuje się nieco bardziej wymagająca. Ale przez to i bardziej ekscytująca. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]