31 lipca 2017


LANA DEL REY Lust For Life, [2017] Polydor || Kojarzycie rysunkowy żart w którym jego bohater, leniwiec nota bene, budzi się z dwuletniej śpiączki, ale z ukontentowanym uśmiechem przewraca się na drugi bok mówiąc, że "jeszcze pięć minut"? Jak w zegarku wydając co dwa lata nowe albumy Lana Del Rey do leniwych nie należy, ale ospałość już jej obca nie jest. Po anemicznej śpiączce "Honeymoon" faktycznie wydaje się budzić, kontruje ją nieoczekiwanym uśmiechem, ale przewraca się jednak na drugi bok i pozostawia nas w dalszym oczekiwaniu. Coraz bardziej niecierpliwym, lecz z umiarkowanie rosnącą nadzieją.

Przyznaję, że swoje uwagi na temat Lany śmiejącej się w materiałach promocyjnych nowej płyty brałem jako ironizujący żart. Tymczasem okazuje się, że jest to nie tylko największy wyróżnik "Lust For Life", ale i jego oficjalna niemal wykładnia interpretacyjna. Imponujące są dokonania krytyki i fanów doszukujących się tutaj meta-powiązań między albumami, ciągłej narracji budującej wykoncypowaną personę Lany Del Ray czy też komentarzy na temat trumpowskiej Ameryki. Oczywiście, pełno tu popkulturowych czy literackich odniesień, ale najczęściej rozwodnionych w popowym słownym kisielu. Ciężko zdecydować czy Elizabeth Grant naprawdę jest mądra i oczytana, czy pod postacią Lany Del Rey lekko się lobotomizuje eksponując pozorne wyrafinowanie. Her sophistication makes you wanna quit the bitch you datin' to zdanie, które jasno pokazuje jakim to kręgom postać ta wydawać się może wyrafinowana, wiele też mówi o niej samej. Obrazy w rodzaju my cherries and wine, rosemary and thymeand all of my peaches are ruined czy This is my life, you by my side / Key lime and perfume and festivals to raczej atrakcyjne ciągi atrybutów hipsteriady i millenialsów niż poetycka symbolika. Wydaje się jednak, że Lanę owo lekko prowokacyjne mieszanie tropów autentycznie bawi.


Ile już jednak razy słyszeliśmy w jej ustach przeciągłe craaazy? "Love" naprawdę brzmi jak każda inna piosenka Lany Del Rey, z tymi samymi chwytami produkcyjnymi i deklaracją miłości, która w kategoriach temperatury wydaje się być równie letnia co eksponowana na płycie radość Lany. Początek tego wyjątkowo długiego albumu jest to zatem niespecjalnie zachęcający. "Lust For Life" dzieli się jednak na kilka wyraźnych części, na 16 utworów znaleźć tu też można więcej satysfakcjonujących kompozycji niż na "Honeymoon", ale z przeciągniętej całości dość trudno je wyłuskać. Problematyczna jest też najbardziej wtórna część albumu rozciągająca się na praktycznie całą jego pierwszą połowę. Mające w zamyśle stanowić urozmaicenie gościnne występy wahają się pomiędzy pobłażliwymi (The Weeknd) a całkiem okropnymi (A$AP Rocky), piosenki przelewają się jak z szablonu, odrobinę większy nacisk na okazjonalną elektronikę też nie przynosi większej ulgi. Jedynie "13 Beaches" po lekkim podrasowaniu odnalazłoby się na "Ultraviolence", ale prawdziwie udanie brzmią "White Mustang" i "In My Feelings", nieprzypadkowo zresztą najkrótsze tu utwory, w których mimo to słychać największy wewnętrzny progres, emocjonalne wahnięcia, sprawnie implementowaną elektronikę i wreszcie odważniejszy, lekko kombinujący wokal.

Dalej następuje ciąg ładnych piosenek z długimi tytułami, co wydaje się być całkiem wystarczającym ich podsumowaniem. Lana tutaj właśnie zamieszcza swoje, hmm, społeczno-polityczne komentarze, pojawia się pianino, gitara akustyczna, utwory mają niewątpliwy urok, choć nie sięgają dawnej przebojowości. Kompozycją z ambicjami jest natomiast tutaj "When The World Was At War We Kept Dancing" z minorowym, akustycznym początkiem, stopniową eskalacją, intrygującym zaśpiewem oraz senną, lecz niepokojącą atmosferą. W ładnych piosenkach od tego momentu pojawia się stopniowo coraz więcej ciekawych elementów, udany duet z Stevie Nicks i echa "Queen Of Denmark" Johna Granta w "Beautiful People Beautiful Problems", harmonie wokalne w "Tomorrow Never Came" i tak oto dochodzimy to części ostatniej, trzech niepozornych piosenek zamieszczonych na samym końcu płyty. Ponure, kroczące "Heroin" ze swoją pełną rozmachu progresją, gotującym się basowym tłem i subtelnie poutykaną gitarą elektryczną byłby ozdobą "Ultraviolence" lub każdej innej krótszej płyty i bez rozdzierająco zaczepnych finałowych zaśpiewów. "Change" to rzecz jak dotąd w karierze Lany Del Rey niebywała, czyli klasyczna piosenka zaaranżowana niemal wyłącznie na pianino. Wreszcie "Get Free", również brzmiące znajomo, płynące na stylowych wodach popu lat sześćdziesiątych, przede wszystkim zaś na sam koniec wprowadzające prawdziwie zespołowy feeling.

Z pewnego punktu widzenia jest zatem "Lust For Life" płytą odświeżająco niespójną i najbardziej różnorodną, oczywiście w ramach możliwości Lany. Nie jest bynajmniej wypadkową poprzednich albumów. Nie ma klasycznej już przebojowości "Born To Die", choć stamtąd czerpie część nieszczęsnych produkcyjnych zabiegów i kompozycyjnych klisz. Daleko jej do kwintesencjonalności "Paradise" i absolutnej wyjątkowości "Ultraviolence", płyty, której zawsze będę bronić jako wybitnej nie tylko w jej dorobku. Na szczęście nie ma tu też nudzącej ospałości "Honeymoon", aczkolwiek pozwala dziś bardziej docenić tamten album jako ewolucyjny przystanek między majestatem "Ultraviolence" a próbą lekkości "Lust For Life". Początkowo na największy zarzut wobec nowej płyty Lany Del Rey zapowiadały się stagnacja, monotonia brzmienia, petryfikacja w sprawdzonych rozwiązaniach. Tymczasem żałować trzeba raczej, że oznaki ożywienia, badania nowych brzmień i kierunków, przełamywania własnych ograniczeń i przyzwyczajeń są zbyt mało odważne i łatwe do przeoczenia. 6/10 [Wojciech Nowacki]

26 lipca 2017


JOHN GRANT Grey Tickles, Black Pressure, [2015] Bella Union || W kategoriach uprawianej sztuki John Grant to self-made man idealny. Oczywiście, każdy artysta w mniejszym lub większym stopniu sięga do własnych przeżyć, doświadczeń i historii, ale każdy wers Granta, każda jego piosenka, płyta, każdy element jego osobowości, światopoglądu i nawet języka krzyczy głębią jego przeżyć. Niekoniecznie zresztą krzyczy, częściej ironicznie pomrukuje, wkrada się niezauważalnie do naszego życia stając się najlepszym przyjacielem, starszym bratem, dobrym wujkiem. John Grant - najlepszy pieśniarz i wzór męskości XXI wieku.

Urodzony w małym miasteczku w Michigan, wychowany w stanie Colorado, który dziś uchodzić może za względnie liberalny, ale znajduje się jednak na mentalnej granicy konserwatywnego Południa, Grant był niemal predestynowany do przegranej w boju o pogodzenie się z własną orientacją seksualną. Ukojenie przynosiła mu popkultura, literatura, zamiłowanie do języków, ale popadł w całe spektrum różnorakich uzależnień, od alkoholu przez narkotyki po autodestrukcyjny seks. Alternatywnie rockowy zespół The Czars, który zdołał zdobyć sobie pewną popularność, rozpłynął się w niebycie pozostawiając Granta samemu sobie. Początek kariery solowej naruszyła wieść o zakażeniu wirusem HIV, do czego publicznie przyznał się podczas występu z Hercules & Love Affair. Przy okazji nagrywania drugiej solowej płyty wyruszył na Islandię, gdzie zdecydował się pozostać, szlifując języki, współpracując z przedstawicielami nie tylko tamtejszej sceny muzycznej i nareszcie prowadząc zdrowe, szczęśliwe życie.

Brak pewności siebie i ciągły samokrytycyzm jednak pozostają, jak u każdego nadwrażliwego intelektualisty który otarł się o mentalne problemy. Grant analizuje siebie, otaczającą go rzeczywistość, ulega też pokusie analizy swej przeszłości, ale czyni to przez pryzmat bezbłędnie rozwiniętego zmysłu krytycznego oraz ironicznego poczucia humoru, które w dzisiejszym świecie jest zarówno mechanizmem samoobrony, jak i ekwiwalentem fizycznej przemocy dla w gruncie rzeczy miłych ludzi. Zręczny, inteligentny język Granta wydaje się być kolokwialnym, pełno w nim jednak odniesień do amerykańskiej popkultury, literatury wysokiej, historii LGBT, jego ironiczny dowcip jest jednak życzliwie prostolinijny, choć skrywa się za nim piekło dorastania w Ameryce. Pełen zakres emocji, które Grant rejestruje i analizuje, przekazuje oczywiście pod postacią swego lejącego się niczym miód głosu, lecz nie zawsze posługuje się banalną, choć widowiskową siłą. Emocje zagęszcza barwą, niesioną narracją, nie ulega przy tym pokusie prześpiewania i pozostawia sporo przestrzeni na wybrzmienie swej ponadczasowej, uniwersalnej muzyce.


Jej podstawa zawsze była prosta. Pianino i gitara akustyczna wystarczyły do wypełnienia debiutu "Queen Of Denmark" bez wyjątku zjawiskowymi kompozycjami. Sięgnięcie po mroźną, przestrzenną elektronikę Gus Gus na "Pale Green Ghosts" sytuacji tej w najmniejszym stopniu nie zmieniło, piosenki Granta pozostały równie melodyjne, pomysłowe, hymniczne niemal, choć bez niepoważnego patosu. Muzycznie "Grey Tickles, Black Pressure" nie jest ani powrotem do konwencjonalnego brzmienia pierwszej płyty, ani prostą kontynuacją elektronicznego oblicza drugiej. Grant nie stoi w miejscu, przesuwa akcenty, po nowe środki sięga z odwagą i wiedzą o ich pochodzeniu, stąd też album miejscami jest wyraźnie nieociosany, kanciasty, w porównaniu z poprzednikami wręcz agresywny. Cynizm (You know it takes an ass like yours to make it possible for me / To have developed such a very high tolerance for inappropriate behaviour), narcyzm i ataki paniki w "Snug Slacks" przystrojone są w twarde, narkotyczne disco lat siedemdziesiątych, zdewastowanemu sercu w "Guess How I Know" towarzyszy agresja brzmieniowa i wizualna. Wycedzona złość łączy się z kabaretowym humorem w zaśpiewanym wspólnie z Amandą Palmer "You & Him" (You and Hitler oughta get togetherYou oughta learn to knit and wear matching sweaters). Bezsilność pomocy w obliczu klinicznej depresji skrywa się w "Voodoo Doll" pod postacią rytmicznej elektronicznej piosenki. Obrazom ludzkiej ignorancji w "Global Warming" i uwłaczających związków w "No More Tangles" (No more reindeer games with narcissistic queers) przygrywają zaś gustowne orkiestracje.

Tytułowe "Grey Tickles, Black Pressure" pogrywa z potrzebą akceptacji, konfrontuje problemy własne z tymi światowymi i wyraźnie sugeruje, że motywem przewodnim płyty jest męski kryzys średniego wieku, trudny szczególnie jeśli ma się za sobą życie pełne dewastujących doświadczeń. Album spina jednak klamra miłości rodem z Pierwszego Listu do Koryntian, "Grey Tickles, Black Pressure" jest więc o odwadze konfrontacji między ideą a jej przejawami w rzeczywistości. Na szczęście miłość nie realizuje się tylko pod postacią narcyzmu, wykorzystywania, uzależnień, religijnego fanatyzmu, ale też w sposób czysty i prosty. Stąd też "Disappointing", nie tylko jedna z najbardziej przebojowych piosenek Granta, ale i tak po ludzku jego najpiękniejsza obok "GMF" piosenka miłosna. Poturbowana męskość wychodzi z tego zwycięsko. Inteligencja, ciekawość świata, analiza i krytyka, humor i życzliwość, emocjonalna szczerość, wrażliwość, cienie minionych przeżyć, to wszystko tworzy dziś mężczyznę może i w średnim wieku, ale na nowych warunkach seksownego. 10/10 [Wojciech Nowacki]

20 lipca 2017


JAMES HARRIES Until The Sky Bends Down, [2015] Tranzistor || Muzyka pochodzi zewsząd i choć kraj pochodzenia, potrzebnie lub nie, często dostarcza tak atrakcyjnych dla krytyki pól interpretacyjnych to zwyczajny słuchacz ich jednak nie potrzebuje, nie analizuje, muzykę odbiera na najbardziej oczywistym emocjonalnym poziomie. Uniwersalność muzyki to piękna idea i jak każda wzniosła myśl przegrywa w konfrontacji z rzeczywistością. Nasz modelowy słuchacz nie będzie zatem świadomie poszukiwać muzyki z krajów anglosaskich, ale to na jej działanie wystawiony będzie w niemal bezbronny sposób. Słuchacz odrobinę bardziej zaangażowany będzie już sobie zdawał sprawę z tego, że za światową, przebojową muzykę może odpowiadać nie tylko zespół z Wysp, ze Stanów, ale i np. Sundays On Clarendon Road z Czech.

Rynkowa niesprawiedliwość komplikuje się jeszcze bardziej, gdy nie tylko sama muzyka okazuje się być internacjonalistyczną, ale i stojący za nią ludzie. Nie ma nikogo bardziej zaabsorbowanego analizowaniem własnej tożsamości niż my, expats, emocjonalni migranci, narodowe mniejszości. Znacznie bardziej bowiem problematyczne niż pisanie z Czech polskiego bloga muzycznego musi być prowadzenie muzycznej kariery, zwłaszcza dla kogoś pochodzącego z Manchesteru. Obłędnie radiowe piosenki Jamesa Harriesa mogłyby przecież w Wielkiej Brytanii z łatwością konkurować z największymi imionami, zdobywając sobie zasłużoną drogę do rynku światowego. Z drugiej jednak strony, rynek brytyjski jest tak konkurencyjny i zabójczo nasycony, że gwarancji zasłużonego sukcesu nie ma się tam żadnych. Tymczasem jako rezydent Pragi Harries pracuje nad lokalnymi ścieżkami dźwiękowymi, koncertuje nie tylko w kraju, ale też przynajmniej za tą bliska granicą, przede wszystkim zaś niespiesznie nagrywa kolejne albumy, spośród których ten najnowszy, "Until The Sky Bends Down", jest wyjątkowo starannie dopracowanym popisem songwritingu.


Mniej niż na "Days Like These" czy "Growing Pains" jest tutaj rocka i indie-folku, znacznie więcej zaś, zwłaszcza w pierwszej połowie płyty, klasycznego popu i scenicznego rozmachu, którego nie powstydziłby się Rufus Wainwright. Począwszy od "Salvation" niosą się te piosenki w silnie radiowym duchu, ba, przypominać mogą zespół, którego nazwę niekoniecznie chcę tutaj wyróżniać. Gdzieniegdzie zabrzmią soft-rockowo, gdzie indziej odezwie się lekkie country, część łatwo sobie wyobrazić w mocniejszych, (post)grunge'owych aranżacjach, ale wszystkie prezentują się najzwyczajniej w świecie ponadczasowo. Aranżacje są gęste, ale nieprzeładowane, produkcja nie męczy, co chwali się szczególnie w przypadku tak szczodrych orkiestracji. Pierwszoplanową rolę odgrywa jednak wokal Harriesa, mocny, lekko nosowy, czasem zbliżający do granic lekko histerycznego rozemocjonowania, ale nigdy nieirytujący. Ta część albumu może zatem budzić skojarzenia z samoekscytacją Arcade Fire, z muzyką pełną patosu, ale jednak niepatetyczną.

Podział na strony jest jednak na płycie wyraźny. Od utworu tytułowego smyczki i popowy rozmach ustępują dźwiękom pianina, akustycznej gitary, silniejsze są też echa indie-folku znanego z poprzednich albumów Harriesa. Pojawia się tam nawet "Carolina", markowa wręcz dla niego kompozycja, która wcześniej otwierała kolekcję "Voice Memos: A Collection Of Songs I Recorded On My Phone". Najlepszy fragment płyty znajduje się jednak na samym jego końcu w postaci dziewięciominutowego "The Hillside". Wciągająca, narracyjna kompozycja, którą wieńczy niemal post-rockowy fade out, równie dobrze odnalazłaby się na płytach Grizzly Bear czy Efterklang. Choć więc James Harries do tej pory najlepiej czuł się w roli albo w roli folkowego songwritera, albo popowego piosenkarza to ta jedna nowość budzi największe nadzieje na przyszłość. Ale bez pośpiechu, "Until The Sky Bends Down" w pełni tymczasem satysfakcjonuje jako najlepszy jego album. 8/10 [Wojciech Nowacki]

18 lipca 2017


FEIST Pleasure, [2017] Polydor || The pleasure was mine, śpiewała Leslie Feist dawno temu, jeszcze zanim płytą "The Reminder" osiągnęła sukces komercyjny i zainspirowała szereg ambitniejszych komedii romantycznych, zanim album "Metals", mądry, pełen rozmachu i boleśnie niedoceniany, przyniósł jej sukces artystyczny. Powrót do przyjemności wydawać się mógł nośnym motywem dosłownego powrotu Feist, nawet jeśli nie musiał oznaczać nawiązania do frywolnego niby-debiutu "Let It Die". Od wydania "Metals" upłynęło jednak aż sześć lat, werwa tytułowego singla "Pleasure" musiała zatem przypomnieć o Feist porównaniami z jednej strony do niezatapialnej PJ Harvey, z drugiej zaś do artystek, które jak St. Vincent pozycję zdołały zdobyć sobie w międzyczasie.

"Pleasure", a w dalszym ciągu na myśli mamy piosenkę, to prawdopodobnie najzadziorniejsza kompozycja w karierze Feist, ekstatycznie przybrudzona, efektownie eskalująca gitarą i okrzykami w stronę zaskakująco świeżych ech grunge'u. Pomysłową rewitalizację równie sugestywnie zapowiadało "Century", bez natychmiastowej siły poprzednika, przyćmione udziałem Jarvisa Cockera w epilogu, ale z rozmachem narastające i efektownie przypominające jak zręcznym zabiegiem jest gwałtowne przerwanie utworu. Równie zręcznie wykreowana zatem została iluzja "Pleasure" jako prawdziwie rockowego albumu, który nie tylko przypomni o Feist, ale też fali silnych kobiet w muzyce przywróci ich gitarowy aspekt. Rozczarowanie płytą zaciążyło zatem podwójnie, choć osobiście zależało mi bardziej na godnym następcy "Metals" niż rockowej Feist bojującej z własnymi epigonkami.


Wybór singli, w oczywisty sposób niereprezentatywnych dla płyty i jedynych na niej pełnych kompozycji, poważnie zastanawia. Czy to tylko nasza autosugestia czy może jednak samoświadomość artystki? Przy postaci kalibru Feist wybór musiał być świadomy, ba, założyć nawet możemy, że nie chodziło tylko o zręczne wypromowanie przeciętnej całości materiału, lecz niejasny zamysł stojący za albumem. Tak czy inaczej, "Pleasure" pozostaje płytą, którą w największym stopniu definiuje to, czym nie jest.

Oszczędność "Pleasure" kontrastuje nie tylko dość dramatycznie z singlami, ale i poprzednimi albumami Feist, choć rysującej się na nich stopniowo drogi ku minimalizmowi można było się dopatrzeć. Jest jednakże wyraźna różnica między minimalizmem skupionym, pełnym subtelnych detali, lecz krystalicznie czystym a ledwie nakreśloną szkicowością. W samej naturze szkicu tkwi jego niedomknięcie oraz potencjał do bycia rozwiniętym w jakąkolwiek stronę. Wytrąca ta z rąk podstawowe narzędzia krytyki, pozostawia bezradnym w obliczu utworów, które nie są nawet jeszcze kompozycjami i mogą okazać się czymkolwiek. W niemal każdym bowiem utworze słychać potencjał, ślady tradycyjnego warsztatu Feist, nawet możliwe przeboje, ale fizycznie obcujemy jedynie z kompozycjami in spe. Próby wartościowania, oceniania nadziei wydają się zaś głęboko niesprawiedliwe.


Zastanawia przybrudzona produkcja oraz dlaczego utwory oparte na szczątkowych pomysłach dłużą do nawet pięciu, sześciu minut ("Baby Be Simple", nomen omen). Z każdym kolejnym Feist odziera zbędne warstwy aranżacyjne i kompozycyjne, starając się jakby dotrzeć do pieśniarskiego jądra. Efekt pieśniarki z gitarą samotnie i spontanicznie snującej swe opowieści na scenie pustawego klubu zostaje zatem osiągnięty dość zręcznie. Muzyczny ekwiwalent twórczego bazgrolenia istotnie skrywa w sobie zalążki potencjalnych przebojów, pełniejszych kompozycji, wyraźniejszej struktury, całość brzmi zatem jak taśma demo. Okazjonalnie wyłoni się podobieństwo a to do Cat Power ("I Wish I Didn't Miss You"), a to Bon Iver ("The Wind"), większość albumu tkwi jednak w przedziwnym stanie na granicy bezkompozycyjności. Z wyjątkiem w postaci "I Am Not Running Away", jedynej pełnoprawnej kompozycji dorównującej singlom "Pleasure" i "Century", w której Feist równie zręcznie co Anna Calvi przywołuje atmosferę gitarowego noir bluesa.

Kluczem do albumu być może są słowa A man is not his song / Though we all wanna sing along / We all heard those old melodies / Like they're singing right to me / More than a melody's needed z utworu "A Man Is Not His Song", przed którym nieprzypadkowo pojawia się repetycja najbardziej chwytliwego fragmentu singlowego "Pleasure". Feist zwiodła nas pozorem przyjemności, której pomimo jego wyraźnych słabości na albumie bynajmniej nie brakuje, ale "Pleasure" w najlepszym razie wydaje się być eksperymentem na słuchaczach i na samej idei pieśniopisarstwa. 6/10 [Wojciech Nowacki]

14 lipca 2017


SPACESLUG Time Travel Dilemma, [2017] Oak Island || "Lemanis", debiutancki album Spaceslug, był bez najmniejszej wątpliwości płytą genialną. Wszystkie elementy na tej płycie wskoczyły na odpowiednie miejsce, kosmiczny klimat, przestrzenna gra gitary, spokojne, wycofane, ale momentami niepokojące wokale i zgrana, bardzo uzdolniona sekcja rytmiczna wybijająca rytm pełnych kosmicznego pyłu utworów. Tym ciekawiej skonfrontować się z kolejnym longplayem w dorobku wrocławian.

Oczywiście z drugim albumem zawsze wiąże się niebezpieczeństwo, nie bez powodu zwane "syndromem drugiej płyty". Niektóre formacje, gnane naprzód wielkimi nadziejami, dają z siebie tak wiele przy okazji debiutu, że przy kolejnym albumie, gdy nadziei wiązanych z karierą nie udaje się zrealizować, płoną jak tanie rosyjskie zapałki. Formacji Spaceslug to jednak nie dotyczy. Po pierwsze, Kamil Ziółkowski i Jan Rutka nie są nowicjuszami na scenie stoner rockowej, grając w równie udanym, chociaż tworzącym na bardziej Kyusową modłę, projekcie Palm Desert. Zresztą to samo można powiedzieć o Bartoszu Janiku i jego Legalize Crime. Po drugie, każdy kto dokładnie wsłuchał się w "Lemanis" musiał pojąć, że nie mamy tu do czynienia z chwilowym rozbłyskiem supernowej, lecz z dobrze budowanymi, inteligentnymi i technicznie skomplikowanymi kompozycjami. Takich płyt nie nagrywa się przez przypadek. I rzeczywiście, o przypadku nie ma również mowy gdy odpalimy "Time Travel Dilemma", jest to bowiem pyta bliska stonerowemu ideałowi.


Piszę to jako osoba zauroczona tą bogatą sceną muzyczną. Nie brakuje na niej płyt fenomenalnych, wspomnę chociażby instrumentalne Stone From The Sky, King Weed, świetne riffy Green Yeti czy ciężar Humulus i narkotczne wizje Hazy Sea. Zespołów zwracających uwagę jest prawdziwe bogactwo, Witchfinder, Elbrus, Child, grające odpowiednio doom / stoner rocka, psychodelię i bluesa. Wszystkie charakteryzują się profesjonalizmem, gęstym brzmieniem i dobrymi pomysłami. A jednak żadna z nich nie jest w stanie nawiązać otwartej walki ze Spaceslug, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.

Wszystko dlatego, że Spaceslug wie dokładnie czego chce i w jaki sposób to realizować. Na albumach formacji nie ma stylistycznych wycieczek zaburzających odbiór płyty. Longplay stanowi zamkniętą całość, jak w najlepszych czasach koncept-albumów z początku lat 70-tych, gdy hard rock nie wyzbył się jeszcze psychodelicznych naleciałości odziedziczonych po poprzedniej dekadzie. Koherentne kompozycje na "Time Travel Dilemma" służą przede wszystkim budowaniu głębokiego klimatu. Oczywiście, mamy tu zróżnicowane wokalizy (ale nie na tyle zróżnicowane by wprowadzać zamęt w odbiorze płyty), chwytliwe, ale głęboko ukryte pod warstwą efektów i przesteru melodie oraz świetne wykonanie techniczne. Nie to jednak decyduje o potędze obu materiałów formacji. W utworach Spaceslug jest coś nieokreślonego i nieuchwytnego, eterycznego nawet. Słuchając albumu ma się wrażenie patrzenia z bardzo wysoka na oddalającą się Ziemię. Niemal czuć chłodny powiew wiatru na twarzy i pył pustyni wzbijający się wraz ze startem. Czyli są to dokładnie te odczucia, które powinny towarzyszyć zespołowi o tak jasno określonej stylistyce. Nie brakuje tu również kosmosu i pustki. I nie chciałbym abyście pomyśleli sobie, że po prostu dałem się zwieść graficznej prezentacji zawartej na okładkach płyt zespołu. Obie są przepiękne i naprawdę wspaniale uzupełniają przekaz muzyczny. Tyle, że gdyby projektowi graficznemu nie dorównywała warstwa kompozycyjna, to okładki digipaka posłużyć mogłyby co najwyżej za artystycznie wyrafinowaną podstawkę pod piwo. Nie przeczę jednak, że w osobie Macieja Kamudy zespół zyskał kogoś, kim dla Pink Floyd był Storm Thorgerson. W warstwie graficznej drugiej płyty widać bowiem prawdziwe zrozumienie przekazu zespołu.

Nie ma sensu rozwodzić się z osobna nad każdą z kompozycji, ponieważ jak już pisałem, poszczególne utwory przenikają się i dopełniają. To nie jest płyta do samochodu ani zapychacz tła. A w każdym razie przy takim podejściu słuchacz bardzo, bardzo dużo straci. Warto odpalić album dopiero wówczas, kiedy możemy liczyć na godzinę spokoju i wyciszenia. W tak sprzyjających okolicznościach Spaceslug okaże się płytą wartą każdych pieniędzy. Proponuję, aby każdy niezdecydowany posłuchał przynajmniej kompozycji tytułowej z płyty "Time Travel Dilemma". Już te dziesięć minut może dać jasną odpowiedź jak blisko, bądź jak daleko jest wam do stoner rocka. 9/10 [Jakub Kozłowski]

12 lipca 2017


ULVER The Assassination Of Julius Caesar, [2017] House Of Mythology || Nie tak dawno temu Depeche Mode wydali album "Spirit", który podzielił zwolenników zespołu na dwa obozy, rozczarowanych i żyjących w złudzeniach. W roku 2017 nową płytę wydała jednak także inna formacja, której nazwa od kilku miesięcy niemal zawsze pojawia się w kontekście Depeche Mode. Norweski, "eks" black metalowy Ulver.

Od premiery "Spirit" stoję na stanowisku, że płyta ta wyraźnie pokazuje olbrzymi wręcz spadek formy Brytyjczyków. Nie wydaje mi się, aby były to wyłącznie malkontenckie dywagacje recenzenta, w swojej opinii bynajmniej nie jestem odosobniony. Wielu oddanych miłośników Depeche Mode zwróciło się w stronę Norwegii, dając tym samym wyraz odrobinę desperackiej próbie znalezienia alternatywy dla dotychczasowych idoli. Ich zainteresowanie wzbudziła formacja Ulver, która najnowszą płytą postanowiła ponownie zadziwić i doprowadzić do konsternacji środowisko muzyczne. Dawni black metalowcy, przedstawiciele ambientu i wczorajsi orędownicy art rocka (każdy kto zna dorobek Ulver będzie wiedział, co mam na myśli) postanowili bowiem nagrać "najlepszy od lat album Depeche Mode". A w każdym razie takie głosy zaczęły dosyć powszechnie podnosić się wśród zawiedzionych płytą "Spirit".

Nie jestem w stanie stwierdzić, kto po raz pierwszy w ten sposób określił "The Assassination Of Julius Caesar", ale przyjęli je tak znani dziennikarze muzyczni jak Jarosław Szubrycht czy Maciej Krzywiński, znawcy metalu, interesujący się dokonaniami Ulver już wówczas, gdy zespół wgłębiał się w o wiele mroczniejszą stylistykę niż prezentowana na najnowszym albumie. Sformułowanie to jest jednak moim zdaniem uproszczeniem i pewnego rodzaju skrótem myślowym, Ulver nawet na "The Assassination Of Julius Caesar" pozostaje odległy formie, którą Depeche Mode kształtowali i udoskonalali przez dziesięciolecia swojej kariery. Już chociażby w samym fakcie, że stylistycznie Ulver przeszedł właściwie odwrotną od Depeche Mode drogę, Norwedzy zaczynali od grania gitarowego przechodząc stopniowo do elektroniki.

Trudno wyrokować na podstawie jednego albumu o stylistycznych fundamentach formacji, tym bardziej jeżeli chodzi o Ulver. Można jednak w miarę bezpiecznie stwierdzić, że oba zespoły bezspornie łączy jedynie wspomniana elektronika, co nie wystarcza do snucia porównań. Dopiero gdy bliżej przyjrzymy się mistrzowsko budowanym kompozycjom i wczujemy w budowany duszny klimat to odnajdujemy na "The Assassination Of Julius Caesarelementy zbieżne z takimi płytami jak "Ultra" czy "Exciter". Ponadto utwory skomponowane przez Norwegów ociekają melancholią, nieoczywistą przebojowością i specyficznie artykułowanym mrokiem. Cechy te pięknie budowały twórczość Depeche Mode, ale nie określają przecież wyłącznie tego zespołu, ani nawet nie wszystkie jego płyty.


Porównywanie obu formacji będzie jednak powracać. W ten sposób najłatwiej bowiem w widowiskowy sposób spuentować dokonania, bądź co bądź, mało znanej formacji. Osobiście nie chciałbym odbierać Ulver niezwykłej nutki geniuszu poprzez proste sprowadzanie ich albumu do roli muzycznego epigona. Norwegowie nigdy nie byli i nigdy nie będą Depeche Mode. Ich najnowsza propozycja to album genialny w obrębie szerokiej stylistyce muzycznej alternatywy i w taki sposób powinien być odbierany.

Ostatnie miesiące przynosiły mi kilka muzycznych zawodów. Zresztą najczęściej ze strony uznanych na świecie artystów, którzy niczego nie muszą już udowadniać i nie dążą już do wstrząsania posadami muzycznego establishmentu. Nie ma w tym nic złego, do czasu, kiedy artyści nie stają się ofiarami stylistycznej sztampy. Również z tego powodu tak wielką przyjemność sprawia mi "The Assassination Of Julius Caesar", zespół Ulver stworzył bowiem longplay bez oglądania się na mody i bez nawiązań do własnej przeszłości. W przygotowanych kompozycjach niemal namacalnie czuć jasno określoną wizję artystyczną. Album jest spójny i logicznie rozwijany. Utwory "Nemoralia", "Rolling Stone", "Southern Gothic" czy "1969" sprawiają, że od płyty nie można się oderwać. I nie jest to wyświechtana formułka typowa dla muzycznych pismaków. Od "The Assassination Of Julius Caesar" naprawdę nie da się uwolnić. Każda z kompozycji wyróżnia się bardzo zgrabną, popową niemal melodią, ale ukrytą pod elektroniką zaaranżowaną tak by wydźwięk kompozycji przybierał bardziej niepokojący niż radosny charakter. To jednak nostalgia decyduje o potędze albumu. Muzycy Ulver już zresztą wielokrotnie udowadniali, że doskonale żonglują emocjami. Na myśl przychodzi mi przede wszystkim bardzo ciekawy album "Shadows Of The Sun", ale tamto na wpół ambientowe dzieło przegrywa z "The Assassination Of Julius Caesar" pod względem zwartości materiału. Rozciągane w nieskończoność pasaże i instrumentalne wycieczki na najnowszej płycie ustąpiły pierwszeństwa dobrze skomponowanym utworom. I przez to siła oddziaływania Ulver jeszcze wzrosła.

Pomimo syntetycznych dźwięków utwory Ulver cechują się organiczną, niemal namacalną siłą wyrazu. Gwarantuje Państwu, że "The Assassination Of Julius Caesar" pozostaje w głowie na długo po tym, jak w pokoju zapada cisza. 10/10 [Jakub Kozłowski]

7 lipca 2017


GORILLAZ Humanz, [2017] Parlophone || Zakładając, że w początkach XXI stulecia Gorillaz było czymś więcej niż substytutem Blur, pamiętać należy o dwóch najważniejszych aspektach sukcesu tego, fikcyjnego przecież, zespołu. Po pierwsze, silne osadzenie w przebiegającej równolegle internetowej rewolucji. Odbiór muzyki poprzez radio, przegrywane kasety, wypalane płyty, muzyczne miesięczniki zastępowany był przez rosnącą blogosferę, flashowe strony, pierwsze gify, YouTube'a, torrenty i sieciowy marketing, którego inkorporującą te wszystkie fenomeny forpocztą byli właśnie Gorillaz. Po drugie, co wydawać się może szczególnym paradoksem w przypadku zespołu, który nie istnieje, wyjątkowe znacznie miała jego tożsamość. Przy całej swej kalejdoskopowej różnorodności piosenki Gorillaz z łatwością mogły uchodzić za kompozycje rzeczywistej formacji z ukształtowanym spójnym brzmieniem, nie zaś za producencki projekt Damona Albarna.

Nawet "The Fall", album, który za regularną płytę Gorillaz można uważać w takim samym stopniu, w jakim za solowy debiut Albarna uchodzić może "Democrazy", wpisywał się w ten kontekst eksperymentując z uchodzącymi wtedy za technologiczną nowość mobilnymi aplikacjami i iPadem. Animowana tożsamość Gorillaz zaczęła się jednak rozwadniać już na "Plastic Beach", pierwszej płycie, która nie miała powstać (jeśli ktoś pamięta jeszcze deklaracje, że "Demon Days" miało być drugim i ostatnim albumem formacji). Albarn nie tylko zaczął wtedy występować z żywym zespołem, porzucając koncertowe skrywanie się za ekranami z animacjami, ale i zdecydowanie przekształcił Gorillaz w platformę do kolaboracji i plejady gościnnych występów. "Plastic Beach" było wyraźnym rozczarowaniem, ale znalazło się na tej płycie przynajmniej kilka wyraźniejszych przebojów oraz charakterystyczne poczucie humoru. "Humanz" nie oferuje już żadnej z tych rzeczy.


Słuchaniu tej płyty często towarzyszy dość silne poczucie zażenowania i konieczność usprawiedliwienia się w oczach przygodnych słuchaczy, że nie, nie słucha się właśnie amerykańskiego radiowego popu pośledniego sortu, ale muzyki wywodzącej się jednak w jakiś sposób z kręgów alternatywy. Pojawia się też złość, zagęszczenie hip-hopu jest bowiem tak wielkie, że sprzeciw zarówno wobec jako ilości, jak i jakości, spycha nas niemal na konserwatywno-terazrockowe pozycje. Problemem jest jednak zarówno przesyt, jak i jego przeciętność, szereg hip-hopowców zabija bowiem kluczową niegdyś dla Gorillaz różnorodność (gdzie podziały się gospel, disco, punk, dub?), płoży się ponadto na wyjątkowo przeciętnym muzycznym tle.

O lenistwie Albarna pisze się często w kontekście jego charakterystycznego wokalu, ewentualnie rozczochranej aparycji, ale dotyczy też zdolności kompozycyjnych, czemu paradoksalnie towarzyszy bipolarna niemal nadpobudliwość. Stąd też mamy pozbawione filtra szkicowe wydawnictwa w rodzaju "The Fall" i "Democrazy", ale też niezliczone projekty, zespoły i kolaboracje. Nie jest więc przypadkiem, że najlepsze tytuły z udziałem Albarna to te, w których nie jest pozostawiony sam sobie ("Magic Whip" vs "Everyday Robots") lub podporządkowuje się odgórnej idei ("Dr Dee"). Zarówno jego geniusz, jak i lenistwo, przejawia się w tym, że zdolny jest do stworzenia zjawiskowego wersu, przebojowego motywu, obezwładniającego zaśpiewu, ale często brakuje mu sił do rozwinięcia pojedynczego przebłysku w pełnoprawną kompozycję. I tak oto odkrywamy klucz do "Humanz", płyty, na której lepsze lub częściej jednak słabsze wyjściowe pomysły Albarna pociągnięte zostały przez dość męczący szereg gości.


W efekcie nowy album Gorillaz brzmi jak przydługi hip-hopowy mixtape z okazjonalnym featuringiem Damona Albarna. Otwierające go utwory "Ascension" i "Strobelite" jeszcze zachowują jakąś świeżość, ale chałupnicze "Saturn Barz" już drażni impresją taniego alkoholu i brudnego klubu. Kelela w "Submission" udanie nawiązuje do udziału Little Dragon na "Plastic Beach", co i tak popsute zostaje hip-hopem nie do powstrzymania. Wokale Albarna są co najwyżej symboliczne, dopiero gdzieś w połowie albumu zyskuje sobie więcej przestrzeni, ale z efektami przypominającymi najmniej fascynujące i najbardziej ckliwie fragmenty jego solowej płyty i ostatniego Blur ("Busted And Blue"). Z dwoma wyjątkami reszta albumu przemija jako przeciętna, przyciężka masa. Jedynie "Charger" z udziałem Grace Jones intryguje swoją wciągającą anty-przebojowością, zaś "We Got The Power" z Jehnny Beth z Savages wreszcie przynosi odrobinę (bo trwa zaledwie dwie minuty) dawnej ekstatycznej, komiksowej energii Gorillaz. Właśnie, przeciętność kompozycji to tylko część problemu, gorzej, że tylko nieliczne brzmią jak piosenki Gorillaz  a jeśli już, to na poziomie dawnych B-side'ów ("Andromeda").

"Humanz" jest więc płytą nie tylko bez kontekstu, ale i bez tożsamości. Nie ma na niej przebojów, nie ma barwnych pomysłów, nie ma zbyt wiele Albarna, nie ma tu już Gorillaz. Przegrzane oczekiwania oczywiście przesadnie wydźwignęły ten album w momencie premiery, ale większość singli została hurtowo udostępniona jeszcze przedtem, dziś więc o płycie już się nie mówi, nie pisze i niespecjalnie wierzę, że się jej słucha. Jedynym jej wymiernym efektem było natychmiastowe nakręcenie sprzedaży biletów na tegoroczne koncerty Gorillaz, czymkolwiek ten zespół jest obecnie na scenie. To jednak nie piosenki z "Humanz" będą po nim oczekiwane. 3.5/10 [Wojciech Nowacki]