29 sierpnia 2013


AUTUMNIST Sound Of Unrest, [2013] Starcastic / Deadred Records || Interesującym jest fakt, jak ciekawa i prężna, choć przecież stosunkowo niewielka, jest słowacka scena elektroniczna. Zwłaszcza w porównaniu z polską. Podobno każdy twórca muzyki elektronicznej na Słowacji chce brzmieć jak Amon Tobin i bynajmniej nie jest to opinia dyskredytująca. Wystarczy przesłuchać choćby wydawnictwa labelu Exitab, by uświadczyć światowego poziomu.

Vlado Ďurajka już ponad dekadę temu tworzył pod szyldem Abuse stylową muzykę, przekraczającą podziały gatunkowe a jednocześnie spójną i relaksującą. Charakterystyczną soundtrackową atmosferę zapowiadała już EP „Sleepfields”, jednak największego jak do tej pory uznania doczekał się album wydany pod nowym pseudonimem Autumnist. Odmienne stylistyki nadal służyły wykreowaniu spójnego klimatu, któremu też podporządkowana była niebanalna piosenkowość materiału „The Autumnist”. W przeciwieństwie jednak do Abuse Ďurajka ograniczył tutaj ilość sampli na rzecz żywych instrumentów, osiągając kolejny stopień wyrafinowania.



Na kolejny album Autumnist musieliśmy czekać aż cztery lata. Opłaciło się, gdyż „Sound Of Unrest” posiada tylko jedną wadę, licząc nieco ponad pół godziny pozostawia wielki niedosyt, będąc jednak albumem bardzo kompaktowym i skończonym. Już otwierająca „Tunguska” oferuje nam filmową atmosferę kontrowaną udanym bitem, hipnotyczny „Some Ground” wyraźnie odwołuje się do tradycji trip-hopu, „Bogeyman” do nu-jazzu spod znaku Bonobo, „Rehash” dzięki udziałowi koszyczan z Jelly Belly pobrzmiewa shoegaze’em, a to tylko najbardziej oczywiste tropy przewijające się przez te złożone, lecz piosenkowe kompozycje.

Nie tylko ograniczenie sampli na rzecz żywych instrumentów uwypukla piosenkowy charakter większości materiału. Dodatkowego ciepła i emocji dodają mu wokale a wielką ich zaletą jest to, że są to praktycznie wyłącznie męskie głosy. Kobiece wokale w tego typu muzyce wydają mi się coraz bardziej banalne i podobne do siebie a silenie się na oryginalny żeński głos często okazuje się niestrawne w skutkach. Richard Imrich, Oleg Tera i Boris z Jelly Belly prezentują zbliżone, mruczące i inwazyjne wokale, dodatkowo potęgując napięcie emocjonalne „Sound Of Unrest”.

Ten krótki album jest bowiem niezwykle intensywny, co słychać już w singlowym „A Distant Speck”, miejscami niepokojący, jak w kolejnym singlu „Tiny Bit”, często udanie gradujący napięcie, jak w hipnotycznym „Some Ground”. „Sound Of Unrest” to światowy poziom, zero nudy i absolutnie stylowe ujęcie wszystkiego co w elektronice niekoniecznie najmodniejsze, ale z pewnością najlepsze. Jeśli komuś się spodoba, to warto by postarał się o płytę na fizycznym nośniku. Choć w Czechach i na Słowacji coraz częstszym zjawiskiem w alternatywnych kręgach jest wydawanie muzyki wyłącznie w postaci i na winylu, to „Sound Of Unrest” otrzymać możemy też na płycie kompaktowej, w pięknej, ręcznie drukowanej okładce z ekologicznego kartony. Na którym dodatkowo rozczula, niewiarygodny dla Polaków, logo słowackiego Ministerstwa Kultury, jako jednego ze sponsorów tego wydawnictwa. 8/10 [Wojciech Nowacki]

DAFT PUNK Random Access Memories, [2013] Columbia || Nowe dzieło Daft Punk wyskoczyło jak wilk zza krzaków pożerając  na pierwszym miejscu wyznawców znanej od lat, stylistyki robotów. Z ich ust popłynęły ostre słowa krytyki gdy światu pokazała się w całej krasie płyta „Random Access Memories“. Plotki mówiły: „Daft Punk wydało okrutnie słabą płytę“,czy słusznie?

Zgodzić się należy, że nie jest to płyta mocna brzmieniowo. Jest zdecydowanie wycofana i o wiele spokojniejsza niż choćby debiutancki krążek „Homework“. Nie uświadczymy też tutaj energetycznych bomb w stylu „Robot Rock“ czy dziwolągów typu „Steam Machine“ z wydanej osiem lat temu „Human After All“.

Gdyby dzieła duetu porównać do istoty ludzkiej, to można by stwierdzić że ich najnowsze dziecko jest po prostu pozbawione dysfunkcji i w przeciwieństwie do pozostałych nie będzie potrzebowało konsultacji psychiatrycznej.

Paradoksalnie, jednym z moich ulubionych utworów na tym krążku jest znajdujący się na pozycji drugiej „The Game Of Love“. Ma on w sobie niesamowitą magię, i w niezwykle uroczy sposób nie przypomina poprzednich dokonań duetu. Jednak jego przekaz kojarzy mi się nieco z „Something About Us“ z krążka „Discovery“. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że tworzą one swoistą symbiozę i są dopełniającą się opowieścią.

Co do singlowego „Get Lucky“(które doczekało się już około mnóstwa coverów różnej maści) oraz „Lose Yourself To Dance“, w których głosu udzielił Pharell Williams, to słuchając tych kawałków myślę sobie: "w której szufladzie on się chował te wszystkie lata"? Nie twierdzę, że nie ma w swojej karierze znamienitych dokonań, ale w połączeniu z robotami wychodzi to na prawdę zjawiskowo. To są super funkujące numery, przy których stopy i bioderka same zaczynają się ruszać, nawet jeśli nie mamy na to ochoty ani czasu.

Właściwie nie ma na tym wydawnictwie utworu, który w jakikolwiek sposób by mnie zawiódł. W całości czuje się delikatną skłonność do archaizacji brzmienia, do powrotu do dawnego myślenia o muzyce rozrywkowej. Przy czym, wszystko brzmi spójnie i czuję doskonale że to jest przemyślany koncept album.

Odnoszę wrażenie, że recenzenci skazujący tę płytę na mentalne wygnanie, nie rozumieją podstawowej rzeczy. Otóż artysta w swoim życiu ewoluuje, staje się coraz bogatszy w doświadczenia, które zmieniają jego postrzeganie świata. I nie powinno nikogo dziwić, że tak tajemniczy muzycy jak francuski duet DP, skrywają w sobie wiele odmiennych stanów emocjonalnych. Nie jest to co prawda wybitny album ale z pewnością warty polecenia. 7/10 [Agnieszka Hirt]

27 sierpnia 2013


D.O.M. D.O.M., [2013] French Girls Records || Po części znana z Old Time Radio subtelna elektronika, charakterystyczny bas Piotra Salewskiego oraz jego łagodnie mruczący, dochodzący z głębi wokal złożyły się na „Dowódcę wiatru”, pierwszy singiel projektu D.O.M. Tekst utworu zawiera w sobie tyle obrazów, że nie sposób za nimi nadążyć, kompozycja rozpływa się jednak w drugiej części, by przejść w ambientową „Levandula spica”, w której kraftwerkowy syntezator kontrastowany jest z „ludzką” gitarą.

Old Time Radio należy do moich ulubionych i jednocześnie najbardziej niedocenianych polskich zespołów. Kilka płyt na koncie, niewielkie koncerty a trójmiejskie trio pozostaje nadal bezpretensjonalne i niezwykle sympatyczne. Ostatnia, choć nietypowa, bo zawierająca piosenki dla dzieci, płyta „Stare radyjko gra dla dzieci” spotkała się chyba z najszerszym odzewem. Mam nadzieję na kolejny album Old Time Radio, który być może zwróci na nich zasłużoną większą uwagę, tymczasem basista Piotr Salewski proponuje swoje solowe dokonania, roboczo szufladkowane jako kraut-rockowe.


Debiutancki singiel pokazywał jednak bardziej rozwinięcie elektroniki w wydaniu Old Time Radio, nawiązującej do nowych brzmień początku XXI wieku, spod znaku Hood czy The Notwist i rozmytej melancholią w stylu Low. Dopiero pełen album D.O.M. pokazuje, choć nie od razu, bogatsze stylistycznie oblicze, w tym i faktycznie krautowe. Mechaniczny początek „W ruchu” bardziej bowiem zmierza w stronę shoegaze’u a następująca po nim autentycznie przebojowa „Lista”, z bitem z automatu, syntezatorem i gitarą a’la The Cure brzmi niemal jak ejtisowy synth-pop.

Odrobina krautowej motoryki pojawia się dopiero w „Deset prstů”, odwołującym się jednak bardziej do pustynno-cyrkowej psychodelii przełomu lat 60-tych i 70-tych. „Dwa i pół Księżyca/Wiatr i piasek” to spojenie hałasu z piosenkowością, szczególnie zaś ładna melodia wyłania się z ambientowych pogłosów w „115-188-115”, koronkowej kompozycji, której nie powstydziłby się John Frusciante z czasów „To Record Only Water For Ten Days”.

Od tego też miejsca, z wyjątkiem singlowego „Dowódcy wiatru” kraut-rockowe nawiązania stają się bardziej czytelne, co zapewnie nieprzypadkowo łączy się z ciemniejącą atmosferą albumu. Gitarowy motyw w drugiej połowie „Ogrodów” faktycznie zbliża się do najlepszych dziś „kopistów” kraut-rocka z Beak> w „Ogrodach”. Na charakterystycznej i niezwykle urokliwej powtarzalności oparta jest też konstrukcja utworu „Oksus i Jaksartes” oraz powoli pulsujący finał „Afryka”.

Wielką zaletą jest też łagodny wokal Piotra Salewskiego, czasem odrealniony, niby ciepły, niby chłodny, teksty zaś układają się bardziej w towarzyszący muzyce ciąg scen i obrazów niż w opowieści. Jako takie nie musiałyby być nawet wydrukowane na okładce płyty. Która pozostaje jednym z najciekawszych odkryć tego roku i zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 sierpnia 2013


Pierwszym mym tekstem po dłuższej przerwie i zarazem pierwszym napisanym już na czeskiej ziemi musi być oczywiście wakacyjne wydanie „Bohemofilii”. Lato jest zazwyczaj dość spokojnym sezonem jeśli chodzi o premiery wydawnicze, ale tradycyjnie bogatym jeśli chodzi o festiwale. Czesi, co dość zaskakujące, zazdroszczą Polakom podobno bogatszego życia koncertowego (chyba na zasadzie „większy kraj – więcej koncertów”, sama Praga jednak zdecydowanie nadrabia z nadwyżką domniemane braki) oraz festiwali z Open’erem i Offem na czele (mimo częstych utyskiwań na ich organizację w polskim wydaniu – „strefy gastronomiczne”? brak możliwości wypicia piwa podczas koncertu? zgroza!). Jednak sami mają się czym pochwalić i nie chodzi tylko o najpopularniejszą u nas Ostravę.

Colours of Ostrava to zdecydowanie największy festiwal muzyczny w Czeskiej Republice, rangą występujących tam artystów zbliżony do naszego Open’era. W industrialnym otoczeniu kopalń i hut zabytkowego obszaru Dolní Vítkovice zagrali w tym roku m.in. Sigur Rós promując swój ostatni album „Kveikur“ czy The Knife z kontrowersyjnym w odbiorze quasi-spektaklem nawiązującym do „Shaking The Habitual“. Z pewnością warto było zajść na koncert freak-folkowca Devendry Banharta, którego „Mala“ jest jedną z piękniejszych płyt tego roku. Czesi zaś bardzo entuzjastycznie przyjęli Marię Peszek, która w Ostravie zaprezentowała się przy okazji jej trzeciego, jak zwykle kontrowersyjnego, albumu „Jezus Maria Peszek“. Dla Czechów rzeczywiście musiało być zaskakujące, że mamy w Polsce artystkę, która odważyła się użyć słowa „Jezus“ w tytule płyty...

Największą konkurencją dla Ostravy jest słowacki festowal Bažant Pohoda, odbywający się na letnisku w Trenčínie. Gwiazdą tegorocznej edycji było oczywiście Atoms For Peace, co z racji odwołania na ostatnią chwilę poznańskiego koncertu, było najlepszą możliwością zobaczenia nowej grupy Thoma Yorke’a. Nick Cave zaprezentował się na podobnym poziomie co na Open’erze, ale już The Smashing Pumpkins coraz częściej odbierane jest ledwie jako niezbyt udany cień dawnej wielkości grupy.

Spragnionych czysto rockowych dźwięków wita miasto Hradec Králové na festiwalu Rock for People. Po katastrofie zeszłorocznej edycji, gdy problemy organizacyjne w połączeniu z nagłą burzą uniemożliwiły odbycie się koncertu choćby Faith No More, tegoroczny Rock for People uradował publiczność przede wszystkim występem Queens Of The Stone Age, popularniejszych w Czechach niż w Polsce The Gaslight Anthem, czy koncertem… Karela Gotta. Tak, tak, kontrowersyjna decyzja o zaproszeniu Złotego Słowika na rockowy festiwal zaskakująco okazała się strzałem w dziesiątkę. Czeska rockowa młodzież tłumnie podciągnęła to wydarzenie pod kategorię „guilty pleasure”, sam zaś Gott zdobył się na odrobinę autoironii.

Z nowości płytowych warto zwrócić uwagę na nowy album hiphopowego składu Prago Union, dwupłytową kompilację Tata Bojs z okazji dwudziestopięciolecia działalności zespołu oraz na album „Sound Of Unrest” The Autumist, czyli małą porcję bardzo stylowej elektroniki ze Słowacji, która doczeka się zresztą niedługo naszej recenzji. Floex, poza granicami Czech znany jako Tomáš Dvořák, kompozytor ścieżek dźwiękowych do gier „Samorost 2“ i „Machinarium“, zapowiedział kolejną reedycję swego debiutu „Pocustone“ oraz wydanie pod koniec sierpnia nowej epki.

Na koniec ciekawa historia międzynarodowego skandalu, który sprowokował podziemny zespół z Brna. Mowa o grupie Piča z hoven, której kontrowersyjna nazwa pojawiła się w wykropkowanej wersji we wszystkich niemal czeskich i słowackich mediach. Czasem posługują się zatem symbolem ◊►≈ a w 2012 roku wydali debiutancki album „Doom na kraji lesa“, będący świetną mieszaniną gotyckiego synth-popu z czeską odpowiedzą na witch-house.

Piča z hoven wystąpiła w słowackiej telewizji, gdzie wykonała (znajdujący się zresztą na wspomnianej płycie) słowacki hymn z czeskim tekstem. Zgorszony występem poczuł się były słowacki poseł i lekarz z Nitry Štefan Paulov, który złożył na policji doniesienie na telewizję za znieważenie państwowego symbolu, domagał się odwołania jej prezesa oraz wysłał list otwarty do ministra kultury Marka Maďariča, w którym pisał „o brutalnym ataku na symbol państwowy ze strony czeskiej kapieli Piča z hoven śpiewającej po czesku słowacki hymn“. Zgorszony „niewiarygodną perwersją w wykonaniu zespołu o wulgarnej nazwie“ poczuł się również prezes Unii Słowaków żyjących zagranicą, wzywając do reakcji i prezydenta, i premiera, oraz pisząc, że „św. Cyryl i św Metody muszą się w grobie przewracać“.


Zespół w odpowiedzi zapytał, co złego jest w śpiewie hymnu po czesku oraz tym, że 170-letnia kompozycja „Nad Tatrou se blýská“ jest do dziś inspirująca, przypominając jednocześnie, że wykonuje ją w pełnej czterozwrotkowej wersji. W obronie grupy stanęła większość czeskich i słowackich mediów oraz muzycznej blogosfery. Petr Marek z niezwykle popularnej electropopowej grupy Midi Lidi natychmiast zadedykował byłemu posłowi czeski hymn zaśpiewany po słowacku. Warto w tym miejscu przypomnieć o inicjatywie sprzed paru lat, gdy słowacki label Exitab wydał darmową kompilację Slovenský národný remix, przedstawiającą interpretacje hymnu w wykonaniu młodych twórców wspołczesnej elektroniki. I żaden święty w grobie się wówczas nie przewracał. [Wojciech Nowacki]

23 sierpnia 2013


SOUNDQ Barbarians, [2013] Wytwórnia Krajowa || Z pierwszym utworem krakowiaków zetknęłam się w okolicach maja, kiedy przesłuchiwałam składankę KSM, na której znajdował się numer „Elephant’s Graveyard“. Mile mnie on zaskoczył i bardzo często przywracałam mu żywotność naciskając „replay“. Bardzo sie nakręciłam na ten album i ogromne było moje zaskoczenie kiedy w końcu przyszło zapoznać się z pozostałymi pozycjami.

Całość "Barbarians" obraca się w okolicach synth-popu, elektropopu z elementami disco. W tytułowym utworze zostały użyte sample głosu Lisy Gerrard z "The Arrival and the Reunion". Jest to jeden z lepszych utworów na płycie, no i mamy do niego przy okazji klip, który warto obejrzeć.

Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że co najmniej połowa tego albumu jest do niczego. W dużej mierze druga połowa. Kiedy czytam na blogu FYH "Bogata paleta dźwięków i instrumentów! Tkliwe momenty wokalne! Z jakim umiarem!", to w sumie mogę się zgodzić ze wszystkim, poza tym, że nie jest to zrobione z umiarem. Wokal jest tak denerwujący, że po czwartym kawałku słucha się tego na siłę a każdy kolejny utwór jest gorszy od poprzedniego. Zarówno jeśli chodzi o sam pomysł, jak i nieprzemyślane wykorzystanie instrumentarium.

Przede wszystkim mam wrażenie, że chcieli być na tym albumie na siłę trendy i super ekstra disco. Ale jakoś tak się to nie upłynnia z tekstami i tym irytującym wokalem. Jaki efekt osiągnęli? Ano właśnie taki że "replay" wciskać chce się bez przerwy, ale już po czwartym kawałku, bo odczuwa się strach przed tym co czeka nasze uszy od utworu "Cargo Planes" w dół listy.

Niestety, mimo dobrze prosperujących trzech pierwszych utworów, ten album jest bardzo przeciętny. Nie wystarczy zrobić rozrywkowej elektroniki, zaśpiewać po angielsku z wyuczoną manierą i zatrudnić Daniela Bergstranda. Trzeba jeszcze mieć pomysł na całość. A tutaj tego zabrakło. Nie będę się już dłużej rozpisywać, bo jak mawiał Bukowski "nic nie jak tak nudne jak prawda". 4/10 [Agnieszka Hirt]