13 listopada 2021


PHOEBE BRIDGERS Punisher, [2020] Dead Oceans || Wraz z otrzymaniem nagrody Nobla przez Boba Dylana nastąpiła nobilitacja amerykańskiego songwritingu do pełnoprawnego gatunku literackiego. I nie ma w tym żadnej pomyłki, ani z pewnością żadnej przesady. To raczej adaptowanie się dzisiejszej rzeczywistości do warunków codziennie nakreślanych przez rozpędzającą się kulturę masową, będącą jednym z najbardziej diametralnych przełomów dwudziestego wieku. Pozostaje jednak jeszcze kwestia samej "amerykańskości", nieograniczona tylko do faktu zasadniczego pochodzenia popkultury ze Stanów Zjednoczonych. Chodzi raczej o przyziemną uniwersalność języka czerpiącego ze specyficznej, lokalnej tradycji, jednocześnie stale uważnego, obserwującego świat w małej i wielkiej skali, czym utrzymuje nieprzerwaną aktualność.

Piosenki Phoebe Bridgers mogłyby więc powstać kiedykolwiek, pozornie niewyróżniając się niczym nadzwyczajnym z powszechnie dostępnej masy muzyki zza oceanu. Dźwięczne melodie, wyprodukowane nowocześnie na tyle, by ledwie przykryć tłoczące się w nich emocje, przelewają się kojąco pozostawiając jednak w głowie pewien nerwowy ślad. Jest to naturalny niepokój pojawiający się w zetknięciu z intymnością, zrozumiałą dla każdego przystępnością o globalnym potencjale. Nawet jeśli jej korzenie tkwią w konkretnym kraju, stanie, mieście, sypialni.


Folkowy urok szczególnie tkwi w pojedynczych obrazach, niosąc ze sobą zachwyt codziennością, nawet jeśli są to złowieszcze chemtrails, sklep 7-Eleven, telewizyjni ewangeliści, krakersy saltines, promień trakcyjny ze "Star Treka", obrazy dzisiejszej Kalifornii czy cytaty z "Czarnoksiężnika z krainy Oz". Phoebe Bridgers sięga po wszystko, co znajduje się w zasięgu jej wzroku, bez wartościowania, lecz z ciepłym uznaniem, by śpiewać o rzeczach, które uchodzić w równym stopniu mogą za personalne, co polityczne (It's amazing to me how much you can say / When you don't know what you're talking about). Nie byłoby jednak maestrii płyty "Punisher" bez jej apokaliptycznych rozmiarów finału. Być może gdyby Bridgers wypełniła cały album takimi kompozycjami jak "I Know The End", byłby w bardziej oczywisty sposób pamiętny muzycznie, ale nie niósłby tak emocjonalnie wstrząsającego efektu. Ten jeden niesamowicie eskalujący utwór, poraża niespodziewaną intensywnością, będąc frapująco złożonym i prostym zarazem.

Prostota tej muzyki jest zwodnicza, nie można oprzeć się bowiem wrażeniu, że mógłby ją napisać każdy z nas. Stąd "Punisher" jest płytą tak przyswajalną, zwyczajnie bliską i łatwą do utożsamienia się z nią. Nawet jeśli pochodzi z nieznanego nam tak naprawdę środowiska. W tym właśnie tkwi siła Phoebe Bridgers i jeśli w ostatnich czasach z niezależnych kręgów wypłynęło wiele nowych songwriterek (od Sharon Van Etten i Angel Olsen po Snail Mail i Waxahatchee) to tej akurat przyjrzeć się należy. Nie da się tu mówić o przypadku, nad dzisiejszym światem najpełniej czuwają młode kobiety. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

24 sierpnia 2021


Komiksowo-muzyczno-powieściopisarski projekt Kafka Band jednak nie okazał się być jednorazową efemerydą. Po "Zamku", zespół złożony z muzyków Priessnitz i Umakart, grafika Jaromíra Švejdíka oraz pisarza Jaroslava Rudiša, wziął na warsztat kolejną niedokończoną powieść Franza Kafki. I choć "Amerika" przynosi muzykę dokładnie taką, jakiej możemy się spodziewać po tych muzykach, to lekkie wzbogacenie brzmienia sprawia, że powtórka z kafkowskiej rozrywki okazuje się całkiem udaną. Z wyjątkiem szpetnej okładki.


Whoa, przy okazji "Candyland" chwaliliśmy głównie młodzieńczą energię i radosną garażowość Genuine Jacks, ale "Turning Monochrome" brzmi jak płyta zespołu, który ma za sobą parę dekad działalności, z których czerpać może dowolnie celem stworzenia swojego ostatecznego dzieła. Tymczasem ten ponadczasowo melodyjny album jest zaledwie ich drugim. To już zdecydowanie więcej niż tylko bandcampowa ciekawostka.


Jakub König znany jest nam z początkowo tajemniczego, solowego projektu Kittchen, który wraz z wydanym ostatnio nowym albumem przerodził się w mniej więcej regularny zespół. W międzyczasie jednak bardziej zespołową formę okazję miał przećwiczyć w kolektywie Zvíře jménem Podzim. Mimo imponującej plejady uczestników (Marie Kieslowski, Aid Kid, Tomáš Havlen z post-hudby) dopiero drugi ich album "Září" wyłamuje się poza znaną kittchenową melodykę i melancholię stając się prawdziwie kolaboracyjnym przedsięwzięciem.


"Songs With The Acoustic Band" to teoretycznie skok w bok w działalności Kalle, ale przynosi wyłącznie nowe kompozycje, akustyczne aranżacje zaś tylko eksponują rosnącą pewność siebie bijącą z charakterystycznego wokalu Veroniki Buriánkovej. Zdecydowanie więc można postawić to wydawnictwo obok poprzednich dwóch płyt zespołu, a kto wie, ze względu na emocjonalną intensywność, może nawet i wyżej.


W inspiracji amerykańskim indie-rockiem lat dziewięćdziesiątych kryje się praktycznie nieskończony potencjał pisania bezpretensjonalnych gitarowych piosenek. Hissing Fauna powróciła z drugim albumem "Youth" po sześciu latach z lekkością i bez najmniejszego ciśnienia, za to z czystą radością grania w swej piwnicznej, lecz słonecznej niszy.


Granice między albumami a epkami są dosyć płynne, "Temple Timbre Embers" jest jednak drugim już winylem, który Stroon wydał w ciągu swej trwającej już od ponad dekady kariery. Albumowa nobilitacja więc zdecydowanie się Daliborowi Kocianowi należy, niezależne od kierunku, który w swych elektronicznych produkcjach obiera. Choć na płycie tej dźwięczy i markowy wibrafon, to przepłynęły tu i twardsze brzmienia z paru wcześniejszych jego wydawnictw, nietypowo tworząc całość okazjonalnie dość wymagającą.


Dziwna, niemal obca mistyka, ujmowana w ustrukturyzowane krautrockowe ramy miesza się na "Liebe" z mrocznym folkiem i hipnotyczną ludowością rodem z pradziejów. Całość jednocześnie spina charakterystyczna, czeska bajkowość, w efekcie więc znakomity debiut grupy Tábor tylko po części prezentuje się jako wariacja na temat spotkania Swans i Sun Araw. Obok duetu Tomáš Palucha to najciekawszy ostatnimi czasy przejaw eksperymentalnego rocka z czeskiej kotliny.



[Wojciech Nowacki]

9 lipca 2021


TORO Y MOI Outer Peace, [2019] Carpark || Czasem mniej znaczy więcej. "Outer Peace" jest albumem drobnym w formie i w skali, ale przynosi znaczne odświeżenie w porównaniu z dość niepokojąco zmęczonym "Boo Boo". Mówimy przecież o artyście, który z każdą płytą utrzymywał swoją własną, przystępnie sympatyczną muzyczną osobowość, jednocześnie ujmując ją za każdym razem w mieniące się stylistyczne ramy. Toro y Moi wynalazł chillwave, przywrócił avant-pop, popisał się muzyką klubową, ożywił indie-rocka, ale na "Boo Boo" zawiodła i wyobraźnia, i melodie.

Co na "Outer Peace" w pełni wynagradzają już single "Ordinary Pleasure" i "Freelance", oba bezpretensjonalnie chwytliwe, z miejsca zaliczające się do najlepszych kompozycji Toro y Moi i wyznaczające jasny kierunek tego albumu. Owszem, to znów taneczna elektronika, lecz nie ma tu mowy ani o powrocie do "Anything In Return", ani do muzyki wydanej pod szyldem Les Sins. Jak zawsze jest to muzyka ciepła, poruszająca ciałem w domowym zaciszu raczej niż wyciągająca je na zatłoczone parkiety. A jeśli już, to wtedy gdy ogarnia je zamyślona melancholia. Toro y Moi trendów tutaj nie wyznacza, ale dołącza do współczesnej sceny lubując się minimalizmem, prostotą i pieczołowitą produkcją redukującą brzmienie do dźwięków tylko do wybrzmienia niezbędnych.


Przyswajalność Toro y Moi to jednak nie tylko lekkość muzyki i ładne melodie. Osobowość Chaza Bundicka przejawia się też i w sposób bezpośredni, i owszem, jego realia osadzone są w bajkowej dla nas Kalifornii, lecz problemy pozostają te same, małe, codzienne, być może przyziemne, ale przez to bliskie i nam. Od kupna domu (I want a brand new house / Something I cannot buy, something I can't afford), przez bolączki wolnych zawodów (Oh, there's always gon' be pressure) i komunikacyjne frustracje (Uber messed up everything / Driver canceled on me), po beztroski, ale nieobciążający eskapizm (Who cares about the party? / I came to see the band play). Toro y Moi to jeden z nas.

"Outer Peace" brzmi więc dokładnie tak, jak się prezentuje. Pozbawione okładki przejrzyste pudełko, tylko zdjęcie Chaza skąpanego w ciepłych barwach, otoczonego swymi muzycznymi zabawkami, w skupieniu, ale i zrelaksowanie pracującego w czymś rodzaju home-office'u. Ot, prostota drobnych przyjemności. Choć więc album ukazał się niemal rok przed pandemią, poniekąd antycypował jak przynajmniej część z nas będzie sobie z nią radzić. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

17 czerwca 2021


MODESELEKTOR Who Else, [2019] Monkeytown || Moderat wydaje się być dziś zamkniętym rozdziałem. I dobrze, bo powinien był zostać raczej jednorazowym projektem, ciekawostką bardziej niż pełnowymiarowym zespołem z trzema albumami studyjnymi i jednym koncertowym, silnie niknącymi w popowej elektronice dla mas. Założyć można, że w tę stronę parł bardziej Apparat ze swoją łatwo przyswajalną melancholią, w twardszych zaś brzmieniach ich wspólnego przedsięwzięcia można było usłyszeć raczej Modeselektor, duet, któremu nieobce bywają jednak też różnorodniejsze brzmienia. Ich własny album "Monkeytown" nie przyniósł elektroniki zjawiskowo odkrywczej, ale w przeciwieństwie do płyt Moderat wypełniony był zaskakującą liczbą prawdziwie pamiętnych kompozycji.
 
"Who Else" jest albumem wyjątkowym w swej zwięzłości. To tylko osiem utworów, intensywnych, nie tracących czasu na budowanie napięcia i nie powstrzymujących się przed czystą, niezobowiązującą parkietową zabawą, przy tym nie pozbawioną specyficznego dla duetu poczucia humoru. Bez zbędnych wstępów otwiera go energetyczny, radosny "One United Power", który grając kontrastami przywołuje atmosferę wielkomiejskiej, imprezowej nocy i tylko tyle. Później dominują szybkie, mocne uderzenia, ale nawet sięgając po hip hop duet nie traci tutaj intrygującego wyczucia przestrzeni.


Zabawowe "Who" wgryza się może i głupkowatą, ale zaraźliwą melodią, lecz zaraz potem płyta odsłania swoje najlepsze fragmenty w postaci "WMF Love Song" i "I Am Your God". Pierwszy zmierza w stronę minimal house'u podróżniczym niemal klimatem, który mógłby trwać i trwać, drugi zaś to rozbiegane, mocniejsze techno, ale w poważniejszej, ciemniejszej odsłonie niż na reszcie płyty. Szkoda, że zaraz potem pojawia się abstrakcyjny "Fentanyl", najsłabszy moment "Who Else", po czym album kończy się finałowym powrotem duetu do bardziej popowej melodyki.

Na "Who Else" duet zostawia za sobą i Moderat, i "Monkeytown". Na płycie pojawiają się goście, żaden tej rangi co Thom Yorke, album jest więc świadomym ściągnięciem Modeselektor z koncertowych aren do klubowego podziemia. Z mniejszą skalą wzrosła jednak intensywność. Płyta ta przypomina raczej coś, na co natknąć się można wśród efemerycznych winyli gdzieś w berlińskim sklepie i zatrzymać dla siebie jako nieodkrytą niespodziankę. Choć nie ma tak szeroko zakrojonego potencjału jak wcześniejsze ich działania to okazuje się drobnostką naprawdę satysfakcjonującą. Każda zaś z kompozycji sprawia wrażenie zaczynu jakiejś własnej, odrębnej całości, ciekawym jest więc to, że jest to właśnie ten kierunek, który Modeselektor obrali na tegorocznym "Extended". 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

9 czerwca 2021


TĘSKNO Mi, [2018] [PIAS] || Żyjąc przez lata w Pradze niespecjalnie, delikatnie mówiąc, skupiałem się na polskiej muzyce, ale z ciekawością śledziłem czeską perspektywę tego, co i jak z Polski do Czech przecieka. Na entuzjastyczną recenzję płyty "Mi", zupełnie mi wtedy nieznanego duetu Tęskno, natknąłem się w moim ulubionym czasopiśmie Full Moon, w czym być może zasługa labelu [PIAS], który skutecznie zdążył zachwycić Czechów Brodką. Ale pomijając promocyjne szlaki, oryginalność i autorskość wizji Tęskno i dziś zasługuje na ciągłe uznanie.
Smyczki pojawiły się w muzyce popularnej jako ozdobnik wnoszący pretensje do domniemanej powagi, większego artyzmu, środek do odnalezienia się pośród dzieł największych. Często jednak  towarzyszyło temu pewnie niezgranie, poczucie niekompatybilności, ale i tymczasowości trwającej tylko do odkrycia kolejnego eksperymentu. Z czasem jednak znalazły sobie miejsce, choćby u neoklasyków, zawsze jednak z tym samym, melancholijno-romantycznym ładunkiem emocjonalnym, a tak zręczne ich zastosowanie jak na "A Moon Shaped Pool" nadal należy do rzadkości. Oddanie instrumentom smyczkowym pierwszego planu, wraz z przełamaniem ich banalnego wydźwięku, powiodło się alternatywie i na naszym polu zachwyciła tym Resina, eksponując tylko ich niepokojącą nerwowość.


Tęskno wtłacza ten potencjał znów z piosenkowe ramy, nie tracąc jednak nic z pełni emocjonalnego spektrum, które instrumentarium to oferuje. Kompozycje cieszą niekoniecznie piosenkową strukturą, ale skrzą się też wyjątkowym talentem do melodii, wyłaniających się z dźwięcznego minimalizmu, budowanych zadziornym punktowaniem i wciągającymi repetycjami. Atmosfera ich jest zwiewna, lecz jednocześnie nerwowo emocjonująca, bliska zmysłowi kompozycyjnemu Agnes Obel i dynamicznej oszczędności Nilsa Frahma. Jednocześnie są to cały czas piosenki, kruche, lecz intensywne, wydające się być znacznie krótszymi niż są w rzeczywistości. Przewijają się przez nie wokalne zaśpiewy, które spinają całość albumu klamrą, eksponując jego podskórną eskalację w stronę emocjonalnego centrum, którym wydają się być słowa jestem a trochę mnie nie ma, bo wszystko w życiu to tylko złudzenia w przedostatnim utworze "Mięsień".

Przeplatające się wokale to tylko jedna z drobnostek przyjemnie przywołujących ducha Stereolab, co akurat odrobinę się wytraciło wraz ze swoistym restartem projektu na wydanej od tego czasu drugiej płycie p.t. "Tęskno". Po odejściu współkompozytorki Hani Rani Joanna Longić trochę inaczej rozkłada akcenty, ale "Mi" nadal powinien przykuwać szczególną uwagę jako jeden z najciekawszych polskich debiutów ostatnich lat. Tęskno jak mało kto czerpie siłę ze smyczkowych instrumentów całkowicie unikając zarówno ludowo-folkowych skojarzeń, jak i mielizn pretensjonalności. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

30 kwietnia 2021


MOGWAI Rock Action, [2001] Southpaw || Minęło dwadzieścia lat od wydania "Rock Action", trzeciego albumu Mogwai. Sama świadomość takiego upływu czasu słusznie może wydawać się wstrząsającą, ale mówimy tutaj o zespole, który ze wstrząsającości uczynił swój znak rozpoznawczy. W dekady trwającym procesie recepcji post-rocka Mogwai mieli płyty być może bardziej znaczące, może efektowniejsze, może przystępniejsze. Ich debiut wpisał się w legendarny już status roku 1997, niektóre spośród późniejszych albumów padły zaś po latach na podatniejszy grunt, ale płyta idealna może być tylko jedna. I tak samo jak zasługiwała na odkrycie w momencie wydania, zasługuje na nie po latach.

Z punktu widzenia rozwoju Mogwai "Rock Action" może wydawać się jednocześnie przełomem i etapem przejściowym. "Mogwai Young Team" zapisało się w historii, nawet jeśli jego brzmienie silnie tkwi w czasach jego powstania. "Come On Die Young" powtórzyło poniekąd sprawdzoną formułę, ale w spójniejszej i emocjonalnie ciemniejszej formie. Etap ten podsumowało znakomite "EP+6", pierwszy dowód na to, że najlepszymi płytami Mogwai niekoniecznie są te regularne. Zespół mógł z łatwością się tutaj zatrzymać i w nieskończoność powtarzać te same patenty, co stało się losem większości wykonawców utożsamiających się ze stereotypowo definiowanym post-rockiem, przyczyniając się do skostnienia mającego łamać bariery gatunku.

Ale "Rock Action" przyniosło zasadnicze ożywienie jeszcze zanim jego potrzeba stała się tak palącą, na lata ustanawiając Mogwai jako jeden z najważniejszych zespołów muzyki rockowej, która wyłoniła się z alternatywnego fermentu przełomu wieków. Gatunkowe bariery zburzyli Radiohead z "Kid A", emocjonalną pustkę rocka lat dziewięćdziesiątych wypełnili Blur z "13", nagle możliwą stała się intymna kruchość The Notwist czy rozdzierająca melancholia Hood. Konstelacja ta, do której z "Rock Action" dołączyli Mogwai, przetrwała jako znacznie istotniejsza dla brzmienia późniejszych dekad niż ówczesna "nowa rockowa rewolucja" skupiająca uwagę tych, którzy oglądając się na przeszłość nie byli jeszcze gotowi na prawdziwie alternatywny wymiar rocka.


Dla zespołu, który zdążył już odznaczyć się gargantuicznymi kompozycjami, rozpozcierającymi kontrolowane batalie skupionej ciszy z gitarowym hałasem na kilkanaście minut, liczące niewiele ponad pół godziny "Rock Action" musiało być jasną wypowiedzią. Wyraźniejsze wykorzystanie elektroniki stało się zaś zapowiedzią normy na późniejszych albumach Mogwai. Choć syntezatorowe brzmienia stały się równorzędną do gitar częścią ich stylu, to elektronika na "Rock Action" przejawia się oszczędnie, choć wyraziście, czasem wręcz niezręcznie, jak w rozedrganych szumach skądinąd kontemplacyjnie eskalującego "Sine Wave". Wbrew pozorom wyjątkowo dużo jest tu wokali, często przewijają się one nierozpoznane, jako ukryta linia melodyczna, dodatkowa warstwa ostrożnie, lecz bezbłędnie przemyślanych kompozycji, pełniąc rolę raczej instrumentu niż pierwszoplanowego punktu zaczepienia. "Dial Revange" jednak, którą w języku walijskim zaśpiewał Gruff Rhys z Super Furry Animals, to po prostu, krótka, lecz rozdzierająco piękna, zwyczajna piosenka, jakże inna od znanych z późnych płyt Mogwai skocznych, praktycznie rockowych singli i zajmująca w ich dorobku miejsce absolutnie wyjątkowe. Z drugiej zaś strony "Take Me Somewhere Nice" z prostą, dźwięczną gitarą i ciepłą melancholią, w której można powoli zatonąć, wywodzi się wprost z podobnych prób zawartych już na wcześniejszych, klasycznych albumach.

Ideał "Rock Action" nie tkwi jednak tylko w rozwoju, odmianie, łączeniu nowego ze starym, ale paradoksalnie właśnie w zwięzłości tej płyty. Pomijając dwa przerywniki, kołysankowe "O I Sleep" i niby-industrialne "Robot Chant", zostajemy tu tak naprawdę tylko z sześcioma kompozycjami, spośród których większość stanowi test wrażliwości i emocjonalną podbudowę przed dwoma utworami stanowiącymi centrum albumu. "You Don't Know Jesus" powraca do z zacięciem dawkowanego, gitarowego terroru, już wtedy typowego dla Mogwai, tutaj jednak w znacznie krótszej, ale równie skutecznej formie. Utworu takiego jak "2 Rights Make 1 Wrong" Mogwai jednak nie stworzyli nigdy wcześniej i już nigdy potem. Jasne, w podstawowej strukturze to nadal post-rockowa eskalacja budująca niezmiernie efektowne momenty zwrotne, ale dech w piersiach zapiera tutaj wyjątkowy optymizm, przechodzący od ekstatycznego do kojącego, oraz kalejdoskopowe wręcz aranżacje z maestrią powiązane w niemal dziesięciomiutową całość. Stosunkowo powolna, gitarowa melodia szybko kontrastowana jest mocną, rozpędzoną perkusją i gdy do całości dołączają dęciaki kompozycja już tylko wspina się do niesamowicie intensywnego punktu kulminacyjnego. To jednak ledwie połowa podróży, utwór redukuje się bowiem do intymnej, laptopowej elektroniki, po czym nabiera zupełnie innego rozmachu wraz z pojawieniem się banjo(!) i wieńczących całość współbrzmiących zaśpiewów. Po czymś takim finałem albumu i emocjonalnym zejściem nie mogło być nic innego niż medytacyjne "Secret Pint".

Pół roku po wydaniu Mogwai "Rock Action" ukazał się swoisty suplement do tego albumu, co poniekąd zapoczątkowało tradycję wieńczenia etapów kolejnych płyt rozmaitymi dodatkami. Wtedy jednak nie była to epka z niewykorzystanymi utworami, zbiór remiksów czy album koncertowy. "My Father My King", płyta z jednym tylko, dwudziestominutowym utworem, była raczej autentyczną antytezą "Rock Action". Być może chodziło o odreagowanie, być może o zaspokojenie rozczarowanych kierunkiem obranym na tamtej płycie. Tradycyjna melodia żydowskiej modlitwy zmieniona w kwintesencję post-rockowej kakofonii i kontrolowanego gitarowego hałasu stała się kultowym zwieńczeniem koncertów Mogwai, ale traktowane razem "Rock Action" i "My Father My King" są wyczerpującym dowodem na to, jak wyjątkowy jest to zespół. 10/10 [Wojciech Nowacki]

31 marca 2021


BICEP Isles, [2021] Ninja Tune || Pojawienie się drugiego albumu Bicep, wraz z umiarkowanie entuzjastycznym jego przyjęciem wszędzie, tylko nie w naszym kraju, przypomniało mi o fenomenie popularności pewnych wykonawców w jednym kraju oraz jej braku w innym. Gdy mieszkałem jeszcze w Czechach debiutancka płyta duetu jakoś nie potrafiła mnie obejść. Mój przyjaciel, ówcześnie właściciel sklepu muzycznego i mój naczelny dostawca muzyki, słuchał Bicep często i gęsto, a praskie ich występy wyprzedawały się łatwością, więc tegoroczne "Isles" to dobra okazja do rozwiązania tej zagadki i przyznać trzeba, że odpowiedź na nią jest szybka i oczywista.

Od najwcześniejszych lat dziewięćdziesiątych jedną z najbardziej charakterystycznych cech czeskiej kultury i percepcji muzycznej, silnie je odróżniającą od naszej polskiej, zwłaszcza wtedy siermiężnej i gitarowej, jest akceptacja i powszechna obecność elektroniki. "Bicep" więc naprawdę był albumem silnie grzejącym czeskie serduszka pamiętające klubowe sceny tamtej dekady, podczas gdy nasz ówczesny mainstream, z obsesją na punkcie "prawdziwej" muzyki i wrzucający wszystko, co nie(tylko)rockowe do pogardliwego, "plastikowego" wora, nie zostawił wielkiego pola na docenianie brytyjskich mikro-gatunków elektroniki lat dziewięćdziesiątych. "Bicep" to retro wycieczka do tamtych czasów, nostalgiczna, ale unikająca przaśności związanej z częścią ówczesnych brzmień. Mnogość gatunkowych inspiracji z rzemieślniczą zręcznością zlepiona jednak została w paradoksalnie jednolitą i niezapamiętywalną całość, choć udało się odtworzenie klubowej atmosfery, w której ważniejsze niż to, czego się słucha, jest to, że się dobrze czuje.


"Isles" praktycznie zaczyna się jak bezpośrednia kontynuacja "Bicep", z identycznym tempem i rytmiką, prostą i donikąd nieprowadzącą emocjonalnością, budowaną zygzakowatym pląsem na jednostajnym rytmicznym motywie. Wyłania się stopniowo pewna surowość materiału, której towarzyszy dziś już nieco niezręczna technologiczna naiwność lat dziewięćdziesiątych, muzyczne cytaty ocierają się nawet o ówczesny dance, granica zasadności wszelakich odniesień zdaje się więc być dość cienką. Duet tym razem sięga jednak i po nowszą klasykę rodem z Wysp. W momentach z najsilniejszym potencjałem brzmią niczym spotkanie Buriala z Jonem Hopkinsem i lżejszą wersją Forest Swords, które odnalazłoby się dziś i w elektronicznej części katalogu Erased Tapes.

W połowie płyty bezmyślna, choć w przyjemnie eskapistycznym raczej niż pejoratywnym sensie, transowość ustępuje zaś miejsca bardziej kontemplacyjnej hipnotyczności. Eksperymentujące w ten sposób "Lido" pomimo idealnie singlowej długości sprawia jednak wrażenie tylko przerywnika. Później jednak następuje emocjonalne wahnięcie. Ciąg utworów "X" - "Rever" - "Sundial" prezentuje się odrobinę mroczniej, zdecydowanie burialowo, a nawet jeśli pojawia się tutaj rytmika z lat dziewięćdziesiątych, to wreszcie jest nie tylko cytowana, ale zręcznie konfrontowana ze współczesnymi brzmieniami, kompozycje nawet wreszcie wydają się w pewien sposób eskalować. Album zatacza pod koniec pełne koło, znów najsilniej kojarząc się z Orbital, ale tym razem już z lekką przemianą. Bicep więc faktycznie wprowadzają na swym drugim albumie pewne urozmaicenie, głównie dzięki wyjściu poza czyste odtwarzanie minionych brzmień. Ten aspekt ich twórczości wydaje się być jednak najbardziej istotnym dla dotychczasowych fanów, a odrobinę śmielsze wycieczki do współczesności to nadal za mało w starciu z twórcami mniej banalnej elektroniki. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 marca 2021


Nie mieszkam już w Pradze, niestety. Są takie momenty w życiu, choć ten trwał ponad półtora roku, gdy pewne rzeczy, nawet tak podstawowe jak obcowanie z muzyką i o niej pisanie, ulegają niekoniecznie chcianemu zawieszeniu. Nie oznacza to jednak, że w tym zwichrowanym okresie nie rejestrowałem żadnej nowej muzyki, stąd pokaźna lista zaległych recenzji, ale i czeskich nowości o których nie można nie wspomnieć. Z powrotem do pisania powraca i Bohemoflia, w paru najbliższych wydaniach będziemy więc nadrabiać solidne zaległości. Może nie mam już tak bezpośredniego dostępu do czeskiej sceny, ale z pomocą internetu i szeregu muzycznych serwisów możemy cieszyć się fenomenem tamtejszego rynku równie owocnie jak do tej pory.

Chłopaki z Himalayan Dalai Lama wygrali w 2016 roku Czeching, eksportowy konkurs praskiego Radia Wave, i o ile zarówno zasadność tego typu konkursów, jak i ich skuteczność, jest dość dyskusyjna, o tyle wzmogło to tylko oczekiwania przed wydaniem albumu "Orange Coloured Rose Leaves". Płyta ukazała się oczywiście i na pomarańczowym winylu, przyniosła też elektronikę różnorodniejszą i bardziej melancholijną niż na dość prostolinijnym debiucie "Lama". Dalszy rozwój obserwować będziemy mogli już wkrótce, bo duet właśnie ogłosił zakończenie nagrywania kolejnej płyty.


Na debiucie "Under Quiet" można było się jeszcze pokusić o doszukiwanie się alternatywno-popowych ambicji Never Sol. "Chamaleo" również ukazało się nakładem Supraphonu, największego czeskiego wydawcy, ale album ten to pełne i głębokie zanurzenie w smutek czeskiej klubowej sceny. Minimalizm, senne bity, kruchy śpiew, silny nacisk na granie raczej z ciszą niż z dźwiękiem, przede wszystkim zaś przydymiona atmosfera najmodniejszych praskich miejsc, z których powraca się do jasnych mieszkań wypełnionych starannie wypielęgnowanymi roślinami.


Debiutować można tylko raz, zwłaszcza w tak, bez przesady mówiąc, historyczny sposób jak Manon Meurt. Zespół własnoręcznie jest odpowiedzialny za charakterystycznie czeski revival shoegaze'u jako rockowej estetyki, czego symbolicznym momentem było nie tyle wydanie pierwszej płyty, lecz występ przed My Bloody Valentine. "MMXVIII", formalnie pierwsza ich płyta długogrająca, przyniosła oczywiście znacznie pełniejsze brzmienie. Za to odpowiada Jan P. Muchow, niegdyś lider shoegaze'owej legendy The Ecstasy Of Saint Theresa, która w latach dziewięćdziesiątych zwróciła uwagę samego Johna Peela z BBC, naturalnie więc z produkcją poradził sobie znacznie lepiej niż z ostatnim albumem Kieslowski. Manon Meurt są tymczasem po prostu zbyt dobrzy, żeby traktować ich jak przelotną modę, w muzyce ich znajdziemy i charakterystycznie shoegaze'owy efekt "wciąganej taśmy", i całkiem epickie gitary, co jednak na "MMXVIII" zaskakuje, to fascynująca bliskość Low.


Właściwie nie chciałem pisać o kolejnych albumach grupy Květy, w końcu to jeden z moich ulubionych czeskich zespołów, wolę więc ich nie deprecjonować informowaniem o wszystkich ich pobocznych i darmowych wydawnictwach. Wydane pod szyldem YM płyty "Lorenzovi Hoši" i "Japonec" oferują jednak znakomity wgląd w brzmienie i tożsamość grupy, tutaj wyraźnie rozszczepionej. Za pierwszą w całości odpowiada Martin E. Kyšperský, utrzymana jest więc w duchu pogodnie alternatywnego country, drugą zaś napisał Aleš Pilgr i ta eksploruje electropopową stronę ich eklektycznej, macierzystej formacji.




Lazer Viking przyzwyczaił nas do muzyki frywolnej, pozornie śmieszkowatej, ale z wdzięcznym rozsądkiem odnoszącej się do rockowych tradycji. Zawsze też u niego pełno autentycznych emocji i w tej właśnie sferze wyczuwalne jest na płycie "Drag" największe pęknięcie w stosunku do "Flesh Cadillac" i nagranego jeszcze pod starym szyldem "Radical Karaoke". Spójrzcie choćby na tytuły piosenek, "The Last Waltz", "Monument Of Doubt", "Partnerless In Crime". To nadal rockowy dansing, ale w tej fazie, gdy ekipa sprzątająca z wolna zaczyna wyganiać ostatnich zrozpaczonych gości z baru.


Po pamiętnych "Artefaktach", pomimo krążących ówcześnie plotkach o szybkim wydaniu części drugiej, chłopaki z post-hudby rozeszli w stronę działań solowych. Dominik Zezula poświęcił się swej wielkomiejskiej poetyce w projekcie Děti mezi reprákama, Tomáš Havlen zaś wydał drobnostkę pod szyldem Spomenik, przede wszystkim jednak rozwinął się jako znakomity producent. Wbrew tytułowi album "Není se na co těšit" na nowo wypełnia wieloletni brak praskiego nerwu, przeżyć i obserwacji, (post-)muzyką jakby nieco niż dotąd cieplejszą, ale jeszcze pełniejszą dźwiękowych faktur i, jak na skalę duetu, miejscami nawet intymnie epicką ("Smrt Letný (I, II, III & IV)").



Powrót po ponad dekadzie Khoiby jest fascynujący nie tylko w skali czeskiego rynku, ale i z powodu tajemniczej grupy fanów ich muzyki rozsianych z jakiegoś powodu po całym świecie. Od czasu do czasu natykam się na osoby pamiętające głównie płytę "Nice Traps" z 2004 roku, a to w Polsce, a to w Stanach, Khoiba zatem jakimś cudem dokonała wtedy wyjścia poza lokalne granice, co jest nie tylko niezwykle ciekawe, ale i w pełni zasłużone. To właśnie jeden z doskonałych przykładów na czeską akceptację elektroniki w szeroko rozumianym mainstreamie. "Khoiba" jednak jest płytą tylko flirtującą z popową melodyką, ale tym razem łamiącą ją dźwiękowymi teksturami prosto ze skąpanych w nerwowowej melancholii dzisiejszych praskich klubów. Oby i uśpieni po latach fani odkryli ją znów dla siebie!


Lubimy Sundays On Clarendon Road, nawet bardzo lubimy. Niepozorny duet zachwycił świetnym  songwritigiem o chwytliwości na światowym wręcz poziomie na albumie "Unward", później zaś na epce "Pale Blue Dot". Płyta "Solid State", śpiewna jak zawsze, mniejszą nieco uwagę tym razem poświęca zmysłowi melodycznemu kompozycji, skupiając się silniej, choć może i lekko chaotycznie, na brzmieniowych poszukiwaniach i aranżacyjnych eksperymentach, od ejtisowego popu przez elektronikę po współczesne indie. Do tego jedynym fizycznym nośnikiem na jakim się ukazała jest... warzywna zupa z makaronem, nadal dostępna do zakupienia, miejmy więc nadzieję na jej długi termin przydatności do spożycia.



[Wojciech Nowacki]

28 lutego 2021


LITTLE DRAGON New Me, Same Us, [2020] Ninja Tune || Wytwórnia Ninja Tune zmieniła się. Jeśli przy okazji wydającego w niej niegdyś Skalpela wspominamy z rozrzewnieniem jej klasyczne czasy, to w przypadku Little Dragon mowa już o czasach nowych, może już nie tak wyraźnie zdefiniowanych, ale otwartych i na inne brzmienia, wychodzące nawet poza szeroko definiowaną elektronikę. To nadal jakiś wyznacznik jakości, symbol czy wręcz nobilitacja, przejście pod skrzydła Ninja Tune rodziło więc nadzieje na zasłużony przełom w karierze Little Dragon.

Powracając dziś to wszystkich poprzednich płyt grupy widać, że nie ma sensu czekanie na coś, co już nastąpiło. Pojawienie się albumu godnego postawienia obok "Machine Dreams" przyniosłoby dziś szersze uznanie zespołowi, co do którego ciekawość została należycie rozbudzona w międzyczasie licznymi kolaboracjami. Może jednak nie ma ku temu większej potrzeby, mamy przecież "Machine Dreams", płytę, która ze swym niebanalnie chwytliwym podejściem do elektronicznego popu, chyba po prostu pojawiła się zbyt wcześnie. Ale i sami Little Dragon nie wydają się dziś mieć aż tak ambitnie zakrojonych ciągot.

Paradoksalnie, brak wyszukanych ambicji oznacza dla Little Dragon powrót do niezobowiązującego eksperymentowania i to właśnie wydaje się być ciągłą esencją ich tożsamości. To oczywiście nadal niezwykle przyjemna i sympatyczna muzyka, ale "New Me, Same Us" najbliżej ma do "Ritual Union", albumu, który silniej postawił na eksperymenty z dźwiękiem niż na melodie, a który dziś dopiero można należycie docenić. Na "Ritual Union", jak na każdej jak dotąd płycie Little Dragon, znalazło się jednak i parę niezwykle przebojowych kompozycji, nowy album jest zaś ich pierwszym bez żadnego wyraźniejszego punktu zaczepnego, który budowałby ciekawość względem całości.


Może z wyjątkiem "Hold On" na samym początku, bez zbędnych wstępów uwodzącym znajomą melodyką, lekko "zabawkową", ale tutaj też i lekko house'ową. Z miejsca też na płycie tej czai się coś więcej, jakieś emocjonalne wahnięcie i nie jest to melancholia, ale raczej dziewczęca nostalgia, tęsknota za pokojem z dzieciństwa, wypełnionym nastoletnimi bibelotami i plakatami gwiazd. Linie wokalne sięgające do r'n'b rodem właśnie z lat dziewięćdziesiątych z łatwością by się odnalazły w prawdziwych, popowych przebojach, tutaj jednak towarzyszą, czy może raczej przykrywają warstwę muzyczną eksplorującą produkcyjne i aranżacyjne zabawy czy funkcje pojedynczych rytmów niż siłę kompozycji. Te często kończą się dość szybko i niespodziewanie, jakby nie mogły osiągnąć satysfakcjonującej konkluzji, co tylko wzmacnia mixtape'owego ducha tego albumu, w którym piosenki przelewają się jedna w drugą nie pozostając z nami na dłużej.

Mniej więcej od połowy płyta odrobinę zwalnia, jakby oferując chwilę wytchnienia, niekoniecznie potrzebnego, jeśli nie wydarzyło się dotąd nic specjalnie angażującego. Przy całej przyjemności obcowania z głosem Yukimi Nagano, szkoda jednak, że większej przestrzeni nie zdobyła sobie sama muzyka. Prześpiewanie tej płyty bynajmniej nie męczy, ale zbyt ją ujednolica, a dźwiękowe ciekawostki spycha do kategorii tła dla dociekliwych. Zespół nie poszukuje tutaj wielkiej efektowności i wygląda na to, że nigdy nie było to ich celem, nawet jeśli do jego osiągnięcia są całkowicie zdolni. Little Dragon to po prostu sympatyczni ludzie, których bawi zamknięcie się razem w pokoju i wspólne tworzenie muzyki, praca z nostalgią oraz zabawa z dźwiękiem. Na "New Me, Same Us" zrobili więc to, co chcieli i co zawsze robili. 6/10 [Wojciech Nowacki]

19 lutego 2021


SKALPEL Highlight, [2020] No Paper || Jakimże elementem naszej dumy narodowej przed niemal dwudziestu już laty był sukces duetu Skalpel, rzecz jasna mierzony na ówczesną skalę wydawania w wytwórni Ninja Tune. Dziś już sam fakt przynależności nie tylko do zagranicznego, ale i kultowego labelu nie musi już robić wystarczającego wrażenia, samo zaś Ninja Tune poszerza swój katalog o brzmienia, które wtedy zdawałyby się dla ich profilu zaskakujące. Skalpel jednak się nie zmienia. I jakkolwiek narracja doszukująca się w dwóch nowych płytach duetu odmiennego charakteru od tych, które wprowadziły polski jazz do współczesnych klubów, lub przynajmniej mniejszej skali, jest kusząca, to jednak nieprawdziwa.

Zmienił się kontekst i percepcja muzyki, lecz nie ona sama. Porównując dziś "starego" i "nowego" Skalpela słychać wyraźną ciągłość. To nadal ten sam warsztat, nawet jeśli akcentujące żywe kolory okładki wydają się sugerować lżejszy i mniej noirowy materiał niż skąpane w czerni debiut oraz "Konfusion". Muzyka, która wtedy tkwiła w lekko wyrafinowanym klubowym oparze, dziś towarzyszy nam już w znacznie bardziej przyziemnych okolicznościach, w pracy na słuchawkach, w gustownie urządzonych mieszkaniach, na kanapach przed telewizorami.


Być może Skalpel po powrocie nie zdołał popisać się tak zadziornymi kompozycjami jak "1958" czy "Test Drive", ale wszystko to, co tworzy jego dzisiejsze brzmienie było obecne już wtedy. Nostalgiczne romantycyzowanie dawnych albumów, kosztem tych najnowszych, spada więc do rangi miłego, lecz krzywdzącego mitu. Nie oznacza to, że muzyka Skalpela, a przede wszystkim jej atmosfera, wartość zawsze najsilniej ją definiująca, się nie zmieniła. "Transit", który zdążył się już doczekać rozszerzonego o nowe utwory wznowienia, przyniósł wyjątkowo sporo zapadających w pamięć kompozycji, bardziej skupiających się na melodii niż ogólnym nastroju. "Highlight" pod tym względem wydawać się może bardziej stonowany i mniej na pierwszy rzut ucha pamiętny, ale okazuje się też być płytą bardziej różnorodną.

Jest tu i radosne rozedrganie, i szarpana rytmika bliższa solowym dokonaniom Igora Boxxa, i stary, dobry, jazzowy niepokój, nawet podbite elektroniką tąpnięcia rodem z Jaga Jazzist, wszystkiego po odrobinie, nieinwazyjnie, ale zawsze w skąpanych w przestrzeni i ciepłych falach dźwięku. Niekoniecznie w singlach, lecz choćby w filmowo eskalującym "Countless" pojawia się największy rozmach, w nich jednak tkwią zapowiedzi wskazujące na to, że "Highlight" okazać się może na drodze Skalpela albumem przejściowym. Niejednokrotnie i nieprzypadkowo bowiem na płycie pojawiają niby-wokale silnie sugerujące ledwie już skrywaną piosenkowość Skalpela, pojawienie się więc w przyszłości pełnoprawnych wokalistów nie byłoby już żadnym zaskoczeniem. Tymczasem jednak, choć łatwo zredukować tę muzykę do estetycznego funkcjonalizmu, nadal cieszyć się możemy gustowną precyzją detali oraz stylu. 7/10 [Wojciech Nowacki]