25 grudnia 2010


L.U.C PyyKyCyKyTyPff, [2010] EMI || "PyyKyCyKyTyPff" to, nie licząc reedycji "Planet LUC" i albumu-słuchowiska "39/89 - Zrozumieć Polskę", czwarty album studyjny L.U.Ca. Krążek wywołał spore zamieszanie jeszcze przed swoją premierą. Artysta zapowiedział bowiem, że całość zostanie nagrana używając jedynie ludzkiego głosu. Informacja ta zelektryzowała wielu. Czy za pomocą samego beatboxu uda mu się osiągnąć wystarczająco dobre brzmienie? Otóż udało się.

Podkłady są "soczyste", głębokie i na tyle urozmaicone, że wciągają nawet podczas słuchania samego "głosowania", czyli wersji bez rapu (ciężko było nazwać to wersją instrumentalną skoro nie ma instrumentów). Warstwa liryczna (to głównie ona dzieli ludzi na obozy pro- i antyLUCowe) wciąż jest pomysłowa i charakterystyczna, ale - muszę niestety to przyznać - stała się już nieco pretensjonalna.

Nie zrozumcie mnie źle, L.U.C wciąż potrafi bawić się słowem, a album jest przepełniony świetnymi tekstami i jego dziwacznymi metaforami (niech przytoczę Nie macam się ze Sztampolandem, jak z bankrutami leasing czy Przekopiowałem cały Internet na winyle dziś rano / wziąłem gramofon na kolano i wysłuchałem go jak / naiwniacy radia kuszeni SMSową wygraną). Wciąż ubiera przekaz w liczne zmyłki i ozdobniki (Jestem instrumentem / systemu fragmentem / sam sobą grać będę, wypluwam przynętę czy Kiedy byłem mały szkrab pytałem co to ta dorosłość / już wiem, akupunktura spraw, w optyce inna ostrość) i wciąż umiejętnie łączy znane nam z życia i popkultury elementy w większy sens (I wiecie co? Potrzebny nam nowy kanon, nie Conan, ale Kononowicz narodów / umysłowo lekki jak Danone / bo dopiero jak niczego nie będzie to znów będzie sens tworzyć czy Od kilkunastu lat kopiujemy się jak testy na egzamin / powtarzamy jak Kevin na Polsacie jak maszynowy karabin). Można jego tekstów nie lubić, ale nie wierzę, że można szczerze odebrać im oryginalności.


Jakie więc mam zarzuty do tekstów? Ile można rapować o tym, że jest się kimś wyróżniającym ze stada, o beznadziejnie krótkiej liście ambitnych raperów w Polsce i tym, że artystom niszowym jest ciężko finansowo? Nie to, że się z tym nie zgadzam - kupuję płyty polskich artystów i ubolewam, że zbyt wiele dobrego hip-hopu w naszym szeleszczącym języku nie posłucham. Znajdzie się na to miejsce na płycie, ale też bez przesady - skoro kupuję album L.U.Ca, to chcę poznać jego świat, a nie nasłuchać się z jakim światem się nie zgadza.

Jeśli chodzi o kompozycje, to uważam, że ta płyta, pomimo iż nagrana jedynie głosem przetworzonym przez cyfrowo-analogowe urządzenia, brzmi znacznie lepiej od poprzednika. Dźwięki są oryginalne, zlepione ze sobą z wyczuciem. Najbardziej z płyty wpadł mi w ucho utwór "L.U.C. Jak Dziadek W Kiosku (Całe Życie W Ruchu)". Znakomity beatbox, ciężki klimat, świetny tekst (z mistrzowskim fragmentem Dzwoni kobieta, pyta za ile na kolacji będę / kochanie, jakoś tak nagle stoję nad Bałtykiem we mgle / a między nami jakby ktoś trzymał klawisz spacji), a szczególnie podoba mi się rytmika z jaką L.U.C wyrzuca z siebie słowa. Innym kapitalnym kawałkiem jest "Tyś Jest Też Instrumentem (Myśl Więc)", które nie tylko płynie na bardzo udanym beatboxie, ale także ma jeden z najlepszych refrenów, jakie ten artysta stworzył. W utworze gościnnie pojawia się Rahim, który również wypadł świetnie, wielokrotnie zmuszając mnie do mimowolnego rapowania do wtóru.


Jeśli chodzi o najsłabsze fragmenty płyty to wskazałbym dwa. Pierwszym z nich jest gościnny występ Abradaba w utworze "Kto Jest Ostatni?" szydzącym z Poczty Polskiej, a drugim sam utwór "Kto Jest Ostatni?". 2010 to wg mnie słaby rok dla Abradaba - najpierw średni krążek "Abradabing" pod produkcją Ostrego (obu stać na znacznie więcej!), a do tego nieudany gościnny występ na "PyyKyCyKyTyPff". Z humorystycznych akcentów znacznie bardziej przypadł mi do gustu monolog kończący "Umiem Internet" czy utwór "Oratorium Rubikochomikorium" z zabawnym udziałem MC Motyla. Kawałek opisuje tortury, jakim ludzie w dzieciństwie poddają swoje chomiki (Miałem chomika nawet trzy miałem wiesz / Pierwszy mi zdechł, drugi też, trzeci też / Pierwszy odszedł sam w sercu rozpaliło lawę / Drugi memu bratu upadł trochę nie na trawę / Przy trzecim sam popełniłem małą gafę / W kołowrotku hałasował, więc schowałem go za szafę / I zapomniałem...). Chociaż podczas słuchania przychodzi mi do głowy kilka interpretacji niekoniecznie związanych z chomikami...

Zupełnie odrębną kwestią jest to, jak ten album został wydany. L.U.C po raz kolejny udowadnia, że również forma wydawnictwa może być oryginalna i postarana. "PyyKyCyKyTyPff" została wydana w kartonowym digipaku, którego okładka zmienia się w zależności od kąta pod jakim na nią patrzymy, w środku znajdujemy wkładkę, która z jednej strony jest zbiorem liryk, a z drugiej ślicznym plakatem z grafiką z albumu. Wszystko to plus dwa CD (album i głosowanie) w cenie 36 zł.

"PyyKyCyKyTyPff" nie jest może zapowiadaną rewoLUCją, ale bez wątpienia dorzuca kilkanaście groszy do dorobku artysty. Koneserzy stylu tego muzycznego dziwaka powinni znaleźć na tym albumie, to czego szukają, a ci którzy za nim nie przepadają powinni sięgnąć przynajmniej po "głosowanie". Jeśli chodzi o beatbox, CD1 oferuje chociażby "Loopedoom", a CD2 aż czternaście rewelacyjnych kompozycji. Warto po nie sięgnąć, bez znaczenia na stosunek do twórczości L.U.Ca. 8/10 [Michał Nowakowski] 

SŁONINA Słonina, [2010] Czoło || Projekt Słonina jest skazany na underground. Zresztą tworząc tak toksyczny klimat, niepokojące liryki, a w dodatku wydając w raczkującej niezależnej wytwórni Czoło nie celują inaczej. Nawet pośród ludzi rozkoszujących się alternatywą i eksperymentami nie będzie to muzyka na każdy dzień, ale gdy przyjdzie ochota na obcowanie z czymś specyficznym, psychodelicznym i brudnym, Słonina aż zaskwierczy na patelni. Ich debiutancka epka zatytułowana po prostu "Słonina" to sześć dusznych i pełnych niepokoju rockowych utworów doprawionych wyrazistą elektroniką (klawisze, szumy). Słonina jest słona, ocieka tłuszczem i zdecydowanie nie jest lekkostrawna.

Stanisław Wołonciej i Robert Gasperowicz - niektórym słuchającym niszowej muzyki nazwiska te (albo przynajmniej dźwięki generowane przez osoby je noszące) są znane, grają oni w eksperymentalnym, ale bardziej metalowym SAMO (również wydającym w Czole). W Słoninie pierwszy z nich zajmuje się śpiewaniem, gitarą i pianinem, a drugi gitarą, basem, a także programowaniem perkusji, szumów i klawiszy. W projekcie uczestniczy jeszcze dwóch muzyków - piszący teksty, a także grający na gitarze Karol Gawerski i Radek Gabrycki, który odpowiada za bas w utworze "Kieszonkowiec".

Jednym z charakterystycznych elementów Słoniny jest wokal. Głos Wołoncieja w takiej parnej, nerwowej atmosferze sprawdza się smakowicie, a to jego przeciąganie słów nadaje wszystkiemu histerycznego wyrazu. Sporadycznie i z wyczuciem na wokal nakładane są efekty podkreślające klimat. Wspomniany wcześniej niepokój uzyskano przez nałożenie kilku warstw nerwowych dźwięków - mechaniczną perkusję, odpowiednio modulowany wokal, chaotyczne, zgrzytające gitary i - podkreślającą to wszystko - elektronikę.

Łatwiej zrobić dobrą psychodelię w dźwiękach niż tekstach. Jednak liryki na "Słoninie", chociaż mają silniejsze i słabsze fragmenty, są wyraziste, ciekawe i jedynie podsycają efekt muzyki. Kilka ciekawych linijek: nie bolą mnie już moje marzeniasilikonowy worek powieszony w miejscu serca / grzechu pełno w nim / Juliona skraju pościeli czekam na twój prąd; wychowany w domu tryskającym jadem z komina czy w dresie skropionym samotnością / jestem gotów zrobić wszystko. Słono i z pomysłem.

Album jest dość równy, choć nieco wyróżniają się trzy utwory. Pierwszym z nich jest "Rzeźbiarz", do którego z pomocą ekipy Video Acid Filter stworzono klip. Najciekawszy na płycie tekst, przeplatanie spokoju z desperacją, świetne bębnienie i bas, to elementy, którymi "Rzeźbiarz" się wyróżnia. Drugim utworem, który częściej niż inne snuje mi się po głowie jest "Julia" - właściwie najsubtelniejsza z kompozycji. Wprowadzają nas syntetyczne dźwięki, które utrzymują się w tle przez cały wstęp. Dalej pojawia się wokal (momentami odważnie zmodyfikowanym przez przerywający efekt), silnie przesterowana gitara, a także klawisze. "Wychowany" z kolei zahacza o rejony Świetlików, tylko, że z wokalistą, który potrafi śpiewać, a nie tylko melodeklamować.

Smak Słoniny jest bez wątpienia bardzo specyficzny. Wołonciej i Gasperowicz z kolegami korzystają z dźwięków świadomie i budując z nich wyrazisty klimat. Jeżeli kolejnymi płytami utrzymają albo podniosą poprzeczkę, poruszając się po swoich muzycznych terenach, jednak eksperymentując i poszukując mniej zadeptanych ścieżek, to mogą zakorzenić się w polskim undergroundzie. Jestem ciekawy w jakim kierunku muzycy pójdą i co wysmażyliby na krążku „Słonina II”. Póki, co polecam posmakować i uregulować rachunek za pierwsze danie. 6/10 [Michał Nowakowski]