31 lipca 2013


JAGA JAZZIST Live With Britten Sinfonia, [2013] Ninja Tune || Jednym z najlepiej przeze mnie wspominanych koncertów jest poznański występ Jaga Jazzist w ramach trasy promującej ich ostatni jak do tej pory album “One-Armed Bandit”. Wciągające kompozycje, instrumentalne eksplozje, kontrolowane emocje oraz widoczna radość muzyków ze wspólnego grania i świetny kontakt ze słuchaczami zapewniły pamiętny wieczór w dusznej atmosferze Eskulapa.

Jaga Jazzist to jedno z najciekawszych i najwartościowszych zjawisk nu-jazzu. Dziewięcioosobowa grupa znakomitych instrumentalistów, pod wodzą Larsa Horntvetha, daleka jest bowiem od relaksującej muzyki do windy, popołudniowej sjesty i wieczorów przy winie. Nu-jazz w ich wykonaniu to wyrafinowany konstrukt, w którym John Coltrane spotyka się z Tortoise a jazzowe instrumentarium przecina się z elektroniką i post-rockowymi figurami. Szczególnie dwie płyty, melodyjna „A Livingroom Hush” i najbardziej eksplorująca połamane terytorium post-rocka „What We Must”, należą już do obowiązkowych klasyków. Ale nie ustępuje im wspomniany „One-Armed Bandit” włączający z kolei w ich struktury elementy rocka progresywnego.


„Live With Britten Sinfonia” to pierwszy album koncertowy Jaga Jazzist, ale jak można się domyśleć prezentujący formację w wyjątkowej odsłonie, bowiem w towarzystwie orkiestry symfonicznej. Tego typu albumów było oczywiście w historii muzyki już wiele, czy warto zatem sięgnąć po symfoniczną płytę Norwegów? Oczywiście. „Live With Britten Sinfonia” można ewentualnie potraktować jako swoisty the best of, skupiający się jednak tylko na bardziej wyrafinowanej stronie Jaga Jazzist, z naciskiem na kompozycje z „One-Armed Bandit”. Jednak przede wszystkim prezentuje znane już utwory wreszcie w ubogaconych wersjach.

Specyfiką muzyki Jaga Jazzist jest jej złożoność i niemal matematyczna precyzja wykonania. Choć budzi autentyczne emocje to jest jednak perfekcyjnie zaprojektowana. Wbrew pozorom nie ma tutaj zatem możliwości i miejsca na jazzowe improwizacje. Horntveth ściśle kontroluje swoje kompozycje, pozwalając zespołowi ewentualnie na elementy wyciszenia i przedłużania motywów, nigdy jednak na szaleńcze free-eskapady.

Dodatek w postaci orkiestry jest zatem jedną z niewielu możliwości wzbogacenia tej muzyki o nowe elementy. Rzecz jasna najczęściej pełni ona funkcję dodatkowego instrumentu, ale o tym jak doskonale poradziła sobie z samodzielnym imitowaniem brzmienia Jaga Jazzist, można się przekonać na początku pełnej piętnastominutowej wersji „One-Armed Bandit”. Jak większość albumów koncertowych, ten pozostaje zasadniczo pamiątką dla fanów. Szkoda tylko, że nie ukazał się jako DVD, z pewnością bowiem robiłby większe wrażenie, takie, na jakie Jaga Jazzist w pełni zasługuje. 7/10 [Wojciech Nowacki]

EDITORS The Weight of Your Love¸ [2013] [PIAS] || Gdy na początku lat zerowych szalała nowa rockowa rewolucja, raczej ją ignorowałem zajmując się klasyką rocka. Bo po co słuchać odniesień do bluesa, hardrocka, punku, nowej fali, skoro można sięgnąć po oryginały. Dopiero pod koniec tej fali spadły na mnie jak grom z jasnego nieba dwie piosenki ledwie zapowiadające taneczny miks gatunkowy lat następnych: „Take Me Out” Franz Ferdinand oraz „Munich” Editors.

„The Back Room” jest dziś płytą niedocenianą a bez wątpienia klasyczną. Stylowa, zadziorna, surowa i nieprzyzwoicie przebojowa, w której każdy element i każda piosenka były na swoim miejscu. Między bajki włożyć można było porównania do Joy Division (via Interpol), pokażcie mi kogoś, kto potrafiłby tańczyć i wyśpiewywać swe gardło do muzyki Iana Curtisa. Joy Division ostrzyli w naszych rękach tępe żyletki, Editors wstrzykiwali adrenalinę prosto w serce.

Szkoda, że padli ofiarą znanego syndromu chęci bycia „bardziej”. Na „An End Has A Start” mamy teoretycznie te same składniki. Melodie, gitary, teatralne wokale, ale wszystko zagęszczone przeprodukowaniem i przearanżowaniem. Jest tam kilka świetnych kompozycji, ale jako całość album ten zmienił się w dźwiękową magmę. Syntezatorowy eksperyment na „In This Light And On This Evenig”, jakiekolwiek były jego przyczyny, mnie przekonywał. Utwór tytułowy, tylko początkowo irytujący „Papillon” i rewelacyjne „Eat Raw Meat = Blood Drool” należą do najlepszych utworów Editors, reszta kompozycji jest jednak dość miałka, w efekcie ten potencjalnie bardzo dobry album zapada się pod ciężarem własnej nierówności.


Stąd moje zaskakująco pozytywne odczucia po pierwszym pobieżnym przesłuchaniu „The Weight Of Your Love”. Dla odmiany płyta brzmi spójnie i równo, co przy powrocie do gitarowego grania najbardziej przypomina „An End Has A Start”, ale w znacznie lżejszej wersji. Kłopoty ujawniają się dopiero przy uważniejszym odsłuchu. Niemniej pierwsze single należą do zdecydowanie udanych, będąc zarówno przebojowymi, jaki i ukazując nowe oblicze zespołu. „A Ton Of Love” żartobliwie nazywam najlepszym singlem U2 od lat, jest tu żar, pojawia się i New York, i desire. „The Weight” to już Editors ani nie ostre, ani zadziorne, lecz przestrzenne, kroczące, a za mocną, momentami południową gitarą pojawiają się i smyczki.

Podobnie brzmi „Sugar” w stylu rocka lat dziewięćdziesiątych, z popowym refrenem i konsekwentnie kojarzący się z U2. Jeszcze mocniej słychać to w „Formaldehyde”, wbrew tytułowi sugerującemu większy ciężar gatunkowy. Wspomniane smyczki szczególnie silnie wyeksponowane są w „Honesty”, w którym pobrzmiewa też sekcja dęta oraz bardzo mocno zredukowane w stosunku do poprzedniej płyty syntezatory. Ballady na „The Weight Of Your Love” prezentują zaś różne oblicza, epicko się rozkręcające (znów lata dziewięćdziesiąte) w „What Is This Thing Called Love” czy bardziej poetyckie w „Nothing”.


Wadą albumu nie okazują się jednoznacznie wcześniej zapowiadane inspiracje amerykańskim rockiem sprzed dwóch dekad, prowadzące to silnych skojarzeń z „amerykańskim” etapem w historii U2. Tym razem płyta jest tak równa, że mało co ponadprzeciętnie się wybija, brakuje ognistych refrenów, chwytliwych melodii, w drugiej połowie robi się już miejscami nudno i nie pomaga sięgnięcie po folkową stylistykę w „The Phone Book”.

Jest to Editors dojrzalsze, ale pozbawione większości dawnego napięcia. Silnie ujawnia się tu też ich słabość do zbytniego przeciągania kompozycji, większość utworów przekracza cztery minuty, skrócenie ich z pewnością dodałoby albumowi blasku. Jak zwykle, na szczęście, dodatkowego blasku nie potrzebuje głos Toma Smitha, który znacznie poszerzył tu swoje zdolności wokalne i interpretatorskie. Płyta niepozbawiona wad, ale i zalet, nie wzbudza ani większych emocji, ani też kontrowersji. Tym bardziej po obecnym wyciszeniu ciekawi mnie ich kolejna wolta stylistyczna, jakakolwiek by ona nie była Editors brzmią zawsze unikalnie. 6/10 [Wojciech Nowacki]

26 lipca 2013


WILD TIDES Hung Loose¸ [2013] self-released || Letná to parkowe wzgórze nad brzegiem Wełtawy, znane wszystkim mieszkańcom Pragi i cudzoziemcom będącym tam dłużej niż na krótkiej standartowej wycieczce. Niegdyś stał tam monumentalny pomnik Towarzysza Stalina w otoczeniu żołnierzy i klasy robotniczej. Postać bodajże pionierki znajdującego się za nią czerwonoarmistę niefortunnie trzymała za krocze, co stało się niejako śpiewem przyszłości życia na Letnej.

Tam zawsze jest lato, niezależnie od pory dnia i roku mieszkańcy udają się do jednego letneńskich piwnych ogródków, przychodzą uprawiać sporty, biegać, bawić się z psami, lub po prostu zasiąść z piwem na trawie (co jest legalne) lub zapalić (substancje legalne z przymrużeniem oka), turyści zaś wdrapują się po betonowych schodach, by podziwiać klasyczny widok na miasto. Letná to także nazwa dzielnicy rozciągającej się parkowym wzgórzem i nic dziwnego zatem, że to właśnie stamtąd pochodzi bodaj jedyna grupa… surf-rockowa.

Bo dlaczego nie, nawet Stalinowi musiało być przyjemnie w słońcu na powietrzu, Wełtawa, choć kapryśna, nie sprzyja może surfingowi, ale miejsce to stało się synonimem przyjemności, zabawy i beztroski. Podobnie jak muzyka Wild Tides. Epka „Hearts On Fire” wskazana zostało jako jedno z najciekawszych wydawnictw zeszłego roku, chłopcy z Letnej nabrali zatem wiatru w żagle i w tym roku wydali pełnowymiarowy (choć dwudziestominutowy) album „Hung Loose”.


Wesoło jest od pierwszych taktów „Something Else About Her”, choć zespół ledwie się tu rozkręca, to wybija się tu chwilę firmowa gitara. Półtoraminutowy „Gimme’ The Blues” to już odrobinę większy kaliber cięższego i klasycznego rocka przefiltrowanego przez post-punkowe motywy. Singlowy „Watching Grlz Talk” to popisowy rock’n’roll z automatem perkusyjnym w podkładzie, po którym następuje „Little Darlin’” dansingowy przytulaniec rodem z weselnej sali.

Odrobinę poważniej robi się w po tarantinowsku południowym i koronkowo gitarowym „Marry Me”. Krótka to chwila, bo do rock’n’rollowego pędu wraca „My Daniela (Reprise)”. Najdłuższy na płycie „California Wet Dreamin’” to już całkiem udana synteza surfowego pastiszu z jak najbardziej współczesnym gitarowym indie. Odrobina folku pojawia się w „Instead Of Two Beating Hearts”, finałowe „Shrines” żegna nas zaś gęstym post-punkiem. Dwadzieścia jeden minut muzyki i chcemy tylko więcej.

Lekkość, zabawa, odrobina brudu, to wszystko znajdziemy na „Hung Loose”. Płyta, co typowe dla alternatywnych Czech, wydana została w postaci darmowego download’u oraz na pięknym winylu nakładem zasłużonego Election Records. Zachęcam zatem do pobierania i zażycia odrobiny beztroski. Słońce, piwo, pudełko pizzy, Letná. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

FUKA LATA Electric Princess EP¸ [2013] Kondico Dreams || Chętnie wracam ostatnio do debiutu Fuki Lata. „Other Sides” to niby hipnotyczny gitarowy shoegaze, ale bliski choćby eksperymentom Sun Araw. „Saturn Melancholia” ukazała już elektroniczne oblicze duetu, a w połączeniu z jeszcze lepszym wcieleniem koncertowym, stała się niemałą obietnicą przebojowego potencjału. Jedno z ciekawszych zjawisk na polskiej scenie elektronicznej powraca z nowym wydawnictwem – epką „Electric Princess”.


Singlowy utwór „Velvet Daze” nie stanowi wielkiej odmiany brzmienia Fuki w stosunku do „Saturn Melancholii”. To nadal przestrzeń wypełniona leniwie odrealnionym wokalem, śmielej już jednak taneczną podstawę zaznacza syntezatorowy puls. Rozbłyskujące w mroku światło nie pochodzi bynajmniej z refleksów dyskotekowej kuli, lecz z tajemniczych kwazarów, równie odległych co śpiew Lee.

Kosmiczne odniesienia mogą trącić lekką pretensją, ale w przypadku Fuki Lata są jak najbardziej poważne i uzasadnione. Już wcześniej określiłem ich muzykę mianem „space-rocka bez rocka”, nawet tak taneczne kompozycje jak „Till the End” sprawiają wrażenie wypełniającego kosmiczną próżnię promieniowania przepisanego na język muzyki. Z dodatkiem italo-disco celem uczłowieczenia.



Bardzo podobnie jest w gęstym utworze tytułowym, któremu chwilami towarzyszą dźwięki rodem z pinkfloydowskich „Echoes”. Szczególnie jednak wyobraźnię porusza finałowy „Simple Case”. Mocniejszy i rozdygotany bit plus popowe ozdobniki natychmiast każą się zastanawiać, jak doskonale prezentować się musi w koncertowym wydaniu. Nic dziwnego zatem, że występ Fuki Lata na Primaverze powoli zaczyna obrastać już w legendę. Znajomy, czystej krwi kataloński hipster z Barcelony, odmierzający swoje życie kolejnymi edycjami festiwalu, uznał koncert polskiego duetu za najlepszy moment tegorocznej edycji.

Koniecznie zatem należy trzymać kciuki za Fukę Lata. Ewolucyjne zmiany prowadzą Mito i Lee w bardzo ciekawą stronę, taneczny pop wydaje się jednak raczej tylko dodatkiem do ich transowych brzmień, niż punktem docelowym. Pozostaje tylko czekać na kolejne elementy, cztery zaprezentowane tutaj utwory bowiem niezauważalnie stapiają się w dość jednorodną całość. Ale taki już urok tego ledwie dwudziestominutowego i intrygującego wydawnictwa. 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 lipca 2013


EMPIRE OF THE SUN Ice On The Dune, [2013] EMI Australia || Minęło już pięć lat od debiutu Empire of the Sun. Wtedy, w 2008 roku, Australijczycy zgodnie uznani zostali za, delikatnie mówiąc, odpowiedź na święcące tryumfy MGMT. Osuwających się w narkotyczną psychodelię Amerykanów przytłoczyły artystyczne ambicje. Empire of the Sun od początku miało być produktem czysto użytkowym, dostarczającym nieskrępowanej zabawy.

Szczególnie koncerty, w przeciwieństwie do wycofanych MGMT, są prawdziwym popisem wyobraźni, barw, efektów, choreografii, eksplodującego kiczu, ale też wystudiowania. Nawet jeśli wyreżyserowany co do sekundy koncert na Open’erze w 2010 roku był w istocie (pół)playbackiem, to stanowił spektakularne widowisko. Stąd chętnie wracam do „Walking On A Dream”.

Nie miałem wątpliwości co do tego, że jeśli ukaże się drugi album Empire of the Sun, to nie przyniesie żadnych zmian w muzyce duetu, dalej eksploatując neonowy kicz lat osiemdziesiątych i science-fiction klasy B, ewentualnie oferując nowy „mit założycielski” w postaci nowych strojów, efektów i opowieści stojącej za płytą. „Walking On A Dream” i „Ice On The Dune” nie są może concept-albumami, ale kreacja artystyczna stojąca za Empire of the Sun, czerpiąca garściami z muzycznych i filmowych inspiracji Steele’a i Littlemore’a, jest równie ważna co muzyczna strona przedsięwzięcia. Może i nawet ważniejsza.


Na „Ice On The Dune” jest oczywiście przebojowo i nieinwazyjnie, albumu słucha się przyjemnie w tle, świetnie zapewne sprawadza się na imprezach. Od razu słychać, że mamy do czynienia z Empire of the Sun, nic nas w tym względzie nie zaskoczy, choć bez wątpienia jest to płyta słabsza do debiutu. „Walking On A Dream” miało przewagę w różnorodności, obok singlowych hitów znalazły się całkiem intrygujące kompozycje jak „Delta Bay” czy „Swordfish Hotkiss Night”. Nowa płyta jest natomiast rozczarowująco jednorodna, patent na niemal każdy utwór to charakterystyczne wokale plus prosty i mocno taneczny bit.

Album zwalnia odrobinę w drugiej połowie, ducha debiutu przywołuje „Surround Sound” czy niemal całkowicie instrumentalny „Old Flavours”. Singlowa kariera czeka zapewne na odrobinę daftpunkowy „Celebrate”. „Alive” w tej roli sprawdziło się średnio, choć zasadniczo jest kwintesencją stylu Empire of the Sun, słuchając jednocześnie zgrzyta się zębami i tupie nóżką.

Wrażenie robi „Awakening”, jak bowiem można zrobić w XXI wieku utwór brzmiący dokładnie jak… Modern Talking i jednocześnie odczuwać przyjemność z jego słuchania? Najmocniejszą zaś piosenką na płycie jest, nie licząc krótkiego intro, pierwsza, jakby idealnie napisana z okazji zbliżających się urodzin naszego bloga. Podśpiewując zatem be my, be my DNA tupię nóżką dalej. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 lipca 2013


G.WOLF Magnetic Dog, [2013] Experience Based Music || Czasem każdy potrzebuje odpocząć od współczesnego świata ciągłych nowości, post-gatunków i presji bycia na bieżąco. Tradycja, mniej lub bardziej jawnie, skrywa się jednak wszędzie, ale jawne deklaracje o graniu „tradycyjnego” rocka w polskich warunkach najczęściej rodzą nienajlepsze skojarzenia z juwenaliowo-komercyjną przaśnością. Jak zwykle najlepszym ruchem okazuje się w tej sytuacji sięgnięcie pod powierzchnię, skąd jako ratunek dla poszukujących klasycznych gitar wyłania się płyta Wojciecha Garwolińskiego.

W latach dziewięćdziesiątych nastąpił pamiętny wysyp polskich zespołów rockowych. Głogowskie Pivo zdobyło w 1995 roku nagrodę we współorganizowanym przez „Tylko Rock” konkursie Marlboro Rock-In, dwa lata później udało im się wydać debiutancką płytę „Dziki dziki”. Co bardziej wiekowi z Was pamiętać mogą redhotową piosenkę „Dziki dziki zwierz” czy grunge’ową balladę „Słońce, które znasz”. Po zderzeniu z ówczesnymi realiami, silną konkurencją i niepodzielną władzą wielkich wytwórni, Pivo zakończyło działalność koncertową i choć zarejestrowało drugą płytę „12 małp”, to materiał ten nigdy się nie ukazał.

Twarzą grupy był wokalista i gitarzysta Wojciech Garwoliński. W nowej dekadzie i na nowych warunkach powrócił z zespołem Kości. Rockers Publishing w latach „zerowych” wydało szereg niezwykle ciekawych albumów, Mordy wydały tam zjawiskowe „Of’Fruits”, publikowali tam Ludzie (dziś Peepol) oraz właśnie Kości, których debiut „K”, wyprodukowany przez będącego ówcześnie na fali Maćka Cieślaka ze Ścianki, prezentował surowe gitarowe brzmienia entuzjastycznie przyjęte przez wtajemniczoną krytykę i koncertową publiczność.

Końcem Kości było odejście Garwolińskiego, z wolna spełniającego się w solowym kompozytorstwie, którego końcowym efektem jest materiał zarejestrowany w zeszłym roku pod szyldem G.Wolf. Nie dajcie się zwieść etykietce „hendrixowskiego” rocka, „Magnetic Dog” daleki jest od bałwochwalczego imitowania legend, jego horyzonty i odniesienia są znacznie szersze, sięgając od klasyki rocka po gitary jak najbardziej współczesne. Już wciągający i motoryczny „Anymore”, podparty mocnym basem Olafa Deriglasoffa, kojarzyć się może z pustynną psychodelią Queens of the Stone Age. Od pierwszych dźwięków „Street Thing” można zaś spokojnie pomyśleć, że mamy do czynienia z nagraniem choćby The Black Keys.

Dalej w czasie cofa nas hardrockowa ballada „Drifting”, przywołująca epokę grunge’u spod znaku Alice in Chains. Do klasyki sprzed dekad nawiązuje nie tylko oczywista kompozycja „Freedom” Jimi’ego Hendrixa, ale i tytułowy „Magnetic Dog”, jakby rodem z pamiętnej „trójki” Led Zeppelin. Warto jeszcze zwrócić uwagę na po prostu dobrą piosenkę „Goodbye Song” oraz na niby-klubowy i rozimprowizowany jam „Black Moon”.

Reaktywowane po latach Pivo (i przymierzające się do wydania nowego materiału) wykonuje na koncertach również utwory G.Wolfa. W wydaniu studyjnym jest to jednak power-trio (oprócz Garwolińskiego i Deriglasoffa również perkusista Mario Bielski) w stylu Cream, z którym to zespołem łączy ich również osoba tekściarza Pete’a Browna, odpowiedzialnego za większość słów zawartych na „Magnetic Dog”. Taki już urok tria, że gdy milknie gitara zostajemy głównie z podbitym perkusją klangującym basem i aż prosi się o wypełnienie tej przestrzeni bogatszą produkcją. Niemniej swobodna i w duchu rozimprowizowana płyta zapewnia świetny wypoczynek od przeładowanej współczesności. 6/10 [Wojciech Nowacki]

18 lipca 2013


SIGUR RÓS Kveikur, [2013] XL Recordings || Pamiętam jeszcze recenzję „Ágætis Byrjun” z „Tylko Rocka” autorstwa Borysa Dejnarowicza. Był to zaprawdę dobry początek dla tajemniczej, ówcześnie niemal podziemnej grupy, łączącej post-rockową moc z eterycznością rodem ze starego 4AD. Celowo pomijam tutaj „Von”, pokażcie mi bowiem kogoś, kto powracałby często do tej płyty, której największą zaletą jest fioletowe pudełko i dawna snobistyczna niedostępność. „Ágætis Byrjun” jest absolutnym klasykiem, potężnie brzmiącym, z kompozycjami o unikatowej strukturze, w gruncie rzeczy niepokojącymi i dalekimi jeszcze od wystudiowanej pretensjonalności. Jedynie od „Starálfur” zgrzytają zęby, ale „Flugufrelsarinn” czy „Ný Batterí” nadal za każdym razem maglują emocjonalnie.

O „(…)” często mówię jako o swoim ulubionym albumie Sigur Rós, niekoniecznie łatwym, ale z pewnością innym od poprzednika i przemyślanym, a za brutalny geniusz finałowego utworu dałbym się rozstrzelać. Potem było jednak gorzej. Chęć stworzenia, poprzez złączenie wszystkich charakterystycznych dla Sigur Rós elementów, świadomie „bajecznego” albumu „Takk…” zasadniczo zawiodła. Próba odmiany brzmienia na „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust” udała się zaś tylko połowicznie.

Przerwa w działalności nie była specjalnie dramatyczna, otrzymaliśmy w tym czasie dwa albumy Jónsiego, solowy, na którym poeksplorował swe piosenkowe ciągoty, oraz nagrany wspólnie z partnerem, mocno ambientowy i kontemplacyjny. Można było zatem przypuszczać, że powrót Sigur Rós będzie epickim, zespołowym dziełem na miarę pierwszych płyt, co tylko wzmacniały zapowiedzi o „elektronicznym brzmieniu”, „trudności materiału” i rzekomym podobieństwu do „(…)”. Nad biednym „Valtari” nie mam już sił po raz kolejny się pastwić, ale cieszę się, że nie zawiodły mnie przeczucia związane z pojawieniem się „Brennisteinn”.


W recenzji epki nazwałem ten utwór najlepszą kompozycją Sigur Rós od lat i przez analogię do słabego „Valtari” zapowiedzianego słabym singlem odważyłem się mieć spore nadzieje co do nowej płyty. I bingo, „Kveikur” nie jest albumem genialnym, ale zdecydowanie najlepszym w dyskografii Sigur Rós od ponad dekady. Potężny „Brennisteinn” na otwarcie znajduje swoją kontynuację w „Hrafntinna”, utworze melancholijnym, ale nie pretensjonalnym, głównie dzięki wyeksponowaniu instrumentów dętych kosztem typowych dla Sigur Rós smyczków. Szkoda jedynie, że całkowicie niezapamiętywana okazuje się melodia, ten brak jednak całkowicie rekompensuje radosny i przebojowy „Ísjaki”.

Tytułowy „Kveikur”, choć krótszy od „Brennisteinn”, jest drugim emocjonalnym filarem albumu. Chóralny wstęp, nietraktowana smyczkiem brudna gitara, mocna perkusja i post-rockowy szum w finale przywracają wiarę w Sigur Rós jako zespół rockowy. Stąd też kolejna w zestawie gitarowa piosenka „Rafstraumur”, jak na sigurowe standardy - po prostu rockowa. Szkoda jednak, że reszta utworów, poza minorowym outro, to zasadniczo rozpędzone i średnio rozpoznawalne piosenki jakich w repertuarze grupy wiele.


Przesadzone są głosy o gniewnym i agresywnym charakterze „Kveikur”, te elementy ograniczają się bowiem do raptem dwóch najlepszych utworów. Album jako całość wydaje się zaskakująco radosny, nawet jeśli jest to radość neurotyczna i rozedrgana. Tym samym „Kveikur” okazał się tym, czym miało być „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust”, czyli zbiorem witalnych piosenek podanych na sigurowy sposób. W przeciwieństwie do tamtej płyty, „Kveikur” jest jednak dziełem spójnym, poszczególne utwory dość płynnie w siebie przepływają, łączą je też między sobą wzajemne muzyczne i liryczne powiązania. Jest to też, jak na Sigur Rós, płyta krótka, zamiast przesytu pozostawia nas zatem w przyjemnym rozczarowaniu. Dodajmy do tego fajne zabiegi produkcyjno-aranżacyjne, wyeksponowanie dęciaków i otrzymujemy naprawdę udany album. Naprawdę się cieszę, że Sigur Rós nadal są do nagrania takiego zdolni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 lipca 2013


KCIUK & THE FINGERS Inekz Eikzjetnadt, [2012] self-released || W każdym szaleństwie jest metoda. Nawet w niezbyt fortunnej nazwie zespołu. Palce rzecz ważna, w tym wypadku najpewniej można je połamać, wcześniej jednak użyć do stworzenia patchworkowej wyklejanki. Tak bowiem brzmi „Inekz Eikzjetnadt”.

Szaleństwo i pomysł na siebie to cechy charakterystyczne grupy, która żongluje taką ilością stylistyk, że przyprawić może o zawrót głowy. Na szczęście nie ma czasu na omdlenia, liczący 38-minut album zostawia nas raczej ze zdumieniem na twarzy, krótkie zaś kompozycje dynamicznie przekształcają się jedna w drugą. Kompozycje? Dziwne to określenie w przypadku muzyki bazującej nie na intelektualnym zamyśle lecz na porwaniu na strzępy kolejnych stylistyk i wystrzeleniu ich w powietrze niczym ostre jak żyletki konfetti.

Płyta już na wstępie atakuje nas dość prostym hałasem, jednak w pierwszym właściwym utworze „Monomental” słyszymy dęciaki, triphopowy bit, rap i nu-metalową gitarę. W następnych utworach na plan pierwszy wybijają się kluczowe dla Kciuk & The Fingers elementy, czyli niezwykle interesujące wykorzystanie sekcji dętej oraz ostry rave’owy podkład. Tym większe zaskoczenie, gdy po sonicznej nawalance „Gigaherz Inspector”, wraz z utworem „Pa Ti Pa” robi się… pięknie. Pozytywkowy motyw przeradza się tu w przestrzenną ilustrację do wieczornego spektaklu, oplecioną czystymi jazzowymi frazami.


W najdłuższym w zestawie „Morator Fingeria” powraca transowy trip-hop, obok firmowych instrumentów dętych pojawiają się skrecze a całości ciekawie dopełnia żeńska wokaliza. Zdecydowanie słabiej prezentują się dubowe utwory kojarzące się z przyciężkawą Masala Soundsystem. W skali całej płyty nienajlepiej też wypadają wokale, naprawdę ciekawie prezentujące się jedynie w postaci sampli. Te niedostatki wynagradza jednak kolejna kluczowa kompozycja „Tekktonika”, rave, oszalała trąbka, klarnet, niemal shoegaze’owe efekty, wszystko to tworzy noise’ową i wciągającą całość.

Pomijając małpi żart płytę kończy, wyróżniona jako bonusowa, break beatowa piosenka „Broubaka” o przebojowym potencjale klasyków drum’n’bassu drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Płyta, mimo pewnych niedostatków, zdecydowanie intryguje. „Pa Ti Pa”, „Morator Fingeria” i „Tekktonika” wyraźnie pokazują, że jeśli zespół poskromi swój epileptyczny zapał w mieszaniu każdej możliwej estetyki na rzecz bardziej spójnego i głębszego namysłu, to ma szansę stać się jednym z ciekawszych zjawisk polskiej sceny. 5/10 [Wojciech Nowacki]