29 listopada 2016


LAZER VIKING / SABREHART Flesh Cadillac, [2016] BiggBoss || Nic nie jest takie, jakim się wydaje. Fakt, że Boy Wonder & The Teen Sensations to teraz Lazer Viking, że "Flesh Cadillac" to tylko siedem piosenek i najbliżej ma minialbumowi, że ukazał się w opakowaniu DVD, że wydał go największy czeski label hip-hopowy, że okładka delikatnie mówiąc zastanawia, że nadal wielu zastanawia się, czy to wszystko na serio, czy nie. Im więcej pytań prowokuje muzyka Kuby Kaifosza, tym bardziej tym bardziej stają się niepotrzebne.

"Everything Spelled Wrong" wydaje się jeszcze podążać za klimatem bubblegum rock'n'rolla z "Radical Karaoke". Rytm radośnie nabija automat perkusyjny, Kuba przyjmuję pozę niewinnego szczeniaczka, ale jego śpiew jest równie słodki, co skurwielski, a wraz z obłędnie śpiewnym językowym łamańcem It's never ever getting any better / Yeah we're never fucking ever getting back together piosenka dołącza do najlepszych w jego dorobku. Na upartego można szukać usprawiedliwień, że ok, może i pop, ale na pewno ironiczny, "Turnstile Hearts" jednak obala cały nasz system obronny. Nieznośnie i autentycznie radiowa piosenka, perfekcyjnie wyprodukowana i zaaranżowana, to jeden najlepszych czystej wody popowych hitów jaki możecie usłyszeć w tym roku.


Piosenki te jednak frapująco rozdzielają kanciaste i surowe "Trophy Scars" oraz "The Z Street Shuffle", pierwszy niemal punkowo bluesowy, z połamaną rytmiką, lecz melodyjnym refrenem, drugi zaś z wyraźnie cięższą gitarą. Za muzykę na "Flesh Cadillac" odpowiada Sabrehart, żyjący w Pradze brytyjski producent, który z jednej strony wydaje się karykaturalnie uwypuklać najbardziej charakterystycznie kontrowersyjne elementy odczuwania muzyki Kuby, z drugiej zaś nadaje jej wspomniane wyżej wygładzone autentycznie popowe wymiary. Jako całość "Flesh Cadillac" może więc sprawiać chaotyczno-schizofreniczne wrażenie. Pozostałe trzy kompozycje już łatwiej łączą obie te strony, "Because It Loves You" to skromna, lekko dansingowa ballada, finałowe "March On Eclectic Children" szczyci się nisko zestrojoną gitarą i modelowo popowym refrenem, "The Pizza Rat's Last Slice" zaś idealnie odnalazłoby się na ścieżce dźwiękowej do Grand Theft Auto lub sensacyjnego serialu z lat osiemdziesiątych. Brzmi jak neonowy pościg ulicami wielkiego miasta i ciężko uwierzyć, że za tak gęstą piosenkę odpowiada tylko dwóch ludzi.

W dobie, gdy wszystko poddawane jest analizie, Kuba dostarcza jej tyle materiału i możliwości interpretacyjnych, że doprowadzić może albo do szaleństwa, albo do olśnienia. Jakiego? Że liczy się tylko muzyka, im więcej o niej myślimy, tym mniej ją czujemy. Lazer Viking wytrąca nas z naszej autoironicznej, przeintelektualizowanej, wielkomiejskiej strefy komfortu. "Flesh Cadillac" to pot, ślina i ruchy bioder, czyli wszystko to, co stało u zrodu prawdziwego popu. 7/10 [Wojciech Nowacki]

27 listopada 2016


REBEKA Davos, [2016] ART2 || "Davos" to album dokładnie taki jak jego okładka. Pozornie ciemny i z ledwie zarysowanymi konturami, ale wystarczy lekko tylko zmrużyć oczy, by ujrzeć kształty czające się tuż pod powierzchnią, tuż za plecami duetu. A skoro już mowa o jego członkach, to Iwona Skwarek i Bartosz Szczęsny słusznie wysuwają się na pierwszy plan, nad "Davos" unosi się bowiem silny duch kompletności. Rebeka opanowała mechanikę duetu do tego stopnia, że czuć tylko ich osobowości, bez najmniejszej potrzeby dodania czegokolwiek z zewnątrz. Może poza odrobiną odwagi?

Tam, gdzie inni pogrywają sobie z konceptem albumu, "Davos" jest jak wyciosany z węgla monolit, którego kontury przy pierwszym kontakcie nie muszą jawić się jako specjalnie przyciągające. Początek płyty jest bowiem przyczajony, produkcja wybija się wyraźnie, ale choć przyciemnione, niewyraźne "The Trip" zdaje się łączyć pop lat osiemdziesiątych z echami house'u, to jako początek albumu nieśmiało pełza i w nic się nie rozwija. "What Have I Done"  implementuje natomiast nowocześniejszy bit, znany z wielu współczesnych produkcji klubowych, hip-hopowych czy alt-r'n'b, ale nadal nie pozwala przewidywać, co na "Davos" wydarzy się dalej.


Do pełna satysfakcji wystarczy już trylogia "Falling" - "Perfect Man" - "Today". Pierwsza piosenka przynosi stylowy taneczny blichtr i delikatną eskalację. Druga, pozornie skromna, lecz pełna produkcyjnych ornamentów, ukazuje jednocześnie efektowną powściągliwość Rebeki oraz indie-rockowo podejście do tematu deep-house'u bliskie choćby Cut Copy. Wreszcie "Today" to nostalgiczna i radosna zarazem kompozycja, którą spokojnie mogłaby zaśpiewać Kylie Minogue, ale zdecydowanie ta z czasów "I Should Be So Lucky" niż "Can't Get You Out Of My Head".

Finałowe "Wake Up" łatwo kojarzy się ze sposobem w jaki indie-elektronikę uprawia Archive, ale nawet jeśli Rebeka tu i ówdzie naturalnie nawiązuje to znanych estetycznych schematów, to na szczęście kompiluje je w spójną i autorską całość. Linie wokale nie są wcale oczywiste, łatwo sobie wyobrazić, słuchając choćby hipnotycznego "Promised Land", że ich geneza mogłaby być improwizowana. A i tak "Białe kwiaty" brzmią jak polski pop lat sześćdziesiątych rodem z pocztówki dźwiękowej przełożony na język współczesnej elektroniki.

Często słyszę jak Czesi zazdroszczą Polsce rynku muzycznego, co najczęściej komentuje w cichości przewracając oczami. Jako przykład wymieniają koncertujących tu okazjonalnie Kamp!, ja bardziej bym zwrócił ich uwagę na We Draw A oraz na Rebekę właśnie. "Davos" wydaje się być powściągliwe, bynajmniej nie nieśmiałe, wręcz przeciwnie, całkiem pewne siebie i samoświadome. Ale jakby obawiając się porównań i konfrontacji powstrzymuje się przed użyciem wszystkich swych sił. Niepotrzebnie, potencjał Rebeki jest ich i tylko ich. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

23 listopada 2016


METALLICA Hardwired...To Self-Destruct, [2016] Blackened || Miejsce: liceum. Czas: początek lat dwutysięcznych. Lekcja informatyki. Dopiero co nastały czasy, kiedy internet przestał być dobrem reglamentowanym, chociaż dostęp do sieci nadal wiązał się z problemami natury finansowej i technicznej. Mało kto z młodszego pokolenia dzisiaj pamięta, że połączenie z siecią blokowało linię telefoniczną odcinając całą rodzinę od świata zewnętrznego. Jednak dzięki utrudnieniom jakie wiązały się z prywatnym połączeniem (tylko wybrańcy wiedzieli co to jest stałe łącze) lekcje w szkolnej sali komputerowej cieszyły się sporą estymą. Informatyków z prawdziwego zdarzenia oczywiście brakowało, co pozwalało nam radośnie surfować po "Word Wide Web" jak tylko nauczyciel odbębnił średnio znany mu materiał lekcyjny.

Pomimo powszechnego uczucia rozluźnienia natknąłem się tego dnia na roztrzęsioną koleżankę, nazwijmy ją JB. Powodem smutku nie było jednak zawieszenie czy popsucie się komputera, ale fakt, że z Metalliki odszedł Jason Newsted. Mieliśmy w tamtych czasach nasz mały zespół muzyczny w składzie JB, kolega MS i ja. Graliśmy średnio, ale nie brakowało nam zaangażowania. Nigdy nie wymyśliliśmy sobie nazwy, ale ogrywaliśmy utwory Metalliki. My, gitarzyści - amatorzy, woleliśmy "The Unforgiven" czy "Sad But True", ona, perkusistka, nakłaniała nas do młócenia "Master Of Puppets" i "Battery", szybkich utworów dla silnej kobiety. A jednak roszady w Metallice, które dla JB równoznaczne były z jej rozpadem, zdołały doprowadzić ją do płaczu.

Po odejściu basisty z obozu zespołu zaczęły wychodzić sprawy, które nie powinny były ujrzeć światła dziennego, kłótnie, oskarżenia, infantylne zwierzenia w obecności kamer. Wcześniej afera z Napsterem, która już sama w sobie zachwiała wiarygodnością Metalliki. Już po zatrudnieniu Roberta Trujillo i nagraniu "St. Anger" pojawił się film dokumentalny "Some Kind Of Monster", twór tak infantylny i obrzydliwy, że do teraz nie mogę oglądać go bez uczucia zażenowania. Moje zainteresowanie zespołem spadło niemal do zera. Nic w tej kwestii nie zmienił album "Death Magnetic", który raził uszy swoją przeciętnością. Cały czas czułem zresztą niesmak po "St. Anger", płycie od razu przeze mnie znienawidzonej.


Czy premiera "Hardwired...To Self-Destruct" coś w moim nastawieniu zmieniła i czy można mówić o powrocie do złotych lat świetności zespołu? Bez wątpienia nie. Metallica AD 2016 nadal nie jest grupą do której mógłbym podchodzić emocjonalnie. Wciąż przypomina bardziej konsorcjum niż zespół muzycznych indywidualistów. Gdyby wyciąć z dyskografii Metalliki "St. Anger" i "Death Magnetic" to "Hardwired..." byłaby ich najsłabszą płytą ("Lulu" do pełnoprawnych albumów studyjnych w ogóle nie zaliczam). Mając jednak na uwadze ich ostatnie studyjne dokonania z czystym sumieniem uznać mogę "Hardwired..." za jakościowo… trzeci od końca w katalogu grupy. Rozumiem oczywiście wielkie oczekiwania najbardziej oddanych fanów i niejako automatycznie za tymi oczekiwaniami idący entuzjazm. Gdyby wyposzczeni die-hardzi Metalliki nie uznali płyty za genialną, wówczas cały okres zaciskania zębów i odliczania miesięcy/dni/godzin do premiery poszedłby na marne. A że album ma swoje nieliczne blaski od razu odtrąbiono powrót w wielkim stylu legendy thrashu.

Tyle, że thrash zawarty na "Hardwired..." powinien urągać godności każdego zwolennika gatunku. Chcecie dobrej płyty thrash-metalowej? Sięgnijcie po najnowszy Slayer, Megadeth czy świetny Testament. Macie ochotę na dojrzały metalowy longplay? Bierzcie Anthrax. Nie kupujcie Metalliki. Nie zamierzam omawiać po kolei każdego z utworów, ale kilka kompozycji wymaga paru słów komentarza. "Moth Into Flame" pozbawiony jest pomysłu i rytmiki, "Hardwired" brzmi nieszczerze i wymuszenie a "Atlas, Rise!" nie potrafię nawet odpowiednio określić gatunkowo, tak nijaka to kompozycja. Za to gdy Metallica przypomina sobie czasy "Load" i spowalnia odrobinę tempo, budując kompozycje na wyrazistym riffie, nagle mamy do czynienia z zupełnie innym zespołem, dojrzałym i z pomysłem na siebie.

Oczywiście, można ten pomysł akceptować bądź nie, ale przynajmniej niektóre utwory nabierają stylu. Zaliczają się do nich bez wątpienia "Dream No More", "ManUNkind" i "Murder One" (zresztą piękny hołd dla Lemmy'ego). Moim zdaniem pokazują one, że Metallica wcale nie chce już grać thrashu, nie czuje go i męczy się w stylistycznych okowach. Powrót do korzeni to działanie wyrachowane, podobnie jak w przypadku death-metalu Paradise Lost, przy czym Brytyjczycy rewolucję przeprowadzili z większym wyczuciem. Jedynym chlubnym wyjątkiem na "Hardwired..." jest bardzo dobry "Spit Out The Bone", chociaż i on na tle konkurencji z "wielkiej czwórki" niczym szczególnym nie zachwyca.

Płyta, w odróżnieniu od dwóch poprzednich, ma kilka dobrych momentów, jednak pozytywne wrażenia przysłania cała góra odpadów. Wywalcie "Now That We're Dead", "Halo On Fire" i "Confusion" i otrzymacie album, który zdolny jest w przynajmniej minimalnym stopniu nawiązać do legendarnej przeszłości zespołu. Wiele z kompozycji, które zdecydowano się na "Hardwired..." umieścić brzmi bowiem, jak gdyby ktoś wrzucił kilka riffów do komputerowego generatora, a ten stworzył zbitki dźwięków przypominających Metallikę, coś na kształt edytora, który pozwala przekształcić swoje imię za pomocą logotypu grupy. Innymi słowy: fajna zabawa na parę godzin, ale potem wypada zająć się czymś innym. Nie sądzę, aby zespół kiedykolwiek odbudował swoją pozycję z początku lat dziewięćdziesiątych. Nie wierzę nawet, że Metallica do tego dąży. Wygasł ogień, zanikła pasja. Pozostała korporacja, która wypuszcza kolejny produkt, patrząc na rosnące słupki sprzedaży. 5/10 [Jakub Kozłowski]

22 listopada 2016


HEY Błysk, [2016] Kayax || Bardzo łatwo zapominam, że Hey w dalszym ciągu pozostaje jednym z moich ulubionych zespołów, ale jeszcze łatwiej odświeżam sobie tą wiedzę. Cykl jest prosty, sięga pradawnych czasów licealnych, pierwszych koncertów i ostatnich kaset. Hey wydaje nowy album, zasłuchuję się w fenomenalne kompozycje przez parę tygodni, udaję się na koncert, po czym na plus minus dwa lata Hey schodzi na dalszy plan aż do wydania nowej płyty. Cykl ten uległ jednak przerwaniu, nie tylko dlatego, że zasadniczo utraciłem dostęp do koncertów Heya oraz wydłużyły się przerwy między ich studyjnymi albumami. Z jakiegoś bowiem powodu ostatnim albumem Heya w mojej głowie pozostaje "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" z 2009 roku.

Z wydanego w 2012 roku "Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan" pamiętam przede wszystkim fajne opakowanie z ołóweczkiem, irytujący błąd(?) w tytule, duet z Gabą Kulką i że była tam piosenka z tymiankiem w tytule. Hey nie nagrywa złych płyt i o tym, dlaczego akurat ta przeminęła niezauważona, mimo plus minus kontynuowania kierunku obranego na "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy", nie ma dziś większej potrzeby dywagować. Podpowiedzią są jednak same kompozycje. "Hey w Filharmonii. Szczecin Unplugged", być może trochę niepotrzebna kontynuacja "MTV Unplugged", jednej z najlepszych polskich płyt koncertowych, zasłużenie dowartościował jednak część starszych utworów ("Wczesna jesień", "r.e.r.e"), ale przy okazji uwypuklił brak werwy kompozycji z "Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan". Nic dziwnego zatem, że to właśnie duet z dynamicznie przestrzeloną Kulką tak się wyróżniał.


"Błysk" samą nazwą zdaje się obiecywać krótkie i intensywne doświadczenie. Do singli promujących ostatnie albumy Hey nie zawsze ma szczęście. "Cisza, ja i czas"? "Muka"? Świetne. "Mimo wszystko"? "Kto tam? Kto jest w środku?". "„Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan"? W najlepszym razie poprawne, zbyt łagodne i często nieodzwierciedlające charakter albumów. "Prędko, prędzej" niby wydaje się powtarzać ten schemat, zamiast udzielać odpowiedzi na temat "Błysku" tylko mnoży pytania, ale koniec końców okazuje się całkiem fajną piosenką, choć niełatwą do uchwycenia. Podobnie jak cały album zresztą. Kluczowe pierwsze wrażenie podpowiada, że zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem "Błysk" to album ciekawy. Utwór tytułowy przynosi najwięcej nowości, spokenwordowy charakter, jazzująca atmosferę, szurającą perkusję. "Szum" z kolei to dokładnie taki Hey, jaki znamy i lubimy, zręczny, rytmiczny, z nerwem i werwą. Podobnie chwytliwie prezentuje się bujające "Ku słońcu", nośne, rozpędzone napięciem "Dalej" czy bardzo macukowe, jakby żywcem wyjęte z "UniSexBlues" Nosowskiej "Hej hej hej". Pod koniec albumu piosenki wydają się wytracać początkową werwę, ale w takim spostrzeżeniu kryje się pułapka.

Nie ma jednej drogi odczytania "Błysku", nie ma jednej, linearnej narracji. I nie mówimy tutaj o jak zawsze charakterystycznych, choć tym razem chyba bardziej niż zwykle enigmatycznych tekstach Nosowskiej (cieszą szczególnie gra z liczbami w "Błysku" czy sanatoryjne wody w "Szumie"). Pod każdą z czterech wersji kolorystycznych okładki skrywają się odmiennie posortowane utwory. Hey zachęca nas zatem do słuchania swych nowych piosenek w przypadkowej kolejności i pogrywa sobie z ideą albumu przy pomocy... albumowej formy. Prosty, ale intrygujący eksperyment z którego każdy może wyciągnąć własne wnioski.

Piętnaście lat po wydaniu "[sic!]" nadal uważam tamten album za polskie "Kid A". Nie tylko bowiem wyraźnie oddzielił "starego" Heya lat dziewięćdziesiątych od "nowego" Heya alternatywnego, ale też tak samo jak opus magnum Radiohead wprowadził alternatywę na zmurszałe polskie rockowe salony. Serią niezwykle udanych kolejnych płyt Hey potrafił celebrować swoje pozornie odmienne dotąd tożsamości i połączyć je w jedną spójną całość, wystarczy posłuchać jak nadal świeżo i zaskakująco brzmi "Music Music" a płomiennie rockowo "Echosystem". Jeśli zatem, kontynuując radioheadową analogię, "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" okazało się podobnie jak "In Rainbows" najbardziej przystępnym amalgamatem popowego potencjału i alternatywnych możliwości, to "Błysk" jawi się jako odpowiednik "The King Of Limbs". Niekoniecznie zatem jako album, który zostanie zapamiętany jako jeden z kluczowych, ale z pewnością jako jeden z bardziej intrygujących. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2016


MODERAT III, [2016] Monkeytown || Przyznać muszę, że byłem zbyt surowy wobec Moderat. Nad Bogu ducha winnym drugim albumem tria powyzłośliwiałem się swego czasu, zamiast docenić jego nieszkodliwą w gruncie rzeczy wartość użytkową. Moderat nie są ani oryginalni, ani odkrywczy, ani innowacyjni, zredukować ich można wyłącznie do nieinwazyjnej przyjemności słuchania. I biorąc pod uwagę relatywnie wielką popularność niezależnego przecież wykonawcy oraz ogromne zapotrzebowanie na ich koncerty, dlaczego by nie machnąć ręką lub nawet umiarkowanie przyklasnąć?

"II" nie była przecież płytą złą, jedynie modelowo przeciętną. Po części oferowała łatwiej przyswajalne powtórki z debiutu, po części koncentrowała się bardziej na budowie atmosfery niż zręcznych motywów. W porównaniu z "III" okazuje się, że przyniosła jednak kilka wyróżniających się fragmentów, ale jednocześnie uwypukliła tylko fakt, że debiut "Moderat" funkcjonowałby najlepiej jako jednorazowy projekt. Pomijając kanciaste inklinacje hip-hopowe, nieprzypadkowo porzucone na późniejszych płytach, debiutanckie połączenie sił Apparat i Modeselektror do dziś prezentuje się jako przynajmniej ciekawy artefakt swoich czasów.


Skoro zdecydowali się kontynuować działalność, to musi stać za nią jakaś motywacja. Wydaje się, że siłą napędową Moderat są żywe występy a każdy kolejny album jest w istocie ścieżką dźwiękową, podkładem pod żywe projekcje i efektowne wizualizacje. Szczególnie "III", z jednej strony dostarcza zastanawiająco mało naprawdę chwytliwych kompozycji, ale z drugiej, jako całość funkcjonuje znacznie lepiej niż rozwodnione "II". Prawdziwie wyróżnia się jedynie dynamiczne "Running", z wyraźnym terkoczącym bitem, niewymuszoną tanecznością i efektownymi basami. Te ostatnie zresztą są wiodącą siłą albumu, który m.in. za ich sprawą brzmi po prostu bardzo dobrze. O ile "Running" jest modelowym singlem, to "Eating Hooks" w tej roli już zastanawia, choć i tak pozostaje jednym z ciekawszych utworów na płycie. Otwiera ją w sposób niespecjalnie przebojowy, ale sam jego początek przynajmniej obiecuje umiarkowaną eksperymentalność materiału. Obietnica ta nie zostaje spełniona, ale utwór flirtuje też efektowną eskalacją, do czego później nawiązuje jedynie koncertowo skrojony "Intruder". "Ghostmother" operuje rytmem r'n'b, "The Fool" gitarą w stylu The xx, album miejscami brzmi jednak wręcz minimalistycznie ("Finder" czy rozczarowujący finał "Ethereal"), chaotycznie (nietrafiony singiel "Reminder") i abstrakcyjnie (odświeżające "Animal Trails").

Nie dziwią więc opinie, nawet wśród fanów, że jest to najsłabszy spośród trzech albumów. Ale być może właśnie dlatego, że nigdy nie uważałem Moderat za porywające zjawisko, "III" bawi mnie stosunkowo najbardziej. Solidna, nieinwazyjna i dobrze wyprodukowana elektronika, strategicznie alternatywna i odpowiednio popowa, ma w Moderat swych zasłużenie czołowych przedstawicieli. Teoria zaś o ich bycie bazującym na koncertowej egzystencji ma szansę zostać sprawdzoną już niedługo wraz z wydaniem albumu koncertowego. 6/10 [Wojciech Nowacki]

6 listopada 2016


ANOHNI Hopelessness, [2016] Rough Trade || "Hopelessness" to festiwal miałkich i infantylnych obserwacji (mamy globalne ocieplenie, w Ameryce jest kara śmierci a drony są nieludzkie), niewiedzy i niezrozumienia dla złożoności świata oraz polityki (wszystko to wina Obamy) a nawet konserwatywnego populizmu (Ameryka stworzyła ISIS). Bezrefleksyjna treść została równie niestety bezrefleksyjnie przyjęta przez dotychczasowych fanów Antony Hegarty'ego, którego cały polityczny program powinien był się zawrzeć w coverze "Imagine" Johna Lennona, zawartym na epce "Thank You For Your Love", ostatnim jego prawdziwie pięknym wydawnictwie.

Drażni dosłowność tekstów. PJ Harvey, której powierzchowny polityczny namysł również zawiódł na "The Hope Six Demolition Project", używa przynajmniej poetyckiego języka, w którym jeśli tu i ówdzie przypląta się banalny slogan, to przynajmniej stara sie go umieszczać w metaforycznym kontekście. Przyciężkim, pocztówkowym, lecz przynajmniej zmyślniejszym niż prostackie wręcz teksty Anohni. Najbardziej wyrafinowaną figurą retoryczną jest przewrotność, dzięki której w trzech kolejnych piosenkach słyszymy tak zaskakujące deklaracje, jak 1) Drone bomb me, 2)  I wanna burn them, I wanna burn them czy 3) Daddy! Daddy! Watch me. I absolutnie nic z tego nie wynika, żadna narracja, żadna opowieść, żadna metarefleksja, nic, najmniejszy nawet ślad rozwiązania, ot tylko płytka i niezmiernie naiwna obserwacja.


Naiwność oczywiście była nierozerwalną częścią płyt Antony And The Johnsons, przedmiotem jej rozczulającej wtedy refleksji były jednak emocje. By zabrać się za politykę trzeba być świadomym tego, że chwalebny idealizm zawsze konfrontuje się w niej z twardą rzeczywistością. Potrzeba rozwagi, wiedzy, gotowości do kompromisu i rozbudowanego aparatu krytycznego. Tym, co zatem naprawdę zdumiewa na "Hopelessness" nie jest naiwność refleksji, ale jej wyjątkowa płytkość. Obcujemy tu z głębią intelektualną albo rozedrganego nastolatka, albo osoby dorosłej czerpiącej informacje tylko z jednego źródła, lecz z pewnością nie kogoś o szerokich horyzontach. Naiwność to jedno, ale w połączeniu z niewiedzą prowadzi do ignorancji i twierdzeń niemal niebezpiecznych. W "Obama" Anohni przyznaje się zresztą do ignorancji całkiem otwarcie. Jeśli ktoś oczekuje od prezydenta Stanów Zjednoczonych spełnienia wszystkich marzeń i prerogatyw godnych monarchy absolutnego, to nie tylko staje na antydemokratycznym froncie, ale nie ma pojęcia o tamtejszym systemie politycznym, roli Kongresu, dwupartyjnych warunkach, uprawnieniach rządu federalnego, władz stanowych etc. Cóż, Antony Hegarty urodził się w Wielkiej Brytani, podobnie więc jak PJ Harvey z uporem maniaka komentuje obcą sobie rzeczywistość. Jeśli jednak w "Crisis" posługuje się argumentacją republikańskiej prawicy i samego Donalda Trumpa a na swym Facebooku na miesiąc przed wyborami wspiera kandydatów tzw. third-party, to jest to narracja której trzeba się przeciwstawić. Co na szczęście czynią już bardziej krytyczni fani komentując: If you're voting Stein in this election, you're an active participant in Trump's rise to power.

Niestety, przekazu albumu nie da się zignorować, przymrużyć oczy, skupić się tylko na muzyce. By podkreślić ważność słów Anohni, polski dystrybutor zdecydował się na krok niebywały, mianowicie na dołączenie osobnej książeczki z polskimi tłumaczeniami tekstów. Ich autorem jest niejaki Zdzisław "The Bat" Zabierzewski, który uraczył nas takimi oto kwiatami sztuki translatorskiej jak "zbombarduj mnie dronem / zmieć mnie z gór co są mym domem" (Drone bomb me / Blow me from the mountains), "jeśli Europa nie da nam tego / wstrzyknij mi coś innego" (If Europe takes it away / Inject me with something else) czy "już w ogóle cię nie kocham od niedawna / choć chwilę to trwało, doszła do mnie prawda / zostawiłeś mnie dla innej panny przecież / zostawiłeś w zrujnowanym świecie" (I don't love you anymore / It's been a while and I am sure / You left me for another girl / You left me in the broken world). Wow.

Warstwa słowna odstręcza, ale muzyczna prawdziwie rozczarowuje, nie ma tu bowiem ani intrygującej i eksperymentalnej elektroniki, ani tanecznego popu. A przecież Oneohtrix Point Never stworzył choćby na "R Plus Seven" muzykę niezwykle intrygującą i niejednoznaczną, czego echem tutaj jest zaledwie "Violent Men", miniaturowa i paradoksalnie najciekawsza kompozycja. Antony zaś za sobą całą historię udanych lub bardzo udanych kolaboracji z twórcami elektroniki, naprawdę poszerzających jego możliwości, od Björk po Hercules & Love Affair. Wczesna zapowiedź albumu Anohni, ówcześnie mającego być wspólnym projektem Antony'ego, Oneohtrix Point Never i Hudsona Mohawke, miała zatem pełne prawo wzbudzić poważne oczekiwania. Zwłaszcza w kontekście pewnej stagnacji Antony And The Johnsons. Kolejna banalna figura stylistyczna, czyli zestawienie poważnych tekstów z radosną muzyką, tylko podkreśla jak bardzo rozczarowująca jest ta właśnie strona Anohni. Najczęściej bowiem brzmi zasmucająco tandetnie, rozdrażnienie tekstami tylko wzmacnia niestety mnogość tanich efektów i uciążliwa archaiczność. Jeśli zatem tekstom brakuje ponadczasowej uniwersalności, to muzyka Anohni zestarzeje się i zdezaktualizuje jeszcze szybciej. Nie pomagają ani chwile wytchnienia z dźwiękami pianina czy syntetycznymi dęciakami, ani bardziej znośne piosenki z najbliższym przebojowości "4 Degrees" na czele. "Hopelessness" nieświeżo brzmi właściwie już dziś. 4/10 [Wojciech Nowacki]

2 listopada 2016


ANNA VON HAUSSWOLFF The Miraculous, [2015] City Slang || Trzydziestoletnia Szwedka została wybrana przez Michaela Girę do roli supportu podczas trwającej właśnie finalnej trasy współczesnego wcielenia Swans. I o ile zespół ten rozpływa się w potężnym medytacyjnym szumie a jego głośność staje się na poły legendarnym miejskim mitem, o tyle Anna Von Hausswolff wzbija podmuchy opadającego popiołu przedstawiając prawdziwie głośną i dosłownie wstrząsającą muzykę. Cały jej występ trwać może tyle co jednak kompozycja Swans, pełen jest jednak zaskoczeń i fizycznie atakującej słuchacza intensywności. "The Miraculous" to znakomity album, ale daje tylko namiastkę wrażeń dostarczanych przez Annę na żywo.

Jej znakiem rozpoznawczym są organy, potężny instrument jednoznacznie kojarzący się z sakralnością, będący jednak podstawą kompozycji Anny Von Hausswolff. Naturalnie z organami nie podróżuje, ich dźwięk jest reprodukowany i zestawiony z syntezatorami, ogłuszającą perkusją i eksperymentującą gitarą. Koncertowe trio imponuje możliwościami, ale pozostaje przecież jeszcze głos Anny, niezwykły w przypadku tak drobnej i pozornie filigranowej blondynki. Nie należy do przesadnie oryginalnych, w "The Hope Only Of Empty Men" odwoływać się zdaje zarówno do Patti Smith, jak i Marianne Faithful, w opus magnum "Come Wander With Me / Deliverance" przywołuje ducha klasycznych nagrań wytwórni 4AD, ale najbardziej piosenkowych fragmentach "An Oath" i "Stranger" zbliża się zaskakująco do... Lany Del Rey.


Dźwięk organów tworzy na płycie pozór wspomnianej sakralności, ale przy kontakcie z "The Miraculous" pozbyć się trzeba tego natychmiastowego i naturalnego przecież skojarzenia. Owszem, kompozycje Anny Von Hausswolff potrafią brzmieć nabożnie, ale prawdziwą rolą organów jest tutaj oddech. "Pomperipossa", ledwie dwuminutowy i niemal space-rockowy przerywnik, brzmi bowiem jak zapis oddechu jakiegoś mitycznego organizmu, podobnie instrumentalny utwór tytułowy, z tym że tutaj oddech ten jest już wyraźnie chrapliwy. Już w otwierającym album, prawie dziewięciominutowym "Discovery" organy odznaczają się jako wyróżnik brzmienia Anny Von Hausswolff, ale jednocześnie z miejsca umieszczane są w tle, udostępniając przestrzeń dla szeregu innych pomysłów i inspiracji.

"Discovery" choćby, najpierw wskazuje w stronę psychodelicznego rocka a'la Jefferson Airplane, by płynnie ukazać jego więź z dzisiejszym freak-folkiem i songwritingiem w stylu Cat Power. Często pobrzmiewają tu też echa country i blues'a, w instrumentalnym "En Ensam Vandrare", czy w finałowym "Stranger", w którym pod postacią akustycznej piosenki Anny Von Hausswolff powraca do psychodelicznego rocka jednocześnie najwyraźniej kokietując z ideą mroczniejszego żeńskiego popu. Centralnym punktem albumu i pokazem prawdziwiej drapieżności Anny jest jednak "Come Wander With Me / Deliverance", trwające niemal jedenaście minut i zmierzające od wspomnianej ułudy nabożności i eterycznych wokali w stronę potężnych metalowych riffów i ogłuszającej transowości Swans. W znacznie bardziej skondensowanej formie siła Anny Von Hausswolff objawia się też w "Evocation", który rozpoczyna rozdygotany noise a kończy soniczny ekwiwalent nalotu bombowego.


Zastrzeżenia można mieć jedynie do produkcji albumu, zbyt przybrudzonej, zbyt przytłumionej, za mało klarownej, by w pełni docenić rozmiar i potencjał tej muzyki. Anna Von Hausswolff to fenomenalna artystka, którą obowiązkowo trzeba śledzić i koniecznie trzeba zobaczyć na żywo. Z naszej zaś perspektywy najbardziej powalającym faktem odnośnie "The Miraculous" jest to, że płytę dofinansował szwedzki Kulturrådet, czyli a government authority whose principal task is to implement national cultural policy determined by the Parliament. 8/10 [Wojciech Nowacki]