30 sierpnia 2016


LOW Ones And Sixes, [2015] Sub Pop || Low to nudny zespół, jak każdy zasadniczo przedstawiciel amerykańskiego alternatywnego rocka. Jeszcze zanim indie-rock stał się etykietą kojarzoną z muzykami o pokolenie młodszymi, najczęściej też pochodzącymi z naszej strony oceanu, zespoły takie jak Low, Yo La Tengo, Sebadoh, Dinosaur Jr., Lambchop, Calexico, miały już wykształcone i ustabilizowane brzmienie, sięgające od punkowych ech grunge'u przez twee-pop aż po lo-fi folk i alternatywne country. I jakby faktycznie proponując alternatywę wobec muzycznego mainstreamu, pełnego napięcia, zawirowań, wzlotów i upadków, pokazują, że istotą trwającej dekady kariery może być stabilność. Nuda.

Subtelne różnice brzmieniowe, wynikające częściej z eksperymentów produkcyjnych, niż z gwałtownych zwrotów kompozycyjnych, wystarczają by zarejestrować drobne wahnięcia, ale żadne wstrząsy. Albumy Low weryfikowane bywają tylko przez czas, niektóre stają się płytami zapomnianymi, część natychmiastowymi klasykami, inne umiarkowanie rozczarowują. Ale zawsze pozostają na tym samym, plus minus równym poziomie potencjalnie nieskończonej stabilności, której nie są w stanie nadszarpnąć nawet ewidentnie słabsze momenty. Jak przedostatnie "The Invisible Way" z 2013 roku, choć tutaj rozczarowanie wynikało ze zbyt wygórowanych oczekiwań względem producenta i tego, że Jeff Tweedy, lider Wilco, nie stworzył konglomeratu brzmień tych dwóch zespołów.


"Ones And Sixes" nie może zacząć się w bardziej rozpoznawalny sposób. Kroczące, medytacyjne "Gentle" z symboliczną melodią i charakterystycznym frazowaniem wokali brzmi jak modelowa i słyszana już niejeden raz kompozycja Low. Ale przed oskarżeniem o autoplagiat ratuje ją markowa melancholia, czysta, minimalistyczna produkcja oraz największy wyróżnik tego albumu, czyli wyraźniejsze zastosowanie elektroniki. Zrytmizowane "Congregation" opiera się na automacie perkusyjnym, ładna, prosta piosenka "What Part Of Me?" przypominać może nowsze kompozycje Blonde Redhead, finałowe "DJ" zaś współczesny shoegaze'owy dream-pop spod znaku Beach House. Z bardziej klasycznych dla Low kompozycji wyróżnia się jeszcze duet "No Comprende" - "Spanish Translation" oraz obiecująco się zapowiadające, dziesięciominutowe "Landslide", które jednak nie dorasta do własnej wymarzonej epickości.

Bo Low, mimo powolnych temp i brzmieniowego minimalizmu, potrafi brzmieć potężnie. Na "Ones And Sixes" jednak szybko traci się uwagę, pozostałe utwory brzmią znajomo, komfortowo, ale brakuje jakiegokolwiek tąpnięcia. Album przynosi lekkie odświeżenie formuły nieco przybladłej na "The Invisible Way", bezbłędnie produkowana przez Low powolna fala dźwiękowej melancholii jest nadal niezrównana. Tym razem brakuje jedynie intensywności i zdecydowania klasycznego "The Great Destroyer"  z 2005 roku czy majestatu "C'Mon" z roku 2011, które nadal pozostaje najlepszym z ostatnich albumów Low. 7/10 [Wojciech Nowacki]

24 sierpnia 2016


Praskie lato kolejny raz rozczarowuje pogodą. Zeszłoroczne tropikalne upały, przed którymi bronić się można było tylko opuszczonymi roletami i ciemnością własnego mieszkania, w tym roku ustąpiły lipcowym deszczom oraz sierpniowemu chłodowi. Życie miasta jednak nie zamiera, nawet centrum stało się przyjaźniejsze wraz z zakazem segwayów, wydarzeń pełno a i nowa muzyka tu i ówdzie pączkuje, równie różnorodna i nietypowa jak tegoroczne lato.

Ok, żadna to nowość, Hissing Fauna wydała swój album w wakacje dwa lata temu, ale nadal ciężko znaleźć lepszą porcję tak bezpretensjonalnej gitarowej muzyki na lato. Inspiracje wydają się jasne. Klasyczny amerykański indie-rock, jeszcze sprzed czasów zanim termin ten uległ totalnemu rozwodnieniu i oznaczał dość konkretne kręgi muzyki alternatywnej, o dziwo popularniejsze w Czechach niż w Polsce. Brzmienie bliskie Sebadoh czy Dinosaur Jr. wzbogacają jednak kojące elementy klasycznego chicagowskiego post-rocka przez co Hissing Fauna zbliża się choćby to najbardziej piosenkowych odsłon naszego Kristen. Jeśli ich gęste, lecz klarowne, beztroskie, lecz melancholijne brzmienia stanowią revival lat dziewięćdziesiątych, to ten najpotrzebniejszy, gdyż udanie odświeżają najbardziej zapomniane aspekty tejże dekady. Do tego całkowicie za darmo.



Zdecydowanie więcej post-rocka, i to znów w dawnym, prawdziwie eksperymentatorskim sensie, znajdziemy na albumie duetu Tomáš Palucha (czyli Jan Tomáš i Libor Palucha). "Kámen mudrců" ukazał się w formie cyfrowej oraz nakładem wydawnictwa Stoned To Death jako limitowana kaseta, łączy zatem digitalne i analogowe światy w dźwiękową opowieść o poszukiwaniach tytułowego "kamienia mędrców" (kamienia filozoficznego), legendarnie przedsięwziętych w Pradze na przełomie XVI i XVII wieku pod rządami Rudolfa II Habsburga. Historia miesza się tu z mistyką, turystyczne legendy z okultyzmem i początkami nowożytnej nauki, kulturowe cytaty ze współczesną gitarową alternatywą. Centralnym punktem albumu jest "الإكسير", niemal dark-ambientowy pejzaż ze wsamplowanym dialogiem Rudolfa II ze swym alchemistą, pochodzącym z klasyka czechosłowackiej kinematografii, filmu "Císařův pekař, pekařův císař". Reszta kompozycji to jednak, krótkie, zwarte gitarowe utwory, okazjonalnie nabierające większej dynamiki i potencjalnie kokietujące z melodyjnymi formami, ale najbliższe post-rockowym frazom i zapętleniom, u nas eksplorowanym przez wspomniane wyżej Kristen czy niegdyś Ewę Braun. A analogowa produkcja, zwłaszcza w przypadku kasety, dodaje temu materiałowi tylko dodatkowego wymiaru na poły historycznego, na poły garażowego artefaktu.



Veena proponuje bardziej konwencjonalne podejście do rockowej estetyki, pozostając jednak w alternatywnym kącie i jawiąc się jako kolejny odprysk z przeszłości. Pochodząca z miasta Tabor grupa debiutowała w 2008 roku epką flirtującą jeszcze z estetyką trip-hopu, całkiem naturalną zresztą, biorąc pod uwagę charakterystyczną barwę głosu wokalistki, Veronika Buriánková do dziś bowiem zmaga się z etykietą czeskiej Beth Gibbons. Zespół rozpłynął się jednak pośród innych aktywności jego członków, Veronika i David Zeman utworzyli duet Kalle oraz weszli w skład zespołu Nod Nod i oba te projekty zasłużenie okrzyknięte zostały jednymi z objawień czeskiej gitarowej alternatywy. Perkusista Jan Svačina zasilił swą fenomenalną grą skład gigantów Please The Trees. Po latach muzycy odświeżyli jednak Veenę i powrócili z formalnym albumowym debiutem "Help It To Die" oraz z prostszymi, okazjonalnie rozedrganymi i hałaśliwymi, ale jednak piosenkami.



Pierwsze z letnich wydawnictw labelu Exitab nie przynosi bynajmniej wakacyjnych rytmów. Vrtačky po desáté hodině na albumie "Lullabies (for Stela)" nie proponuje też tradycyjnych kołysanek. Lata eksperymentowania z elektronicznym noisem i ambientem wykrystalizowały się w końcu w postaci zarejestrowanego za jednym podejściem materiału, inspirowanego pierwszymi miesiącami życia dziecka. Nie chodzi zatem o kołysanki, lecz o szum tła, kojący hałas, symulujący zarówno dźwięki łona, jak i naturalne, choć ledwie dostrzegalne dźwięki mieszkań i domowych sprzętów. Jeśli dysponujecie zatem niemowlęciem może przetestować na nim tenże darmowy download. Jeśli jednak poszukujecie bardziej skonkretyzowanych dźwięków, sięgnijcie po również darmowy nowy materiał Sound Sleep. "Blank" to dwie piętnastominutowe formy, kanciaste, pozlepiane z przybrudzonych bitów i perkusyjnych pętli, z natury bardziej industrialne niż taneczne i imponujące w swym dźwiękowo-rzeźbiarskim rzemiośle.



Z pewnością jednak nie ma nic bardziej wakacyjnego niż letni sampler. Wybór swych tytułów w postaci darmowej kompilacji proponuje słowacki kasetowy label Z Tapes. Katalog tytułów rośnie z miesiąca na miesiąc, geograficznie nie ogranicza się bynajmniej do Słowacki i Europy Środkowej, ale proponuje coraz szerszą paletę wykonawców z całego świata, wychodząc od lo-fi bedroom popu, lecz pokrywając pełne spektrum alternatywy od laptopowej elektroniki przez dream-pop aż po indie-rock. Nic dziwnego zatem, że kompilacja "Summer 2016 (Z Tapes Sampler)",  do znalezienia już od jakiegoś czasu w naszym dziale DNAownload, była jednym z tytułów polecanych na stronie głównej przez Bandcampa. [Wojciech Nowacki]

16 sierpnia 2016


GOLD PANDA Kingdom EP, [2016] Notown || Ledwie parę tygodni po "Good Luck And Do Your Best", długo przygotowywanym albumie pieczołowicie zbierającym wrażenia z podróży do Japonii, Gold Panda powraca z dla odmiany spontanicznie zarejestrowaną epką. I choć również jej towarzyszy wyraźnie zaznaczony kontekst, to tym razem, mimo otwarcie politycznego ładunku, wreszcie koresponduje z nim czytelna emocjonalna odpowiedź. Wreszcie nie musimy czytać o inspiracjach, by poczuć, że Gold Panda chciał coś przekazać, ponadto końcowe zestawienie emocji z inspiracjami może zaskoczyć. Pięcioutworowe "Kingdom" okazuje się zatem najlepszym jak dotąd wydawnictwem Gold Pandy.

Tytułowe królestwo nieprzypadkowo nie jest już zjednoczone. Politycznych wypowiedzi ma temat Brexitu i towarzyszącemu mu klimatowi w Wielkiej Brytanii można spodziewać się po wielu wykonawcach, niekoniecznie jednak po producencie elektroniki. Gold Panda zawsze jednak wydawał się bardziej czuły na potrzeby społeczne, zetknięcia kultur, jedność w różnorodności, zarówno z poziomu własnej rodziny, jak i perspektywy podróżnika czy orientalisty. Na "Kingdom" wreszcie jednak udało mu się przenieść jednostkowe doświadczenie do szerszego i żywotnie aktualnego kontekstu. sprowadzonego następnie nie do politycznych sloganów, ale do prosto przenoszonych emocji.

Historia Afgańczyka, sąsiada Gold Pandy, który przybył do Wielkiej Brytani tylko po to, by wyspy powitały go kradzieżą telefonu, to tylko jedna z wielu opowieści, które potwierdzają okołobrexitowe obawy. "Kingdom" opiera się na tych obawach i choć częściowo jest najbardziej (jedynym?) ponurym wydawnictwem Gold Pandy, to końcowy efekt okazuje się zaskakująco kojący. Samokrytyczne oko dopatruje się ziaren nadziei, zewnętrzny niepokój działa budująco.


"A Welcome" niespiesznie tworzy scenerię, głębokie brzmienie kontrowane jest analogowymi trzaskami a tytułowe powitanie okazuje się równie melancholijne, co ciepłe. Ambientowe płaszczyzny to jednak tylko wstęp do "Mediaevil", którego zmyślny tytuł odnosić się może zarówno do średniowiecznej mentalności Brytyjczyków, jak i do roli mediów w obecnym kryzysie, ale i tak owe osiem minut jest najbardziej tanecznym utworem Gold Pandy. Silnie zrytmizowane, niemal pozbawione wyraźniejszej melodii, zwodzić może pozorną monotonią, ale punktowane dźwiękami pianina nieśmiało wkracza na terytoria introwertycznego house'u. Jeśli zaś z "Mediaevil" silnie przebija wielkomiejskość, to prosty, klubowy rytm "Stolen Phone" tylko ten obraz umacnia. Ale powierzchowny kalejdoskop miejskiego pędu okazuje się zwodniczy, industrialne pogłosy w "Blown (Out)" odsłaniają pustkę warstw rzeczywistości skazanych na wstydliwe zapomnienie. Pozostaje tylko dziesięciominutowy "Eurotunnel", lecz jego mroczny szum jest bardziej nową granicą, ślepą uliczką niż drogą ucieczki czy dopływu nowych idei.

Być może efekt nie byłby tak udany, gdyby nie prostota tego materiału, wymuszona zbawienną spontanicznością. Zamiast cyzelowania produkcyjnych ozdobników Gold Panda postawił na prosty rytm ledwie usnuty mglistą atmosferą. Idealna długość epki sprawdza się podczas podróży miejską komunikacją, którą wzbogacić może zarówno o taneczny puls, jak i o zapadnięcie się w melancholijne myśli. Półgodzinnym "Kingdom" Gold Panda osiągnął więcej niż trzema albumami, umacniając zarówno pełnoprawne znacznie tego formatu, jak i własnego imienia. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

15 sierpnia 2016


RÓISÍN MURPHY Take Her Up To Monto!, [2016] [PIAS] || Powraca pytanie o dzisiejszą grupę docelową Róisín Murphy, o tyle mniej zagmatwane, że po wydaniu "Hairless Toys" nie ma już sensu wypominanie ani Moloko, ani niespełnionych popowych ambicji. Murphy mianuje się eksperymentatorką, ale kto ma odbiorcą tego nowego status quo, tego "Take Her Up To Monto!", jako album pochodzący z tych samych sesji co "Hairless Toys", nadal nie wyjaśnia. Wiele wskazuje na to, że najlepiej przy jego tworzeniu bawiła się sama Róisín oraz producent Eddie Stevens.

Na tak prześpiewanej płycie teksty zostały potraktowane zaskakująco marginalnie. W książeczce znajdują się tylko ich szczątkowe fragmenty, najczęściej zresztą symptomatyczne (Don't call me wasted, senselessly jabbering on / Don't talk to me like that, you're picking me up all wrong asekuracyjnie wytrącające broń z ręki krytykom w "Thoughts Wasted"). Książeczkę wypełnia jednak przede wszystkim niezwykle interesujący informacyjny szum. Strzępy wiadomości, fragmenty korespondencji, pourywane maile, częściowo datowane, nigdy nie podpisane, ale dotyczące szeroko rozumianej produkcji "Take Her Up To Monto!". Miejscami domyśleć się można słów samego Stevensa, okazjonalnie być może i samej Róisín, wyłania się z nich jednak obraz równie intensywny, co nerwowy.

Przygotowania do trasy "Hairless Toys" i aranżowanie utworów z nich pochodzących na potrzeby koncertów mieszają się z bipolarną wręcz produkcją nowych utworów. Chęć prostoty i czyszczenia miksów walczy z produkcyjnym bogactwem i entuzjazmem gęstego dźwiękowego sosu. Pomysł na okładkę i sesję fotograficzną "Take Her Up To Monto!" przeplata się z ledwie skrywaną walką ze stacjami radiowymi. Bezbrzeżna wyobraźnia i śmiała precyzja duetu Stevens - Murphy prawdziwie imponują, przerzucanie się pomysłami na to jaki dźwięk ma się kiedy pojawić budzą zazdrość o tak techniczne i pomysłowe pojmowanie muzyki. Produkcja na "Take Her Up To Monto!" jest w istocie świetna, zawodzą natomiast kompozycje.

Oczywiście pojawiają się głosy o różnorodności, pomysłowości, eksperymentatorstwie, niebanalności Murphy, co tylko uspokajająco potwierdza, że nadal ma ona swoją grupę docelową fanów, obcującą jednak z jej dzisiejszym wcieleniem niczym laik ze sztuką nowoczesną doszukujący się ukrytych sensów w beztreściowym żarcie. Warto jednak zauważyć, że sporo część z nich, jeszcze niedawno celebrująca wydanie "Hairless Toys", albo nie zauważyła, albo pominęła wydanie następcy. Nie wydaje się żeby był to album oczekiwany, z pewnością też nie będzie to album zapamiętany.


Elementy mikro-house’u, tak gustownie inkrustujące „Hairless Toys”, pojawiają się tu tylko symbolicznie w finałowym "Sitting And Counting" i na moment w pozlepianym z chaotycznych fragmentów "Thoughts Wasted". Nie poczucie awangardy, ale chaosu właśnie przewija się przez całą płytę, silniej w drugiej połowie, podbarwione bowiem brakiem pomysłów na kompozycje. Nie wiem dlaczego światło dzienne ujrzało doskonale zatytułowane „Whatever”, sama końcówka zaś poza efektownymi produkcyjnymi chwytami nie oferuje żadnego zapamiętywanego fragmentu. Melodia tak wyraźna, że niemal na granicy muzakowego żartu pojawia się w prawdziwie piosenkowym i, świadomie lub nie, zabawnym „Lip Service”. Również „Ten Miles High” jawi się może nie jako najbardziej efektowna, ale najpełniejsza najbardziej ustrukturyzowana kompozycja, nieprzypadkowo zatem wybrana na singla promującego album. Z drugiej jednak strony nudnawe „Pretty Gardens” brzmi motyw z kreskówki i nie pomaga tutaj ani sama Murphy swym oderwanym od podkładu wokalem.

Ta sama bolączka, czyli tzw. lekki syndrom późnej Björk (śpiewać dużo, ciągle i niezależnie od muzyki) doskwiera już „Mastermind”, ale i tak pierwszy utwór na płycie okazuje się najlepszym. Przytłumiony, karuzelowy rytm, przechodzi tu od synth-popu w elementy disco, by emocjonująco zawahać się nad skrętem w techno, nie gubiąc po drodze nic ze swoich bogatych zdobień i detali. Za mało to jednak by zapamiętać "Take Her Up To Monto!". Zazwyczaj bronię drugich albumów z tych samych sesji, ale tym razem nie jest to „Amnesiac” i poza zabawą w studiu, tudzież chęcią wynagrodzenia wieloletniego oczekiwania na „Hairless Toys”, nie ma większych powodów do jego wydania. Jest natomiast jeden widoczny efekt, po chaotycznym zlepku "Take Her Up To Monto!" lepiej trzeba ocenić kruchą, lecz elegancką spójność „Hairless Toys”. 5/10 [Wojciech Nowacki]

4 sierpnia 2016


GOLD PANDA Good Luck And Do Your Best, [2016] City Slang || Gold Panda to fajny kumpel. Taki z którym dobrze spędza czas, nie jest ani zbyt ekstra-, ani zbyt introwertyczny, przywozi fajne zdjęcia z podroży, z których wrażeniami dzieli się w plastyczny, ale nienachalny sposób. Nasza sympatia jednak zatrzymuje się tuż poniżej progu przyjaźni i choć z radością na siebie wpadamy to nie szukamy aktywnie możliwości spotkania się.

"Good Luck And Do Your Best", płyta równie ciepła i sympatyczna, co tytuł który nosi, nie zmienia tego wrażenia oferując dokładnie ten samo poziom muzycznego i emocjonalnego zaangażowania, co dotychczasowe albumy Gold Pandy. Podobnie również osadzona jest w dopowiedzianym kontekście, którego jednak bez wyraźnej artykulacji trudno się domyśleć obcując wyłącznie z dźwiękami. Motywem przewodnim płyty "Lucky Shiner", oficjalnego albumowego debiutu, naprawdę zresztą udanego, była babcia Gold Pandy i jego rodzinne dziedzictwo. Stąd zarówno orientalizmy, jak i swojska angielskość tworzące ciepły, naturalny kolaż przesypujących się jak piasek ulotnych wrażeń. "Half Of Where You Live" jawiło się jako kalejdoskopowe, kosmopolityczne poszerzenie horyzontów Derwina, jego uwaga przesunęła się z domowych korzeni na podróżniczą wspólnotę i choć bardziej taneczna, śmielsza od poprzedniczki, to w gruncie rzeczy płyta okazała się równie intymna.

Dlatego też "Good Luck And Do Your Best" nie zaskakuje. Gold Panda ma swoją strefę komfortu, niezależnie od inspiracji stojących za albumem. Te tym razem zostały wyartykułowane jasno, płyta powstała pod wpływem wrażeń z podróży do Japonii, choć przy jej odbiorze nacisk powinien być położony bardziej na "wrażenia" niż na "Japonię". Bez tej wiedzy, bez obowiązkowo deklarowanego kontekstu raczej nie sposób się domyśleć co stoi za kruchą, sypialnianą elektroniką. Gold Panda nie jest jednak przygodnym turystą, jako absolwent studiów orientalnych i japonistyki unika płytkiej refleksji, pocztówkowych obrazów i instagramowego postrzegania rzeczywistości, którym ulegają nawet najwięksi. Japonia na "Good Luck And Do Your Best" to ani futurystyczne megalopolis, ani korporacyjny pracoholizm, ani ogrody zen, ani kulturowe dziwactwa. Gold Panda odtwarza przelotne doznania w których jeśli można rozpoznać Japonię, to najprędzej taką, którą reprezentuje shiba inu z głową w płocie.


Komfort Gold Pandy jest tak kruchy, tak kojący, że pozostaje niezmiennie rozpoznawalny. Kompozycje nie wędrują narracyjnymi meandrami, donikąd nie prowadzą, po prostu są, nawet singlowe "In My Car" stawia na kreowanie atmosfery zamiast melodii. Pełna detali produkcja skrywa w sobie subtelne orientalizmy, czasem dźwięki pianina, czasem gitary, niespiesznie wędruje między dźwiękami bardziej abstrakcyjnymi a wręcz akustycznymi. Brzmienie Gold Pandy bliższe jest tu "Lucky Shiner" niż "Half Of Where You Live", ale w efekcie i tak zlewa się w jedną bezczasową masę. Ożywienie house'owym podbiciem w pierwszej połowie płyty przynosi jedynie "Chiba Nights", ale najciekawszy blok przychodzi wraz z drugą połową. "Autumn Fall" prowadzi żywy, entuzjastyczny nerw, wypełnione mikrodźwiękami "Halyards" wprowadza wreszcie odrobinę bardziej cienisty nastrój, "Time Eater" natomiast wibruje metalicznym klangorem, by z przestrzennym rozmachem rozwinąć się wreszcie w jedną z najefektowniejszych kompozycji.

Co szczególnie cieszy u Gold Pandy to autentycznie zaangażowanie w format albumu. Podczas gdy inni twórcy zasypują nas kolejnymi jednorazowymi singlami i soundcloudowymi miksami, zmieniają nazwy, remiksują i poddają się remiksom, to Gold Panda chłonie wrażenia i dosłownie wykleja z nich album. I podobnie jak w przypadku efektownych zdjęć z podróży, niezależnie od scenerii natychmiast poznajemy oko fotografa. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]