28 grudnia 2018


ZOLA JESUS Okovi, [2017] Sacred Bones || Do Zoli Jesus od zawsze podchodzę ze sporą nieufnością i to nie tylko z powodu jej flagowego wręcz odwoływania się do słowiańskiego / rosyjskiego / "wschodnioeuropejskiego" pochodzenia. Mistyczna egzotyka kusi wizerunkowo, zwłaszcza w przypadku dusz, którym uwierać zdaje się niedostatek wyrafinowania własnej, amerykańskiej tożsamości. Każdy Amerykanin ma w końcu prawo odwoływać się do jakiegoś pochodzenia, pytaniem pozostaje, jak i kiedy zbilansować proporcje między tożsamością odziedziczoną po przodkach a nową, amerykańską. Wydawać by się mogło, że domniemana rosyjskość Zoli Jesus jest jeszcze rzeczą na tyle świeżą, że pozwala jej się kreować bardziej na Rosjankę urodzoną w Stanach niż Amerykankę rosyjskiego pochodzenia. Tymczasem, okazuje się, że i jej "prawdziwe" imię Nika Roza Danilova jest fikcją. Proszę Państwa, oto Nicole Hummel, która zapytana w wywiadach, cóż to właśnie czyta, odpowiada, że akurat "Mistrza i Małgorzatę", a i jej artystyczny pseudonim do najbardziej wyrafinowanych intelektualnie nie należy. To jednak zupełnie inny poziom artystycznej kreacji niż Lady Gaga czy Lana Del Rey, z problemami wielonarodowej tożsamości zaś znacznie lepiej radzi sobie Emika.


Nie pomagają też ani koncerty, intensywne, ale w swym ponurym monumentalizmie i scenicznym opętaniu dość wystudiowane, ani jednorazowe przejście pod skrzydła wielkiego wydawnictwa płytą "Taiga". Chęć wejścia do świata popu jest nawet całkiem zrozumiała, Zola Jesus zresztą na pierwszych swych wydawnictwa była na tyle eksperymentatorska, że przyznać trzeba, że nie było to jej ambicją od samego początku. Nieudane popowe próby mieli za sobą i Twin Shadow, i How To Dress Well, ale po fiaskach ich mainstreamowo orientowanych płyt nie tylko zwrócili się z powrotem w stronę bardziej niezależnych brzmień, ale też nagrali albumy ciekawsze i bardziej eksperymentujące niż ich dotychczasowe dokonania. Zola Jesus tymczasem powraca i do starego labelu, i do starych brzmień, nawet "Taigę" wpisując w kontekst bycia dla niej typową.

Najmocniejszą stroną "Okovi" pozostaje produkcja, klarowna, jasno zdefiniowana, intymna i monumentalna zarazem, doskonale się sprawdzająca przy dostarczaniu wielkich wrażeń w małych klubach. W kompozycje wkrada się jednak stagnacja. Elektronika w tle udanie i nowocześnie akcentuje dość czarno-białe nastroje, piosenki ciągle mają te chwytliwe akcenty, ale melodyka Zoli Jesus pozostaje zasadniczo niezmienna, co uwydatniania tylko jej charakterystyczny, silny i monotonny jednak wokal. Wszystko to już jednak było, od samej muzyki po oprawę graficzną nie ma na "Okovi" niczego, co w jakikolwiek sposób by zaskakiwało. Album ani nie męczy, ani nie przykuwa uwagi, zastanawiać zacząć się można czy kontynuacja "Taigi" nie przyniosłaby ciekawszych efektów, nawet jeśli nowa płyta jest i lżejszą, i gustowniejszą. Zola Jesus jest zatem ciągle pozostawionym bez odpowiedzi projektem Nicole Hummel mierzącej się na wielu poziomach z pytaniem o własną tożsamość. 6/10 [Wojciech Nowacki]

26 grudnia 2018


LIIMA 1982, [2017] City Slang || Debiut Liimy, czyli zasadniczo nagle zrelaksowanych Efterklang, faktycznie przyniósł poczucie uwolnienia się od zobowiązań, oczekiwań, tego zadumanego majestatu albumów pieczołowicie przygotowywanych pod uprzednim szyldem. O ile "ii" była raczej zwieńczeniem poszukiwań nowego brzmienia i entuzjastycznym zapisem nowo ujawnionych pokładów nieskrępowanej kreatywności (nieprzypadkowo zapewne jedna z kompozycji nosiła wcześniej roboczy tytuł "Weed Jar"), o tyle "1982", choć tylko rozwija odkryte na poprzedniku tropy, jest płytą, którą zestala brzmienie Liimy w ich własny, autorski język i spójną, wyróżniającą całość.


Jednocześnie grupa nie kryje się wcale z inspiracjami, które zdają się spontanicznie pączkować w ich głowach, ba, podają je wprost na dłoni, pinkfloydowy riff rodem z "Money" dał choćby przecież tytuł piosence "Roger Waters". "1982" jest w oczywisty sposób ewidentne, wystarczy rzut oka na nazwę, na okładkę, tym razem zarówno neonowe, jak i noir'owe lata osiemdziesiąte są po prostu motywem przewodnim spajającym klamrą całą płytę, w przeciwieństwie do kolażowo różnorodnego debiutu. Nie znaczy to bynajmniej, że "1982" nie jest zróżnicowany, ale już rozpoczynający go utwór tytułowy kreśli atmosferę utrzymującą się do samego końca. Wyobraźcie sobie świat z "Blade Runnera", ale z tlącymi się jeszcze resztkami życia. Jest w nim pewien spokój, majestat i przestrzeń, a choć muzyka może brzmieć syntetycznie to nawet nie zbliża się do bycia taneczną.

Najżywsze rytmicznie "People Like You" wywodzi się lekko ze współcześniejszej elektroniki, ale wraz z wejściem żywej perkusji przeradza się w rozbieganą post-punkową piosenkę. Vocoderowy wokal w "2-Hearted" może naturalnie irytować, ale ma sens o tyle, że utwór ten wydaje się być właśnie wariacją na temat popowego przeboju. Ejtisowy synth-pop najsilniej daje się we znaki w "Life Is Dangerous", brzmiącej jak muzyka do seksu z tej niezbyt chwalebnej dekady, zatem w tapirowych fryzurach i chmurze ciężkich perfum. To wszystko jednak tylko wahnięcia w tej szklanej przestrzeni, co najlepiej oddaje prawie siedmiominutowy "David Copperfield", niemal instrumentalny, z ową kruchą rytmiką i nagłym tąpnięciem, które w finale przynosi i prog-rockową zmianę tonacji, i elementy gospel. Reszta płyty to właśnie taki senny krajobraz z rysującymi się tu i ówdzie dziwnymi kształtami i nawet "Kirby's Dream Land" tylko tytułem sugeruje świat komiksowej wyobraźni Jacka Kirby'ego. Ciekawostka, najbardziej chwytliwym fragmentem jest naprawdę całkiem przebojowe "My Mind Is Yours", najkrótsze jednak na płycie i oddzielone ciszą od utworu ukrytego na samym końcu. Niedostępnego zresztą w wersji winylowej. Lśniąca tęczowym pobłyskiem płyta kompaktowa to w końcu kolejny kluczowy artefakt z lat osiemdziesiątych, nie dziwi więc jej dowartościowanie albumem tak nostalgicznym i autonomicznym zarazem. 8/10 [Wojciech Nowacki]

10 grudnia 2018


FOUR TET New Energy, [2017] Text || Jest coś niezmiernie kojącego w świadomości, że te same reguły, oczywiście w innej skali, działać potrafią w przypadku twórców indie-elektroniki, co u rockowych gigantów i stadionowych dinozaurów. Zatem najpierw zasłużony artystyczny i komercyjny sukces, wsparty entuzjazmem fanów i krytyki, potem faza eksperymentowania, prób modyfikowania własnego brzmienia z niekoniecznie satysfakcjonującymi efektami, by wreszcie ogłosić tzw. powrót do korzeni.



Owszem, jeśli weźmiemy pod uwagę regularne, długogrające płyty, które Kieran Hebden wydaje pod szyldem Four Tet, to "New Energy" faktycznie jest najlepszym jego albumem od "There Is Love In You", ale nie dajcie się zwieść nowej energii. Jest to raczej energia stara, odgrzana w letniej tylko temperaturze. Tym razem więc nic już nie irytuje, całość jest to przyjemna, ale ani nie wprowadza niczego nowego, ani nie porywa na wzór najlepszych spośród minionych dokonań Four Tet. Właściwy materiał sprawdziłby się zapewne lepiej jako epka, gromada krótkich przerywników nie ma tutaj bowiem żadnego innego celu niż wydłużanie i uprzyjemnianie całości, która przepływa w sennie komfortowej atmosferze.

Sam Hebden wydaje się być znacznie bardziej zrelaksowany, pozbawiony chęci eksperymentatorskiego czy rytmicznego popisywania się. "Two Thousand And Seventeen" to właśnie taki niespieszny chill bliski Bonobo, żywszy "Lush" brzmi z kolei jak Jamie xx chcący brzmieć jak Four Tet. "You Are Loved" bardziej przypomina jego ostatnie, kanciaste wcielenie i rytmiczne fascynacje, ale w takiej właśnie uprzyjemnionej wersji, która nie wydaje się dokądkolwiek zmierzać. "New Energy" jest zresztą, jak na Four Tet, płytą wyjątkowo minimalistyczną, ale kompozycyjnie zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi. Konsekwentna celebracja minimalizmu mogła przynieść faktycznie całkowicie nowy rodzaj energii, co pokazuje choćby medytacyjny początek "LA Trance", upstrzony niestety później dość infantylnymi elektronicznymi blipnięciami, mającymi przypominać typową dla Four Tet melodykę. Szkoda, bo w końcówce czytelniejsze się stają echa Boards Of Canada. Najlepiej zatem sprawdzają się kompozycje najbardziej oczywiste, żywe, ale skromne i klarowne "Planet" oraz przede wszystkim chłodne, zaciekłe "SW9 9SL", niczym Burial pełne wielkomiejskich ech i w prosty sposób eskalujące. Z albumu na album kolejny więc krok w górę. 7/10 [Wojciech Nowacki]

8 grudnia 2018


CUT COPY Haiku From Zero, [2017] Astralwerks || Zamierzenie czy nie, udało się Cut Copy stworzyć album, który unosi się nieważko w przestworzach, bez napięcia, bez oczekiwań, w oderwaniu od wszelkich niuansów recepcji. Z perspektywy więc naturalną wydaje się konkluzja, że oto mamy do czynienia z najlepszą ich płytą. Na poprzedniej, "Free Your Mind", zbytnio się zapędzili w topornie dość przesłodzony über-pop, porzucając wcześniejsze próby stworzenia czegoś więcej. "Haiku From Zero" nawet swoją okładką pokazuje, że nie chodzi już o neonowe fajerwerki, ale coś niewymuszonego, niby przypadkowego, oplecionego jakimś tajemnym kodem.


Tajemnicą ale nie jest, że każda z dziewięciu kompozycji jest przebojowo, choć i niebanalnie chwytliwa. Wstrzemięźliwość w ilości utworów jest zresztą zawsze wyraźną zaletą, plus minus dziesiątka pokazuje zdolność selekcji i skupienia zespołu. Jednocześnie zaś ten akurat album nie wydaje się bynajmniej krótki, atrakcyjność materiału nie oznacza bowiem, że są to standardowe, trzyminutowe przeboje. Płyta układa się w niemal mixtape'ową całość, jednocześnie różnorodną i komplementarną. Oczywiście, stosunkowo najłatwiej wskazać świetne "Airborne", nieznośnie słoneczne w duchu ostatniego Washed Out, bardziej typowe dla melodyki Cut Copy i pokłaniające się latom osiemdziesiątym "No Fixed Destination", czy kroczące, niemal house'owe i bliskie tanecznej odsłonie Yeasayer "Memories We Share".

Pozostałe piosenki jednak pod względem jakości im nie ustępują, w zależności od tego, jaki zabieg produkcyjny czy kompozycyjny przyciąga naszą uwagę, każda ma potencjał pozostania z nami na dłużej. Stopniowo jednak staje się jasnym, jak żywą jest ta płyta. Nie ma tu już zasadniczo mowy o synth-popie, nawet najbardziej taneczne aspekty zawdzięczane są na "Haiku From Zero" rytmicznej gitarze, wspomaganej często naturalnie żywym basem, perkusją, czasem nawet retro-klawiszami. I choć te lekkie, bezpretensjonalne piosenki są niezaprzeczalnie przebojowe, to wzorem tego, co Cut Copy na tej płycie osiągają jest już linearne, zapraszające "Standing In The Middle Of The Field", stopniowo budujące napięcie, jednocześnie chwytliwe i eksperymentujące, bliskie zarówno ambitniejszej, jak i popowej elektronice. Bardziej więc wariacja na temat tanecznej piosenki niż typowy przebój. Niezauważalnie, ale Cut Copy, przynajmniej na razie, odnaleźli swoją perfekcyjną niszę. 8/10 [Wojciech Nowacki]