9 października 2022


TAME IMPALA The Slow Rush, [2020] Fiction || "The Slow Rush" to płyta, która od samego początku silnie i świadomie naznaczona była piętnem powtórki z rozrywki. Gwałtowne przejście od indie-rocka do niepozbawionego większych ambicji synth-popu na albumie "Currents" spotkało się z wielkim, choć jednak dość zagadkowym entuzjazmem. Można było do niego podchodzić z pewną dozą nieufności, nawet pomimo autentycznie atrakcyjnych momentów, ale jego sukces praktycznie zapewnił, że na następnej płycie Tame Impala, nawet po pięciu latach, podąży identyczną ścieżką. I choć na pierwszy rzut ucha "The Slow Rush" sprawiać może wrażenie ładnej muzyki do windy, to sprawy są tu odrobinę bardziej skomplikowane.

Przede wszystkim Kevin Parker traktuje tu swój lekki i lepki niczym wata cukrowa wokal bardziej jako jedną z warstw elektronicznego instrumentarium, pozwalając wybrzmieć muzyce na pełnym oddechu i pozostawiając kompozycjom naprawdę sporo przestrzeni, nawet jeśli w istocie opierają się tylko na morfującej się rytmice. Stylowa pastelowość materiału nierozerwalnie przeplata się z nostalgią, pewną nadzieją towarzyszącą spoglądaniu na minioną przeszłość. Pomimo często odrealnionego śpiewu Parkera muzyka ta ma niewątpliwie taneczny charakter. Nie mówimy tutaj o prostych, parkietowych hitach, ale raczej o hipnotycznej dynamice wpisującej się w senny wymiar całości. Pobrzmiewają tutaj silne echa tanecznej muzyki lat dziewięćdziesiątych, ale prezentują się one frapująco żywo i organicznie.


Stąd i okazjonalne wycieczki w stronę a to soft rocka sprzed dekad, a to niemal bardziej współczesnego chillwave'u. Styl Parkera pozostaje jednak niezmiennie charakterystycznym i z miejsca rozpoznawalnym. To też jeden z powodów, dla których "The Slow Rush" jest albumem niezmiernie jednorodnym, gdy w połowie zdaje się lekko zwalniać i znów przyspieszać, może też zacząć wydawać się po prostu za długim. Bynajmniej nie jest to wada, płyta ciepło się przesypuje, niczym okładkowa hałda piasku, dostarczając tym samym sporą dozę komfortu, nieoczekiwanie zapraszającego do kolejnych odtworzeń.

Za parę lat okazać się może, że "The Slow Rush" nie będzie szczególnie pamiętnym albumem w dyskografii Tame Impala. "Currents" było może bardziej różnorodne, ale też w ogólnym rozrachunku miejscami irytujące i pretensjonalne. W pewien sposób mamy więc tutaj do czynienia ze znaczącą poprawą. Spójność tworzy senność, senność dostarcza komfort, komfort sprawia, że płyta ta może być dobrym towarzyszem na wiele dni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki}

25 marca 2022


AGNES OBEL Myopia, [2020] Deutsche Grammophon || Dwa lata temu znajdowaliśmy się wszyscy w całkowicie innym miejscu. Agnes Obel szykowała się do wydania swojego czwartego albumu, pierwszej prawdziwie ważnej płyty 2020 roku, podążyć za nią miała i trasa koncertowa, co tylko wzmogło mój żal za mieszkaniem w Pradze, bo po zjawiskowym koncercie w Paláci Akropolis w 2017 roku Obel wystąpić miała ponownie w nobliwym Divadle Hybernia. Wiemy, jak dalej potoczył się ten feralny rok oraz jak odbił się życiu muzyków, ale "Myopia" była jedną z pierwszych płyt, której skrzydła podcięte zostały wraz z wybuchem pandemii.

Muzyka Obel tkwi w zawieszeniu gdzieś pomiędzy poezją a dramatem. Zawieszenie nie oznacza bynajmniej niezdecydowania, raczej fascynującą niszę unikatową dla duńskiej artystki. Od pierwszych dźwięków "Myopii" płytę spowija złowieszcza motoryka, niepozbawiona jednak tajemniczego, ludzkiego pierwiastka, nawet jeśli jego człowieczeństwo przypomina raczej spowitą mgłą samotność. Kompozycji nie buduje tutaj oczywista, piosenkowa melodyjność, ale klarowna intensywność, znana już z wcześniejszych jej albumów. Często zapomnieć można, że Agnes Obel jest przede wszystkim pianistką. Kontynuuje ona tutaj wokalne eksperymenty znane z "Citizen Of Glass", multiplikowane, lecz w pełni samodzielne linie wokalne stają się stałym elementem jej unikalnego stylu. Głos czasem jest niewyraźny, zgodnie z duchem całości krótkowzrocznie rozmyty, ewidentnie traktowany jako jeden z instrumentów. Nawet jednak jeśli muzyka ta zbliża się do folkującej barokowości to nigdy nie traci siły drzemiącej w jej skupieniu i oszczędności, uosabiając najbardziej pociągające zalety minimalizmu.


Oczywiście nadal tkwi w tym pewnego rodzaju teatralność, odbiorowi tej muzyki towarzyszy poczucie nieznośnej bliskości przedstawianej fikcji. Nawet w pełni instrumentalne utwory przynoszą podskórną poetykę codziennego świata, przedstawioną w niezwykle filmowy sposób, nie na sposób wielkich, epickich opowieści, ale raczej zaczepności europejskiego kina, działającej zarówno na emocjonalnym, jak i intelektualnym poziomie. "Myopia" staje się równie klasyczną pozycją, jak wszystkie poprzednie albumy Agnes Obel.

Choć niemal nie dysponuje piosenkami, rozumianymi w najbardziej tradycyjnym sensie, to okazuje się być całością równie pamiętną, jeśli nie bardziej, co "Citizen Of Glass" czy "Aventine". Być może jest w tym i pewna szarlataneria, skoro w pełni świadomie korzysta z niepokojąco hipnotyzującej rytmiki. To dokładnie ta sama nerwowość, która napędza nas każdego dnia, ale ujęta w formę, która pozwala docenić jej nieodzowne piękno. 8/10 [Wojciech Nowacki]

7 lutego 2022


Skład Please The Trees zmieniał się już parokrotnie, zawsze obracając się wokół osobowości frontmana Václava Havelki III, żadna z tych zmian nie była jednak tak zasadna, jak pojawienie się młodego Kryštofa Kříčka z silnymi ciągotami do eksperymentowania z elektroniką. Epka "0" to nowe interpretacje pięciu wcześniejszych utworów grupy, jako punkt zerowy mające nakreślić jej przyszłe działania i wpisujące się też w nowsze, ambientowo-noise'owe zainteresowania Havelki. Jeśli "Infinite Dance", po znakomitej płycie "Carp", przyniosło raczej komfortową stagnację, to po następnym albumie Please The Trees możemy się więc spodziewać czegoś radykalnie nowego. Oby już niedługo.


Lenka Dusilová otoczyła się na płycie "Baromantika" utalentowanymi muzykami, tworząc jeden z najlepszych alternatywno-popowych albumów dekady, i zasadniczo powtórzyć tę samą formułę starała się na albumie "V hodině smrti". Całkowicie nową jakość przyniosła dopiero "Řeka", przy której pracowali m.in. Aid Kid, Monika Načeva czy Beata Hlavenková, a która, zgodnie z tytułem, wodniście przepływa, nie skupiając się tym razem na melodiach i poszczególnych kompozycjach, lecz na znakomicie wyprodukowanej i ledwie definiowalnej całości, która w doskonałej równowadze dopełnia głos wokalistki. A i znów mamy okazję usłyszeć Dusilovą śpiewającą po polsku.


Billow wydali swój trzeci album "III" w słowackim labelu Z Tapes, doskonale się wpisując w jego rozmiłowanie w muzyce lo-fi, domowej elektronice, czy miejskim indie-rocku. Grupa odważniej eksperymentuje z produkcją, zwłaszcza w sferze wokalnej, modyfikując i tak już dość pierwszoplanowy głos Lenki Zbořilovej. Całość zbliża się przez to lekko do dokonań Chvrches lub Poliçy, jednocześnie nadal czerpiąc ze zwiewnie folkowych, dreampopowych tym razem bardziej niż shoegaze'owych brytyjskich tradycji. A dla ciekawych tego, jak piosenki te prezentują się w prostszych, pierwotnych wersjach zespół opublikował też "III [demos]". 


Květy, zespół Martina E. Kyšperskiego, od zawsze był jednym z najciekawszych na czeskiej scenie i osobiście jednym z moich ulubionych. Ostatnie parę ich albumów wydawało się być dość przejściowymi, poszukującymi, a to z większym naciskiem na elektronikę, a to igrającymi z country (w tym i pod pobocznym szyldem Ym), ale płyta "Květy Květy", zgodnie z tytułem, wydaje się być swoistym restartem. Formacja powraca do zdecydowanie gitarowych, indierockowych brzmień, zachowując niezwykle charakterystyczne melodie i poetykę. Jest to więc doskonały punkt wejściowy do poznania grupy i zachęta do sięgnięcia po ich wcześniejsze, po morawsku bajecznie aranżowane płyty.


W przypadku Tata Bojs, kolejnego z moich ulubionych czeskich zespołów, który wydał ostatnio bardzo dobrą, nową płytę, imponujące jest nie tylko to, jak konsekwentnie utrzymują swoją formę, ale przede wszystkim to, jak umiejętnie łączą popowy, mainstreamowy potencjał godny letnich festiwali, z alternatywnymi inspiracjami i atmosferą. "Jedna nula" to w dalszym ciągu zestaw wysoce przebojowych piosenek, łączących tym razem quasi-kraftwerkową elektronikę ze indie rockiem i naprawdę nie trzeba znać czeskiego, by poczuć, jak śpiewnie przystępne potrafią być ich kompozycje ("Minoritní"), bawiące się zarówno melodią, jak i językiem.


Field recording, mimo swej pozornej prostoty, jest trudnym tematem. Aby w pełni zrozumieć jego "pocztówkowość" najlepiej dysponować pewną emocjonalną więzią i "Pozdrav ze Smíchova!" jest dla mnie, jako dla osoby, która żyła niemal dekadę w Pradze, czymś czarownie bliskim. Martin Tvrdý odmalował tak trafny portret Smíchova, dzielnicy śródmiejskiej, ale zupełnie nieturystycznej, z browarem Staropramen, oldskulowymi gospodami, koncertowymi klubami i tłocznym węzłem komunikacyjnym dla wszystkich przyjezdnych z południa środkowych Czech, że pozostaje mi tylko marzyć o podobnym potraktowaniu mego domowego Žižkova.


Gdy wiele zespołów rozpuszcza się w praskiej klubowej scenie, przepływając od projektu do projektu, cieszy szczególnie, że producent Tomáš Havlen i mruczący wokalista Dominik Zezula z bolesnym natchnieniem wielkomiejskich poetów kontynuacją działalność jako post-hudba. "Artefakty" z 2013 roku doczekały się wreszcie kontynuacji w postaci znakomitej płyty "Není se na co těšit" w roku 2019, i choć pandemia odebrała duetowi niemal wszelkie koncertowe szanse, to urodził się z tego i kolejny album "Svět na konci roku nula". Z odważniejszym muzycznym tłem, czasem wręcz dosłownie wykrzyczanymi emocjami i szeregiem krótkich, intensywnych kompozycji.


[Wojciech Nowacki]