PANDA BEAR Tomboy, [2011] Paw Tracks || Panda Bear, czyli ukrywający się pod pseudonimem Noah Lennox (wokalista i perkusista Animal Collective) kazał czekać nam cztery lata na kolejną płytę. Czy było warto? Odpowiedź dostajemy już na starcie w ramach prologu o wymownej treści You Can Count on Me. I nie ma tu ani trochę bezczelności.
29 czerwca 2011
PANDA BEAR Tomboy, [2011] Paw Tracks || Panda Bear, czyli ukrywający się pod pseudonimem Noah Lennox (wokalista i perkusista Animal Collective) kazał czekać nam cztery lata na kolejną płytę. Czy było warto? Odpowiedź dostajemy już na starcie w ramach prologu o wymownej treści You Can Count on Me. I nie ma tu ani trochę bezczelności.
28 czerwca 2011
JOE BONAMASSA Dust Bowl, [2011] J&R Adventures || Cudowne dziecko blues rocka, Joe Bonamassa, nienawidzi chyba bezczynności. Od pewnego czasu ma w zwyczaju wydawać płytę co roku, a i to wydaje się być dla niego niewystarczające - znalazła się jeszcze chwila na rewelacyjny, choć trochę pominięty na forum muzycznym, album supergrupy, którą stworzył z Glennem Hughesem, Jasonem Bonham'em i Derekiem Sherinianem. Kunszt techniczny stawia Joe wśród najlepszych gitarzystów, a natura głosu również mu nie poszczędziła. Joe Bonamassa to już marka, która nie zawodzi i jeśli lubimy naszpikowanym świetnymi solówkami gitarowe granie z bluesowym zacięciem, to zapoznanie się z jego twórczością jest obowiązkiem. Najnowszy krążek Dust Bowl jest świetną do tego okazją.
HUGH LAURIE Let Them Talk, [2011] Warner || Hugh Laurie nie dość, że genialnie gra w serialu M.D. House, to okazuje się dodatkowo iż potrafi swój głos wykorzystać w muzyce. Mało tego - potrafi grać na gitarze, pianinie i jeszcze do tego niesamowicie czuje bluesowy klimat południa Stanów Zjednoczonych. Choć na pewno pomógł mu w tym trochę producent Joe Henry (odpowiedzialny m.in. za albumy Salomona Burke). Laurie stawia tą płytą naprawdę ładny pomnik bluesowej tradycji i zapewne przy okazji przyczyni się do wzrostu zainteresowania tą muzyką.
GANG GANG DANCE Eye Contact, [2011] 4AD || Po przaśnej i elektroniczno-popowej płycie Crystal Fighters odbijemy trochę w stronę muzyki eksperymentalnej, również zawierającej w sobie sporo elektroniki, z tym, że zupełnie innej. Gang Gang Dance to nowojorski zespół mieszający nuty orientu, subtelnej elektroniki, jazzu i post-rocka. Charakteryzuje ich niestandardowe podejście do formuły zwrotka-refren (nie ma refrenów), wielowątkowa kompozycja i wokalistka, która od razu nasuwa na myśl tylko jedną osobę - Björk (co samo w sobie też sporo mówi o muzyce kwartetu).
CRYSTAL FIGHTERS Star Of Love, [2010] Zirkulo || Wyjątek nr 1: nie jestem przesadnym fanem muzyki elektronicznej. Wyjątek nr 2: zwykle nie zabieram się za recenzje albumów sprzed wielu tygodni. Wyjątek nr 3: nie przepadam za tańczeniem, ale przy tych utworach chętnie! Wyjątek nr 4: nie piszę o każdej piosence, zazwyczaj. Wyjątek nr 5: nie musiałbym w ogóle o niej pisać, ta płyta jest tak dobra.
26 czerwca 2011
FRANK TURNER England Keep My Bones, [2011] Xtra Mile || Frank Turner nie jest jednym z tych artystów, którzy między wydaniem kolejnych płyt robią sobie cztero- czy pięcioletnie przerwy. W duszy mu gra, a jak gra to wchodzi do studia i nagrywa, i tak najnowszy krążek England Keep My Bones jest jego czwartym albumem od 2007 roku kiedy to debiutował solowo. Sam tytuł albumu jest zaczerpnięty ze sztuki Williama Shakespeare'a The Life and Death of King John. Na pierwszych płytach mieliśmy akustyczne folkowe granie z irlandzkimi naleciałościami, na każdej następnej dodawanych było coraz więcej przesterowanych gitar i innych instrumentów. Obecnie Turner gra po prostu rock'n'rolla.
23 czerwca 2011
TRUPA TRUPA Trupa Trupa, [2011] self-released || Gdański kwartet Trupa Trupa swoim debiutanckim LP zamanifestował dwa rodzaje swobód i jeden rodzaj zniewolenia.
Swoboda nr 1: nagrali nie wymuszoną mieszaninę rocka bez kompleksu polskości. Swoboda nr 2: stworzyli eklektyczną muzykę bez ciągłego nadymania się (nie licząc sporadycznych wyjątków w postaci chociażby These New Puritans, przeintelektualizowane i napuszone granie nie wychodzi na dobre). Zniewolenie: sami się zamknęli w pewnych ramach. Niby korzystają z palety dźwięków zaczerpniętych z różnych gatunków, ale z każdego z nich biorą tylko te bezpieczne – brakuje w tym wszystkim brawury, jakiegoś wychylenia się.
Wśród inspiracji zespołu słychać zarówno garażowe granie, jak i klasyków pokroju The Doors czy The Beatles. Momentami (chociażby w Walt Whitman) pojawiają się także mgliste skojarzenia z klimatem głosu Alexa Turnera (Arctic Monkeys), ale szczególny nacisk kładę na słowo mgliste. I tak Grzegorzowi Kwiatkowskiemu, Tomkowi Pawluczukowi, Wojtkowi Juchniewiczowi i Rafałowi Wojczalowi wychodzi mieszanka garażowego brudu, beatlesowych melodii, doorsowych klawiszy i odrobiny zapaszku nieboszczyka, czyli wartości dodanej Trupa Trupa.
Cały album trwa zaledwie 28 minut. Nic dziwnego skoro znajdziemy na nim dziewięć utworów, a niektóre z nich, jak chociażby Did You czy Marmalade Sky są wyjątkowo króciutkie (te dwa zsumowane trwają niespełna trzy i pół minuty), a najdłuższy, Porn Actress, ledwo przekroczył pięć minut. Instrumentarium jest standardowe – gitara (Grzegorz), bas (Wojtek) i perkusja (Tomek). No dobra, celowo pominąłem najistotniejszy dla klimatu Trupa Trupa element – organy. Odpowiedzialny za nie jest Rafał Wojczal i trzeba przyznać jedno – odrobił swoje lekcje. Wyciągnął z klasyki (chociażby z wspomnianych Drzwi) co dobre i uzbroił swoje wyczucie w tę wiedzę.
Wyjątkowo porywające są dwuminutowe Walt Whitman i nawet nie półtoraminutowe Marmalade Sky. Kwiatkowski zaczepia Walta Whitmana głosem kojarzącym się ze sposobem śpiewania wspomnianego Turnera, a pod marmoladowym niebem słychać nawiązania do Beatlesów. Muzycznie oba są żwawe (chociaż Marmalade Sky przez perkusje znacznie szybsze) i oba oferują świetny rock'n'rollowy luz.
Z bardziej energicznych rzeczy jest jeszcze Good Days Are Gone, w którym usłyszymy nie tylko mieszaninę zgrzytającej gitary, podtrzymujących napięcie klawiszy i perkusji, ale także opętańcze wrzaski basisty. Usłyszmy też spokojniejsze kawałki – chociażby kołyszące Nearness Of You czy grane ze znudzeniem (w sensie pozytywnym, takiej przyjemnej melancholii!) Don't Go Away.
Najbardziej złożone kawałki trafiły na zakończenie płyty. Porn Actress jest nie tylko najdłuższym, ale także najlepszym utworem na Trupa Trupa. Grupa świetnie poradziła sobie z ewolucjami, jakie przechodzi utwór – oby na następnych krążkach stworzyli więcej dłuższych kompozycji. Szczególnie podobają mi się ostatnie dwie i pół minuty, w których zarówno muzyka, jak i wokal Grzegorza przechodzą ciekawą transformację, by później wrócić do motywu z początku. Z kolei Take My Hand rozpoczyna się spokojnie - jednostajna perkusja, dość intensywne, ale okiełznane gitary i subtelny wokal. Z czasem jednak utwór rozkręca się do klimatów, które nieco kojarzą mi się z The Mars Volta. Utwór, jak na taką tematykę, bardzo umiejętnie unika bycia patetycznym.
Wydaje mi się, że najsłabiej wypadł początek albumu. O ile Revolution jest z tego wyłączone z powodu kapitalnych wokali i naprawdę świetnych fragmentów instrumentalnych, o tyle Did You i Nearness Of You mają już mniej na swoją obronę. To nie są złe utwory – są przeciętne. Mają momenty, ale nie porywają i nie zostają w głowie na dłużej.
Chociaż więcej eksperymentów i odwagi mogłoby wyjść zespołowi na dobre, jest to krążek, po który sięgnę nie raz, gdy będę miał ochotę na taki właśnie eklektyczny rock'n'roll. Przywrócenie do żywych tego trupa ogłaszam sukcesem! 7/10 [Michał Nowakowski]
22 czerwca 2011
EDDIE VEDDER Ukulele Songs, [2011] Universal || Dla mnie była to najbardziej wyczekiwana płyta tego roku. Eddie Vedder jest dla mnie ikoną i to już nie tylko ze względu na Pearl Jam, ale też za sprawą rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej do filmu Into The Wild. Płyta jest akustyczna i bardzo prosta, tytuł mówi wszystko - Ukulele Songs.
21 czerwca 2011
ARCTIC MONKEYS Suck It And See, [2011] Domino || Zapowiadany i wyczekiwany od dawna nowy krążek Arctic Monkeys Suck It And See ma na celu zmazać lekki niesmak, który pozostał w ustach po poprzednim albumie Humbug z 2009 roku. Wtedy to panowie z Sheffield postanowili, chyba na siłę, dojrzeć i zmienić styl. Trochę się to nie udało, a nie pomogła nawet przeprowadzka do USA i praca pod skrzydłami Josha Homme'a. Minęły dwa lata, przez które muzyka miała wrócić do korzeni z pierwszej płyty czyli surowego, niesamowicie melodyjnego grania. Suck It And See jednak nie upada tak daleko od Humbug, ale nie jest to wada, bo z poprzedniczki zostały i wyewoluowały tylko najlepsze elementy.
AUSTRA Feel It Break, [2011] Domino || Muzyka elektroniczna w tym roku ewidentnie przypuściła szturm na rynku wydawniczym. Mimo sporego męczenia materiału, dalej pojawiają się ciekawe płyty, jak i wykonawcy, potrafiący wycisnąć z muzyki coś nowego. Kanadyjska Austra na pewno znajdzie rzesze odbiorców, mając bardzo charyzmatyczną wokalistkę, której głos jest łudząco podobny do Florence Welsh, producenta z przeszłością u boku Björk, The Prodigy czy UNKLE i masę bardzo zgrabnych piosenek. W kręgu artystycznym muzyki alternatywnej łatwo popaść w stan gdzie tworzona muzyka jest sztuką dla sztuki, ale Austra nie widzi nic złego w sięganiu po chwytliwe bity. I ja również.
14 czerwca 2011
CUBA DE ZOO Rozkaz, [2011] Mystic || Zupełnie nie rozumiem Jacka Świądra porównującego Cuba de Zoo do Much. Melodyjne gitary i dość subtelne wokale, to jeszcze za mało by być bzykającym owadem. Rozkaz niewiele ma wspólnego z Notorycznymi debiutantami czy Terroromans. Jeżeli już coś przywoływać, to Lady Pank czy Oddział Zamknięty i to za ożywienie kilku ciekawych cech polskiego rocka z tamtych czasów, a nie za łudzące podobieństwo.
Rozkaz to tuzin biało-czerwonych przejawów melodyjnego rocka. Kuba Podolski sporo bawi się głosem (to jeden z większych atutów płyty!) i skocznymi riffami, Przemek Nagadowski w niejednym momencie pozwala sobie nieźle pouderzać w perkusje, a Adam Goniszewski serwuje porządną porcje basowej energii.
To nie jest muzyka eksperymentów, to ścieżka porządnie uklepana, ale ekipa z Ostródy przeszła ją na tyle zamaszystym krokiem, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Frontman przygotował dość zaczepne liryki, ale pewnie sam zdaje sobie sprawę – to nie jest poezja najwyższych lotów. Trochę o czymś i trochę o niczym, kilka momentów się udało, a kilka nie. W każdym razie zrośnięte z muzyką i modulowaniem głosu aż tak nie razi.
Nie ma tu żadnych ballad, nieco spokojniejsze są No chodź i Doktor, ale przeważają żywiołowe, wręcz taneczne utwory, a jeden nawet dosłownie – Tańcz. Muzycznie jest całkiem całkiem – wstęp wokalny rodem z reggae, a później sporo dynamicznego gibania i mostek z ciekawie przerobionym głosem. Znacznie trudniej pochwalić tekst, bo chociaż ma udany moment (Naprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest/ Zaprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest), to w zasadzie oferuję jakiś straszny kicz (Jak król Dawid tańcz co sił/ tak jak Elvis kręć biodrem swym). Za to spory plus za te jacksonowe chórki na finiszu! Łuu! Łuu!
Nie ma tu żadnych ballad, nieco spokojniejsze są No chodź i Doktor, ale przeważają żywiołowe, wręcz taneczne utwory, a jeden nawet dosłownie – Tańcz. Muzycznie jest całkiem całkiem – wstęp wokalny rodem z reggae, a później sporo dynamicznego gibania i mostek z ciekawie przerobionym głosem. Znacznie trudniej pochwalić tekst, bo chociaż ma udany moment (Naprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest/ Zaprawdę tańczy ten kto szczęśliwy jest), to w zasadzie oferuję jakiś straszny kicz (Jak król Dawid tańcz co sił/ tak jak Elvis kręć biodrem swym). Za to spory plus za te jacksonowe chórki na finiszu! Łuu! Łuu!
Najbardziej za krążkiem przemawia pięć utworów – co ciekawe znajdują się bezpośrednio po sobie na pozycjach 1-5. Czarne auto zawozi nas wprost do muzycznych lat 80-tych. Podobają mi się zadziornie wyrzucane zwrotki i dynamicznie płynący refren (strasznie wkręcił mnie sposób w jaki Kuba przeciąga śluuuub i juuuuż). Robię to dla kraju! - rozbrzmiewa wraz z porywającym, rock'n'rollowym motywem gitar i perkusji – robię to dla ojczyzny! Muzycznie Dla kraju podoba mi się najbardziej, a już napewno wprowadza moje ciało w największe drgawki. Gitara chodzi tu, jak trzeba, a dalej jest mostek w stylu, jaki silnie katują Foo Fighters.
Grób jest nieco grafomański, ale muzycznie jest porządne – szczególnie to przeciąganie w refrenie. Wpada w ucho. W przypadku Sztormu muszę się z jedną uwagą zgodzić z wspomnianym we wstępie recenzentem – gitarka mogłaby się wkomponować w pinkfloydowską ścianę. Ciekawie to koresponduje z wokalami nieco zahaczającymi o sposób śpiewania Spiętego (Lao Che). Nr pięć, czyli Atlantis jest przede wszystkim świetnie odśpiewane, ale również instrumenty zasługują na pochwałę. Gigantyczny plus za odważne, falsetowe chórki – brzmią kapitalnie!
Z niezłych utworów pojawią się jeszcze Płoń i zamykający album Doktor (Hej doktorze może zechciałbyś mi pomóc?/ weź mi polej póki jeszcze mogę stać). Z kolei jako znacznie słabsze wskazałbym mało zachęcające No chodź, nieporywający Tren o Warszawie, posiłek z raczej mdłego Menu czy jeden z przeciętnych pochlejów przy Aqua di Vita (chociaż ten ostatni ma jeden niezły element – zakończenie, od momentu krzyku).
Rozkaz nie jest rewolucją, ale to dobry debiut. Warto po niego sięgnąć – przywoła wspomnienia z lat 80-tych, a tych, którzy – tak jak ja – znają te lata jedynie z opowieści, naprowadzi na klimat jaki wtedy w muzyce panował. 7/10 [Michał Nowakowski]
9 czerwca 2011
LUNATIC SOUL Lunatic Soul II, [2010] Mystic || Portal do krainy Lunatic Soul pojawił się w mojej świadomości dwa lata przed tym, jak CD, na którym została uwieczniona po raz pierwszy zawirowało w mojej wieży. Sięgając po poboczny projekt frontmana Riverside sporo już o nim wiedziałem – naczytałem się wywiadów i recenzji. Czas skonfrontować te wyobrażenia z rzeczywistością.
Przede wszystkim, nie kończcie żadnej recenzji wspominającej o łudzącym podobieństwie między czarnym a białym albumem. Owszem, mają one wspólne elementy, a w pewnym sensie są jednością, ale ich natury znacznie się rozbiegają. Duda niejednokrotnie mówił, że od początku miał to być dyptyk, a różnicę pomiędzy jego częściami określił tak: Pierwsza mówiła o upływie czasu i chęci zostawienia po sobie śladu, tutaj jest element poszukiwania siebie samego. Nawet po śmierci (Teraz Rock, XI 2010).
I dlatego ocenianie Lunatic Soul II rozcinam na dwoje. Zależy od tego, w jaki sposób mam ten album traktować – jako zbiór piosenek czy – zgodnie z aspiracjami Dudy – jako filmową narrację, urzeczywistnioną za pomocą muzyki?
Wg pierwszego kryterium, otrzymujemy śliczną, tworzoną z wyczuciem muzykę. Nie jest to aż tak dobre w swojej kategorii, jak Riverside pośród prog-rockowych kapel, ale jest naprawdę niezłe. Za pomocą różnorodnych instrumentów (poza perkusją, gitarą akustyczną i klawiszami, pojawiają się również mniej typowe – quzheng, dzwony rurowe, flety, bębenek, cajón, kalimba i smyczki) Duda buduje mistyczną atmosferę odrealnienia. Chociaż nie usłyszymy gitary elektrycznej, to jego sposób śpiewania, a także schematy, którymi komponuje w wielu momentach są zbliżone do tych z Riverside (znacznie częściej niż na czarnym albumie).
Pomimo dość dużej spójności, doszukuję się odrobiny różnorodności. W takim powiedzmy Escape From ParadIce (najbardziej riversidowym kawałku) usłyszymy rockowe kwestie basu zestawione z klawiszami, fletem i etnicznym bębnieniem. The In-Between Kingdom, to już świat bardziej w stylu Dead Can Dance – tu wsłuchamy się w nucenie płynące na tle klawiszy i perkusji. Suspended in Whiteness to z kolei hybryda, pierwsza jej część oparta została o subtelne wokale, dźwięki akustyka, chimes i flety, jednak z czasem utwór rozkręca się, do instrumentarium dołącza bas, a Duda zaczyna śpiewać w ten typowo riversidowy sposób.
Największą ciekawostką jest zamykające album Wanderings, nagrane wspólnie z Rafałem Buczkiem, autorem oprawy graficznej LS. Ten niemal trip-hopowy kawałek jest przesączony latami 80-tymi – klawisze, akustyczna gitarka i pętle. Tylko, że dziwnie brzmi Now I'm the soul/ Banished to everlasting wanderings na tle relaksujących dźwięków kalimby i ciepłych klawiszy. Utwór jest niezły, ale – niech ktoś mi wytłumaczy – czemu trafił na koncept-album o duszy skazanej na wieczną tułaczkę?
No właśnie i tu przejdźmy do drugiego kryterium. Największy zarzut jest taki, że nie udało się przekroczyć tej granicy, za którą odbieramy muzykę emocjami. Wszystko jest świetne, ale w technicznym aspekcie. Jeszcze o ile na czarnym albumie wspomniany lęk przed śmiercią i chęć pozostawienia po sobie śladu jest dość odczuwalny (w rozedrganych, emocjonalnych wokalach, chwilami przywodzących skojarzenie Maynarda w A Perfect Circle i nieco w Toolu, a także pełnej niepokoju muzyce), o tyle na białym nie doświadczam, ani tej niezgody na pozostanie w danym miejscu ani tego rozpaczliwego szukania siebie. Jest tylko owszem odrealniający, ale relaksujący muzyczny świat. Nieco inaczej wyobrażam sobie uwięzienie w zaświatach.
Nie zrozumcie mnie źle – opowieść jest. Duda, to inteligentny, oczytany facet. Świetnie sobie to wszystko wymyślił – z kolorami żałoby, zaświatami, zagubioną duszą głównego bohatera itd. Po prostu opowieść tkwi w samych tekstach, a muzyka za słabo z nimi koresponduje. Wychodzi przez to bardziej chillout do klubokawiarni dla zmarłych dusz, niż przejmująca historia.
Najchętniej posłuchałbym Lunatic Soul III ze wspomnianym szarym na okładce – bardziej oderwane od Riverside i wywołujące silniejsze emocje. Muzycznie Lunatic Soul II jest naprawdę dobre, ale nie udało się Dudzie nagrać filmu samymi dźwiękami. Już bliżej takiego efektu był przy czarnym krążku. 8/10 [Michał Nowakowski]
Subskrybuj:
Posty (Atom)