30 marca 2015


THE ANSWER Raise A Little Hell, [2015] Napalm Records || Rynek wydawniczy zdaje się łaskawy dla fanów hard rocka. Nie tak dawno temu ukazały się nowe płyty AC/DC, Black Star Riders, Uriah Heep, zremasterowane "Physical Graffiti" czy zaskakująco dobry materiał polskiego zespołu RusT. Lada chwila będziemy mogli posłuchać nowego albumu Whitesnake (choć na myśl o odgrzewaniu dorobku Deep Purple nie dostaję wcale gęsiej skórki) a Motörhead podobno już zawitali w studiu rozpoczynając pracę nad dwudziestym trzecim albumem. Jak na tym tle prezentuje się The Answer, kolejny po BSR przedstawiciel irlandzkiego rocka (choć o różnych Irlandiach tu mowa)? Co najmniej przyzwoicie. Jeżeli jednak zespół chce pozostać wiarygodny w świecie hard rocka to nie powinien zbliżać się na kilometr do U2, chłopaków z Royal Blood odganiać kijami a ballady śpiewać tylko przy ognisku.

W ciągu ostatniego miesiąca słuchałem „Raise A Little Hell” właściwie na zmianę z „The Killer Instinct” dzięki czemu dość jasno rozróżniam dwie odrębne ścieżki jakimi podążają oba zespoły. O ile Black Star Riders mogło zapaść się pod ciężarem legendy Thin Lizzy, to po męsku wzięło na barki bagaż swojej przeszłości. Dzięki temu „The Killer Instinct” zawiera muzykę nie odbiegającą aż tak bardzo od chwalebnych dokonań Phila Lynotta a jednak przesiąkniętą duchem nowych czasów. Z kolei The Answer, choć przeszłość ma właściwie żadną, to w sposób dość chaotyczny zapełnia worek podróżny z napisem „inspiracje” utrudniając sobie rozpoczętą drogę.

Gdyby oceniać dokonania zespołu na podstawie sumy poszczególnych części składowych, to uzyskalibyśmy mało odkrywczy, drugoligowy zespół na dorobku. Jest jednak inaczej dzięki charakterystycznemu wokalowi Cormaca Neesona oraz sporym umiejętnościom kompozytorskim muzyków. Daje to nadzieję, że zapożyczenia od rockowych gigantów nie są jedyną znaną zespołowi receptą na sukces. Przypuszczenie to potwierdza kilka ciekawych kawałków, wśród których niepodzielny prym wiedzie singlowy „Red”. Na albumie czeka nas jednak kolejnych jedenaście utworów z których co najmniej trzy można było dla dobra płyty spokojnie wyrzucić.


Na sam początek The Answer proponuje słuchaczowi to, co ma do zaoferowania najlepszego: „Long Live The Renegades” tchnie duchem lat siedemdziesiątych, nienachalną przebojowością, świetną linią melodyczną i nieśpieszną (a jednak wibrującą) hard rockową motoryką. Już pierwsza minuta utworu pokazuje, gdzie należy szukać największej zalety albumu. Cormac Neeson dysponuje chropowatym, wysokim głosem stawiającym go ścisłej czołówce rockowych wokalistów. Z kolei zespół od czasu "Rise" i "Everyday Demons" wciąż rozwija umiejętność pisania chwytliwych melodii.

Dalej mamy przebojowy "The Other Side", przywodzący na myśl dokonania alternatywnego rocka lat 90-tych oraz mocniejszy "Aristocrat". Potem zaczynają się niestety stylistyczne wycieczki w niebezpieczne rejony. O ile "Cigarettes & Regret" utrzymuje wysoki poziom początkowych nagrań z płyty, to niepotrzebne wydaje się wprowadzenie w tle pop-rockowych gitar inspirowanych chyba „Mr. Brightside” The Killers. Prawdziwy ból uszu zaczyna się jednak wraz z "Last Day Of Summer". Nie widzę żadnych sensownych powodów, dla których klasyczne gitarowe granie lat 70-tych zespół postanowił nagle zamienić na Royal Bloodową sieczkę. Wpływy duetu są w tym utworze tak odczuwalne, że ruch ten musiał być celowy i wyrachowany. Pytanie tylko, czy wynikał on z decyzji zespołu czy wpływów hiszpańskiego producenta, Guliermo Mayi.

Zgrzytliwy przester znika jednak tak szybko jak się pojawił a kolejny utwór to już próba zmierzenia się zespołu z gitarową balladą, zupełnie na tej płycie niepotrzebną. Problemem nie jest jednak balladowa stylistyka, Deep Purple nagrywali ballady, Led Zeppelin nagrywali ballady. Nawet Motörhead próbował. Tylko, że wówczas powstały "Child In Time", "Stairway To Heaven" czy "I Ain’t No Nice Guy". "Strange Kind Of Nothing" jest utworem tak nijakim, że rozrzedzając konsystencję płyty nie jest w stanie zaoferować nic w zamian. The Answer dość szybko zawraca jednak z obranej drogi do nikąd, serwując nam "I Am What I Am", jakby żywcem wyjęty z płyty AC/DC. Zresztą podobieństwo do utworu "Rock Or Bust” jest bardzo wyraźne, wystarczy posłuchać początkowego riffu. Następne w kolejce „Whiplash” i „Gone Too Long” nie wyróżniają się niczym, poza gitarą a la U2 w pierwszym z wymienionych utworów. I tu po raz kolejny zastanawiam się, po co The Answer ucieka od stylistyki, w której czuje się ewidentnie najlepiej (hard rock) błądząc gdzieś po manowcach.

Słabszy środek albumu rekompensuje jego końcówka ze wspomnianym już „Red” na czele. Utwór ten wraz z „Raise A Little Hell” i „I Am Cure” (tu z kolei kłania się Led Zeppelin i „In My Time Of Dying”) powoduje, że na przyszłość The Answer patrzę z zaciekawieniem. Na razie za mało w ich muzyce bluesa a za dużo stylistycznych niekonsekwencji, jednak już „Raise A Little Hell” jest albumem dobrym. Może do kanonu muzycznego nie wejdzie, ale słucha się go z przyjemnością. Co ważniejsze, w historii zespołu widać wyraźny rozwój, a kolejne płyty prezentują coraz wyższy poziom. Zespół musi jedynie ostatecznie ugruntować własny styl i przestać oglądać się na innych. Ocena niewątpliwie na wyrost, ale wierzę w ten zespół. Gdyby jednak wiary w to nie mieszać jeden punkcik należałoby odjąć. 7/10 [Jakub Kozłowski]

29 marca 2015


TRUPA TRUPA Headache, [2015] Blue Tapes || Gdy scenarzysta Scott Snyder redefiniował postać Jokera na potrzeby budowanej rok historii „Death Of The Family”, w tej najbardziej popkulturowej formie jaką jest komiks, groteska, mrok i szaleństwo w osobie głównego złoczyńcy kumulowały w stopniu dotąd niespotykanym. Nie oszukuj mnie, twojego wiernego, nadwornego błazna. Zadaniem błazna było dostarczać rozrywkę, ale często przychodziło mu też wypełniać inne zadanie, o wiele ważniejsze. Musiał dostarczać królowi złe wieści. Te najgorsze, z całego królestwa, wyjaśnił w miłosnym wyznaniu skierowanym do Batmana rozchichotany Joker. Jeśli komiks mógłby być ilustrowany muzyką, w tym przypadku najbardziej odpowiednią ścieżką dźwiękową byłaby Trupa Trupa.

Na „++”, znakomitym albumie sprzed dwóch lat, w niemal rubasznie cyrkową formę muzyczną opakowany był faktycznie komiksowy wręcz turpizm. „Headache” nie puszcza oka do słuchacza już w tak bezpośredni sposób. Dawne brzmienie, kabaretowe i dzięki wyeksponowanym klawiszom przypadkowo w gruncie rzeczy doorsowskie, skupiło się w bardziej precyzyjną formę, nie tracąc jednak podskórnego chaosu. Barokowy turpizm ustąpił miejsca niedwuznacznemu nihilizmowi i prostym repetytywnym tekstom, nawet jeśli podanym przy pomocy kojących melodii, to nie pozostawiających już złudzeń, że za każdym upadkiem i szaleństwem stoi ciągły, świdrujący ból głowy.


Chaotyczny, noise’owy, ale piosenkowy „Snow”, stosunkowo najbliżej jeszcze ma do estetyki „++”, choć już tutaj wyraźnie słychać przesunięcie akcentów z klawiszy na gitary. „Sky Is Falling” ma chyba najwyraźniej zarysowaną piosenkową strukturę, nawet z wykrzyczanym refrenem, brzmieniowo zaś i kompozycyjnie sięga do klasycznego amerykańskiego indie-rocka spod znaku Pavement, Sebadoh i Dinosaur Jr. Oczywistych nawiązań na szczęście Trupa Trupa więcej nie potrzebuje, a w równym stopniu zaskakuje dansingowe „Sacrifice” z echami Davida Bowiego, co medytacyjne „Halleyesonme” kojarzące się jednocześnie z dark-ambientem Forest Swords i z kuchennym industrialem czeskiego Kittchena.

Co prawdziwe napędza „Headache” to bezbłędna motoryka, która w „Wasteland” eskaluje w zgrzytliwe gitary a w „Rise And Fall” buduje rozpędzającą się, zapętloną piosenkę. Co zaś ledwie sugerowane było na „++”, mianowicie, że Trupa Trupa świetnie może realizować się w dłuższych formach, wreszcie znajduje spełnienie. Początkowo rozstrojone „Getting Older” poprzez gitary rodem z wczesnego psychodelicznego Pink Floyd sięga w finale po satysfakcjonujący noise. Finałowe „Picture Yourself” zachwyca rozpędzonym, wręcz ekstatycznym charakterem. To jednak tytułowy „Headache” nie tylko przyćmiewa resztę albumu, ale i już w pierwszej z dziewięciu minut okazuje się jednym z najbardziej fascynujących polskich utworów ostatnich lat.

Jeśli „++” miało być tam Trupy Trupy tym, czym dla Ścianki były „Białe Wakacje”, to ta jedna znakomita kompozycja odnalazła by się wśród pierwotnej, rytmicznej agresji „Pana Planety”. Avant-popowa motoryka, swego czasu tak doskonale opanowana przez Stereolab, znajduje tutaj swoje najlepsze spełnienie i dowodzi, że upiorna wręcz powtarzalność potrafi być najbardziej intensywnym środkiem wywołującym emocjonalną odpowiedź słuchacza. Ten jeden utwór sprawia, że do płyty chce się wracać, podobnie jak to było w przypadku „++”. Tamten album zawdzięczał to bardziej swojemu kompaktowemu charakterowi. Ten zaś przyciąga kongenialnym utworem tytułowym, może więc szkoda, że zamiast dwóch krótszych piosenek zespół nie przygotował drugiej dłuższej formy, która zrównoważyłaby niezaprzeczalną wagę „Headache”.

Trupa Trupa z taką samą lekkością jak choćby Deerhunter żonglują tymi elementami gitarowego rocka, które zachowują świeżość w dzisiejszych warunkach, zachowując przy tym w pełni własne i autorskie brzmienie. „++” zamknęło etap kształtowania się brzmienia Trupy Trupy w krajowych warunkach. Wydany w zagranicznym labelu „Headache” ma wszystkie asy w rękawie, by stać się dla zespołu nowym i zasłużonym początkiem. A jeśli asy nie pomogą zawsze mogą użyć Jokera, błazen ze swym szaleńczym humorem dostarczy nam jeszcze wiele wieści. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

25 marca 2015


JOSÉ GONZÁLEZ Vestiges & Claws, [2015] Peacefrog || Pierwszy przygodny kontakt z "Vestiges & Claws" może rozczarować, choć z drugiej strony takie już przekleństwo José Gonzáleza, że nie oczekuje się od niego wiele więcej niż ślicznych, chwytliwych piosenek, romantycznej gitary i lejącego się miód głosu, najlepiej zaś kolejnych kolorowych piłeczek. Można też przy okazji wspomnieć. że daleko bardziej satysfakcjonująca muzycznie jest jego macierzysta formacja Junip, która ma to nieszczęście być w cieniu jego solowych dokonań. Ale za "Vestiges & Claws" stoi konkretny i niespodziewany zamysł, a gdyby w najnowszy album Gonzáleza wsłuchała się Konferencja Episkopatu Polski powinna zakazać jego występów prędzej niż Behemotha.

Podpowiedzią jest już "With The Ink Of A Ghost", pierwsza na płycie piosenka, niby tak dla Gonzáleza typowa. Mamy tu więc wszystkie charakterystyczne elementy, jego głos, ciepła, melodyjną, rytmiczną, ale jakby niepokojąca gitarę, lecz brakuje tu wyraźnej, chwytliwej melodii, jakby celowo uwaga miała być skierowana na słowa, którymi utwór wydaje się być przepełniony. "Let It Carry" nośna i lekka piosenka, z tytułem tak uniwersalnym tytułem, że graniczącym z banałem, to dokładnie taki José González jakiego się spodziewamy. Ale to w "Stories We Build, Stories We Tell" słowami Don't believe in karma or hell / But in memories and stories we tell odsłania się z metaopowieścią, którą na "Vestiges & Claws" chce nam przekazać.

Ten utwór zresztą ma stosunkowo najbliżej do Junip, powolny, kroczący rytm i mocniejsze uderzenia w struny sprawiają, że niemal czeka się na syntezatorową eskalację. Razem z ponad sześciominutowym, "tytułowym" "What Will" i prawie finałowym "Afterglow" wydają się tworzyć oś albumu, dzieląc podobne napięcie i prostą rytmiczną bazę (choć w "What Will" o strukturze bliskiej Fleet Foxes z "Happiness Blues") pod kluczowe słowa. Słysząc What will it be? Our legacy / Faith in dogma or reasoning i With vestiges and claws / Fight for a common cause / Free your mind / To leave dogma behind, czy All of this will be gone someday / You and me and everyone we know / Leaving memories and traces for the afterglow, wiemy, że José González wcale nie poszukuje Boga, ale jest przekonany o jego nieistnieniu.


Ślad wątpliwości pojawia się w finałowym "Open Book". Lately I've found myself in doubt / ... / What's the point of all without you śpiewa po raz pierwszy i ostatni na płycie w pierwszej osobie, tworząc złudzenie piosenki miłosnej (których nie znajdzemy tutaj wcale). Jest to też zresztą jedyny obok ozdobionego fletem "The Forest" utwór, który uznać za typowy prosty indie-folk. Puszczenie oka do wątpiących w ostatniej piosence nie zmienia wymowy płyty oraz tego, że ateizm Gonzáleza jest z gruntu optymistyczny. W singlowym i obok "Let It Carry" najbardziej chwytliwym "Leaf Off / The Cave" słyszymy Let the reason guide you / See all tracks lead you out from the dark / See all tracks lead you out to the stars.

Sens naszego istnienia upatruje zaś w snuciu opowieści, co zaznacza już "Stories We Build, Stories We Tell", a który to motyw pojawia się też m.in. w nawołującym do racjonalnej odpowiedzalności za swój czas i miejsce "Every Age" czy w kończącym całość, nomen omen, "Open Book". W teorii José Gonzáleza jesteśmy zatem wątkami nieskończonej opowieści, równie istotnymi dla całości, jak i dla przyszłych pokoleń je odczytujących. Proste, ale przekonywujące filozofowanie Gonzáleza zaskakuje głównie tym, że jest ostatnim songwriterem, po którym byśmy się tego spodziewali. Pułapka zastawiona na jego twórczości niestety nadal funkcjonuje. Ma dostarczać ładnych, chwytliwych piosenek i koncertowych westchnień, dlatego "Vestiges & Claws" może rozczarować. Ale nowy album Gonzáleza jest jednym wielkim wezwaniem do prawdziwego wysłuchania go. 7/10 [Wojciech Nowacki]

19 marca 2015


NIGHTINGALE Retribution, [2014] InsideOut Music || Odczucia związane z pierwszym odsłuchem jakiejkolwiek płyty często okazują się jedynie chwilowym wrażeniem, które nie powinno determinować naszego stanowiska. Dopiero kilka dni spędzonych z danym materiałem daje możliwość oddzielenia sądów powierzchownych od tych, które faktycznie decydują czy dany album uznamy za godny uwagi czy też nie. W przypadku Nightingale, pomimo ponad tygodnia z najnowszym krążkiem zespołu, ciągle wracam do punktu wyjścia. Gdybym miał opisać „Retribution” w kilku słowach, to byłyby nimi na pewno: przebojowa, chwytliwa, przemyślana oraz niestety: łatwa do zapomnienia, wygładzona i nie emocjonująca… Ale równocześnie wiem, że będę do niej często wracał.

I niekoniecznie musi to stanowić rażącą sprzeczność. Nowe dzieło braci Swanö jest bowiem płytą co najmniej dobrą. Niestety, jest to również album niezwykle bezpieczny, bez wzniosłych momentów, zaskakujących rozwiązań czy nagłych zmian tempa. Stagnacja stylistyczna ostatnich kilku albumów Nightingale pokazuje, jak daleką drogę przeszedł Dan Swanö od czasów swoich pionierskich deathmetalowo-progresywnych fascynacji wdrażanych w Edge of Sanity czy Pan.Thy.Monium. Odsłuchiwane w całości „Retribution” ma tendencje do powolnego wtapiania się w tło nie odwracając uwagi słuchacza od innych, aktualnie wykonywanych czynności. Gdy jednak poświęcić jej należytą uwagę wtedy staje się jasne, że płyta daleko wykracza poza przeciętność . Szkoda tylko, że nie została nagrana w latach 80-tych. Nowe dzieło Nightingale brzmi bowiem jak zaginiony album zespołu Asia. Z wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi tego konsekwencjami.

Co zaskakujące, każdy utwór z „Retribution” ma do szpiku kości przebojowy charakter, a jednak trudno przywołać w pamięci konkretną linię melodyczną czy refren. I nie wynika to bynajmniej ze skomplikowanej struktury utworów, będących raczej prostymi stricte rockowymi kompozycjami. Poszczególne nagrania przenikają się i dopiero wielokrotne przesłuchanie pozwala oddzielić i zróżnicować poszczególne melodie. Płycie brakuje ponadto klimatu, który zespół kształtował perfekcyjne na „The Breathing Shadow”. Niestety, wraz z odejściem od gotyckiej stylistyki uleciały z muzyki Nightingale emocje. Pozostał olbrzymi talent kompozytorski i doskonałe rzemiosło. Zabrakło jednak odrobinę więcej duszy oraz indywidualizmu, na co wpływ mają również mało osobiste teksty. Słuchać „Retribution” to jak włączyć album „The Best Of” zespołu, którego wcześniej się nie znało. Niby mamy do czynienia z crème de la crème tego, co muzycy mają do zaoferowania a nie odczuwa się żadnej emocjonalnej więzi z materiałem. Brakuje tu następcy wspaniałej „Nightfall Overture” z „The Breathing Shadows” czy „White Darkness” z poprzedniej płyty.

Olbrzymia przebojowość wszystkich utworów zawartych na płycie nie podlega jednak dyskusji. Całość psuje jednak zbyt „ugrzeczniona” produkcja tępiąca rockowy pazur, który kompozycje Dana Swanö niewątpliwie posiadają. Uwaga ta nie tyczy się jednak wokalu, który brzmi dojrzale, chropowato i charakterystycznie, czyli tak jak wokal brzmieć powinien. Nieskomplikowany charakter muzyki, będący pieczołowicie zaplanowanym zabiegiem stylistycznym, powoduje, że płyta sprawdza się doskonale na przykład w samochodzie. Choć nie skłania ona do zwiększania prędkości, to doskonale wypełnia czas spędzony na obserwowaniu drogi. I w tym tkwi główny problem płyty: „Retribution” nie jest w stanie na tyle wciągnąć słuchacza, by ten poświęcił większą część swojej uwagi prezentowanym nagraniom.


Odrębną kwestią są przygotowane przez zespół teksty. Sybaryckie wręcz bogactwo tematów nie służy spójności płyty. Sytuacja nie do uniknięcia, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że za warstwę liryczną utworów odpowiadały aż trzy osoby (Erik Oskarsson, Tom Björn, Dan Swanö). Obok rozważań na temat zbieżności wieku między Robertem Johnsonem, Jimim Hendrixem i Kurtem Cobainem w „27 (Curse or Coincidence?)” mamy tu balladę pisaną z perspektywy jednego z nowonarodzonych bliźniaków syjamskich („Divided I Fall”) oraz historię wyprawy Ernesta Schackletona na Antarktydę („The Voyage Of Endurance”). Być może dla niektórych oznacza to godne pochwały zróżnicowanie materiału, dla mnie mnogość autorów osłabia siłę przekazu, a płyta przybiera charakter przypadkowego zbioru utworów.

Są to niewątpliwe słabości „Retribution” , a jednak płytę trzeba docenić, gdyż pomimo wad powraca się do niej z przyjemnością. Duża w tym zasługa linii melodycznych, świetnego dojrzałego wokalu Dana Swanö, profesjonalizmu poszczególnych muzyków oraz pięknej okładki, której autor, Travis Smith, po raz kolejny udowadnia swój kultowy niemal status w świecie grafiki. Jest to również najlepsza płyta zespołu, nie wliczając doskonałego „The Breathing Shadow”. A że podobna do poprzednich? Cóż, taki urok Nightingale. 7/10 [Jakub Kozłowski]

15 marca 2015


WE DRAW A Moments, [2014] Brennnessel || Czy są jeszcze słuchacze, którzy mają to podskórne wrażenie, że wykonawca dopiero wtedy staje się prawdziwym, gdy jego muzyka doczeka się fizycznej formy? To uczucie bardzo nieprzystające do XXI wieku, zwłaszcza w przypadku elektroniki, ale im więcej muzyki udostępnianej wyłącznie w postaci cyfrowych plików, często za darmo, tym większego znaczenia jednak nabiera namacalny nośnik. Setki mp3 ląduje na naszych twardych dyskach niemal wprost od twórców, którymi dziś może stać się niemal każdy. Bynajmniej nie umniejszając wartości dwóch znakomitych epek We Draw A, wielkie to szczęście, że duet nie stał się jednym z wielu publikujących na Soundcloudzie, Bandcampie i z wolna ginącym w cyfrowym tłumie.

Szczególnie w Polsce, gdzie wykonawcy przeskakują z labelu do labelu i niemal nie ma tradycji uznanych wieloletnich wydawnictw niezależnych, będących opoką dla polskiej alternatywy. Wreszcie kwestia samej elektroniki, która to etykieta przez całe lata dziewięćdziesiąte miała wydźwięk pejoratywny, jako przeciwny biegun prawdziwej, czyt. rockowej muzyki. Zasługi Kamp! tkwią nie tylko w tym, że udało im się pchnąć w naszych warunkach elektronikę niemal do popowego mainstreamu, ale przede wszystkim w ich działalności wydawniczej w ramach labelu Brennnessel. Zawdzięczamy im Rebekę, teraz również We Draw A.


Jeśli ktoś poczuł się lekko rozczarowany albumowym debiutem Kamp!, to „Glimpse”, pierwsza epka We Draw A z 2013 roku, była idealną propozycją dla tych, którzy wolą mocniejszą i bardziej taneczną stronę tej grupy. Na „Whirls”, kolejnej epce, We Draw A eksplorowali już bardziej eksperymentalne i nieco mniej oczywiste rejony, ale potrafili obezwładnić, czego koronnym dowodem było fantastycznie gradujące „Silent Tide”. Tymczasem „Moments” znów odzwierciedla podobną ewolucję do tej znanej z historii Kamp! Po serii mocnych, przebojowych epek i singli nadszedł debiut spokojniejszy, bardziej wyważony, może nieco mniej odważny. Czuć tutaj tą samą myśl o albumie jako całości, która rządzi się jednak odrębnymi prawami od mniejszych internet-friendly form.

Kompozycje przepływają jedna w drugą, dominuje rozmarzona, lekko leniwa, ale niewątpliwie piosenkowa atmosfera, nawet jeśli w rozedrganym „Jumbo Love” bardziej wybija się pierwiastek taneczny. „A”, w którym pobrzmiewa klasyczna elektronika, ale i współczesny Jon Hopkins, płynnie rozwija się w „Reflect” nadal utrzymanym w retro-charakterze, a na wysokości „Done” już niemal wprost możemy mówić o new romantic. Jednak „Bruises”, jakby otwierające „stronę B” płyty, buduje już większe taneczne napięcie i wreszcie „Lowbanks” w ciągu 7 minut zbliżające się do oczekiwań rozbudzonych epkami, powoli eskaluje, by wreszcie satysfakcjonująco przekroczyć taneczny house’owy próg. Eksperyment zaś pojawia się na sam koniec, „On Sight” łączy i stronę piosenkową, i taneczną, ale rozpoczynają go dźwięki, których prędzej byśmy się spodziewali na albumie The Knife.

Przymierzając się do długogrającego debiutu We Draw A zatem naprawdę postanowili nagrać album a nie kompilację parkietowych i to się ceni. Szkoda, że kosztem większej ilości mocnych akcentów, zwłaszcza że duet buduje swoje brzmienie bardziej w oparciu o atmosferę niż chwytliwe melodie. Nie zmienia to faktu, że tak dojrzałej i gustownej elektroniki u nas wiele więcej nie ma a „Moments” to ścisła czołówka krajowych płyt zeszłego roku. We Draw A opuścili sferę czysto cyfrową, wydali płytę, zaczęli koncertować i oby ich ogromny potencjał tylko się rozwijał. Na ich drugi album będę czekał chyba z większym zaciekawieniem niż na Kamp! 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

13 marca 2015


MADONNA Rebel Heart, [2015] Interscope || Madonna znalazła linię obrony. Każda krytyka skierowana w jej stronę stała się teraz przykładem ageismu i takiej samej nietolerancji jaką jest rasizm i homofobia. Niczym Izrael pokrzykujący o antysemityzmie w odpowiedzi na każdy swój krok na Bliskim Wschodzie, Madonna przyjmuje postawę ofiary nietolerancji względem wieku zamykając się tym samym na wszelką dyskusję. Oczywiście, Królowa Popu nie musi z nikim dyskutować, szkoda, że nie rozumie jednak, że spora część tej krytyki nie dotyczy jej osobiście, ale jej muzyki. I to całkowicie, bowiem nawet w ciągu jej zasadniczo nienajlepszych albumów, "Rebel Heart" może bić się o palmę pierwszeństwa w byciu najgorszym z "Hard Candy".

Bo nie podlega przecież dyskusji znaczenie Madonny i jej kreacji w historii muzyki pop. Bo przyznać trzeba że w wieku 56 lat wygląda świetnie i zapewne pozostaje w doskonałej formie fizycznej. Dorabianie jednak do tego ideologii robi się już niebezpieczne. Twierdząc, że kobieta w jej wieku ma pełne prawo robić wszystko, ma oczywiście rację, problem w tym, że Madonna nie robi wszystkiego a słynąc dawniej z ciągłych przemian wizerunku od ładnych paru lat kurczowo trzyma się udawania o trzydzieści lat młodszej. Co na "Confessions On A Dance Floor" jeszcze miało sens spod znaku "mam swoje lata, ale jeszcze wam pokażę!", później zaczęło stawać się karykaturalne. Dawna ikona liberalizmu zaczyna się wpisywać w najgorsze z konserwatywnych stereotypów i jeśli ktoś stosuje wobec niej agesism to jest to ona sama.

"Confessions On A Dance Floor" jako eksklamacja młodzieńczej witalności w średnim wieku sprawdzała się przede wszystkim muzycznie, będąc naprawdę udanym zestawem tanecznych, przebojowych piosenek. Na "Hard Candy" nie dość, że wizerunek pozostał, to muzycznie był już przyciężki i nieświeży, po raz pierwszy pokazując lekkie opóźnienie w muzycznych trendach dawnej rzekomej prekursorki. "MDNA" natomiast, kontynuując pseudo-młodzieżowy kierunek, miała przynajmniej kilka obezwładniająco i głupkowato przebojowych piosenek, spadając przynajmniej tym samym do znośnej kategorii guilty pleasure. Na "Rebel Heart" pozostaje już tylko guilt, nie ma tu ani pleasure, ani rebel, ani heart.

Początek albumu bynajmniej nie zniechęca, raczej zaciekawia. "Living For Love" to właśnie taki idealny początek, mimo totalnie przeprodukowanego wokalu nawet całkiem gustowny, który choć specjalnie nie powala, to sprawia wrażenie, że jest nieźle, to potem może być tylko jeszcze lepiej. Ale "Devil Pray" brzmi podobnie i przez to jeszcze bardziej nijako, z miejsca jednak razi wyjątkowo infantylnym, teenagerskim i nieautentycznym (mam nadzieję) tekstem And we can do drugs and we can smoke weed and we can drink whiskey / Yeah, we can get high and we can get stoned / And we can sniff glue and we can do E and we can drop acid. "Ghosttown", znów może i całkiem ładny, ale będący wypadkowym produktem popowych trendów i chwytów, pozbawiony zupełnie tożsamości Madonny.


Te trzy piosenki przynajmniej zyskują gdy słucha się ich w oderwaniu od całości, w przypadku albumu Madonna chyba jeszcze nigdy nie była tak niezapamiętywalna. Potem niestety robi się drastycznie gorzej. W "Unapologetic Bitch" bynajmniej nie razi reggae, ale tytuł i tekst. Okropne "Illuminati" dobija name-checkingiem i tanim new-age'owym przekazem. Koszmarne "Bitch I'm Madonna" to już nie tylko zły tekst, ale i wyjątkowo archaiczna muzyka rodem z klubu w którym więcej się wciąga kokainy niż tańczy, do tego kolejny już na płycie Madonny gościnny udział Nicki Minaj. Po co?

W drugiej połowie album skacze po wybojach. Mamy tu utwór "Iconic", równie zły co powyższa trójca, ale "Joan Of Arc", jedynie prawdziwie udana piosenka na płycie. Chwytliwy, gustowny i klasyczny pop, z natychmiast rozpoznawalnym rękopisem Madonny, jako jedyny pozostaje w pamięci po przesłuchaniu albumu, choć w tekst o tym jak to ciężko i smutno być Madonną może lepiej znów przesadnie się nie wsłuchiwać. Próby ckliwych ballad w "HeartBreakCity" i "Wash All Over Me" wychodzą średnio, "Body Shop" nie wznosi się ponad nudną średnią, ale przynajmniej wyróżnia się brzmieniem na poły Vampire Weekend, na poły soundtrack do "Króla Lwa". "Holy Water" znów stanowczo nadużywa nowe ulubione słówko Madonny (przez co fraza Bitch get off my pole, bitch get off my pole staje się niestety drugą rzeczą, która zapada w pamięć), ale przyznaję, że brzmi całkiem ciekawie, niczym przeniesiona w XXI wiek "Erotica". Reszta piosenek w najlepszym razie pozostaje niezapamiętywalna.

Na tym zatem polega słabość płyty. Dotychczas najsłabszy album Madonny, "Hard Candy", był po prostu irytujący, "Rebel Heart" miejscami irytuje nawet jeszcze bardziej, w większej swej części pozostaje jednak po raz pierwszy chyba po prostu nudny. Madonna ma pełne i bezdyskusyjne prawo robić ze swoim ciałem i wizerunkiem co chce, ba, może nawet, skoro chce tak bardzo, celować swoją muzykę w target cheerleaderek i bractw studenckich. Szkoda jednak, że przy pomocy albumu pozbawionego tożsamości, na którym sama wydaje się być sprowadzona do występu gościnnego. 2/10 [Wojciech Nowacki]

12 marca 2015


STEVEN WILSON Hand. Cannot. Erase., [2015] Kscope || W pewnym mieście, w jednym z europejskich krajów żyła kobieta. Osoba ta, choć dla większości anonimowa, nie była całkowicie samotna, miała rodzinę, pracę oraz dalszych znajomych. Miała również sąsiadów. Ze względu na problemy rodzinne posiadała mieszkanie komunalne, była więc również znana urzędnikom społecznym. A mimo to nikt przez ponad dwa lata nie zorientował się, że w mieszkaniu leżą jej zwłoki.

Społeczeństwo miało gotową odpowiedź na wszelkie stawiane mu zarzuty. Każdy element układanki składającej się na sygnały ostrzegawcze był tak przedstawiany aby wytłumaczyć zaniechania, których dopuściło się najbliższe otoczenie kobiety. A więc: dlaczego nikt się nie zainteresował jej nieobecnością w szeroko rozumianej „przestrzeni publicznej”? Bo ona sama unikała towarzystwa. Dlaczego nie wyjaśniono powodu rosnących długów za media? Bo część opłat automatycznie pokrywała opieka społeczna z jej renty. Dlaczego w końcu nikt nie zainteresował się mdlącym fetorem z jej mieszkania? Bo w okolicy widywano bezdomnych. Choć są nas miliony: pracowników, obywateli, pasażerów komunikacji miejskiej, internautów, ofiar, zawsze możemy bezpowrotnie zniknąć dla wszystkich innych. I tego właśnie problemu tyczy się najnowsza płyta Stevena Wilsona.


Cóż, koncept dobry jak każdy inny. Pamiętam zachwyty nad, najczęściej przywoływanym w odniesieniu do "Hand. Cannot. Erase.", albumem "Brave" odrodzonego Marillion. I wówczas, i obecnie temat alienacji powracał jako ściana nośna, kręgosłup konstrukcji zwanej „ambitny koncept-album progresywny”. A w rzeczywistości o alienacji, wyobcowaniu, nieprzystosowaniu społecznym i aberracjach emocjonalnych pisać jest najłatwiej. Zresztą Wilson już wcześniej poruszał podobny temat. Różnica polega na tym, że na "Fear Of The Blank Planet" robił to z zupełnie innej perspektywy. Na albumie Porcupine Tree przemyślenia muzyka (bo Porcupine Tree = Steven Wilson) oscylowały wokół tematu technologii, społecznych słabości i zaniechań odbijających się na coraz bardziej zdeprawowanej psychice dzieci. Teraz mamy do czynienia z podejściem bardziej indywidualnym, ale nadal marketingowo skalkulowanym. I chociaż muzycznie "Hand. Cannot. Erase." jest płytą niezwykle piękną, to ani przez chwilę nie ufam w szczerość Wilsona.

Ale nie ufałem mu też wcześniej, co nie przeszkadza mi doceniać jego dorobku solowego, jak i zespołowego. Szkoda jedynie zmarnowanego potencjału opisywanej historii. Przygnębiająca, przeszywająca zimnym dreszczem opowieść o rozkładzie samej idei jednostki w społeczeństwie zostaje bowiem przekazana nie poprzez równie chłodną muzykę,  ale poprzez grzeczne pop-balladki (skądinąd świetny utwór tytułowy) czy wyciskacze łez („Routine”, a i to tylko jeżeli słuchacz wczyta się w tekst). Utwory są czasami smutne, czasami radosne, tak, żeby nikt nie poczuł się zawiedzony. czasami bardziej ambitne („Ancestral”) a czasami mniej ("Home Invasion", swoją drogą w utworze tym zbieżności z „The Devil’s Orchard” oraz „Eternal Rains Will Come” Opeth są oczywiste. Dopiero teraz widać, ile Szwedom dała współpraca z Wilsonem).

O ile płyta, tak po prostu, jest niezwykle przyjemna w odbiorze (mądrze skonstruowana, przepełniona chwytliwymi melodiami, niepozbawiona elementów ambientu czy neo-prog-rocka), to ponownie czuje się tu przerost formy nad treścią. Spoglądając bowiem przez okno na tysiące rozpalonych małych światełek w molochu naprzeciwko, soundtrack w mojej głowie przybiera zupełnie inne muzyczne kształty niż te zaproponowane przez Stevena Wilsona. 7/10 [Jakub Kozłowski]

9 marca 2015


JOSÉ GONZÁLEZ + ÓLÖF ARNALDS [4.03.2015], Lucerna Music Bar, Praha || José González skupiał się ostatnio na swojej macierzystej formacji Junip, ale właśnie powrócił z pierwszym po latach solowym albumem "Vestiges & Claws". Czy płyta przyniosła drastyczne zmiany albo odświeżenie formuły? Bynajmniej, nic z tych rzeczy, ale o tym być może niedługo przy okazji recenzji. Ważne, że González wyruszył z tej okazji w trasę koncertową, która oczywiście pomija Polskę (u nas dopiero na Open'erze), ale zawędrowała do Pragi. Tym lepiej, że jako support towarzyszy mu w tej trasie Ólöf Arnalds, na którą cieszyłem się chyba bardziej niż na główną gwiazdę totalnie wyprzedanego wieczoru.

Muzycy towarzyszący Gonzálezowi na scenie to moi zdecydowani faworyci w kategorii Najbardziej Bezużyteczny Zespół Świata. Naprawdę, było to fascynujące zjawisko do obserwowania. Dwóch perkusistów, z których jeden przez sporą część koncertu autentycznie przysypiał, razem wykonywali tyle pracy co pół porządnego perkusisty. Drugi gitarzysta okazał się niepotrzebny po tym, jak w środkowej części koncertu José González został na scenie sam i udowodnił, że i tak całe spektrum dźwięków gitary pochodzi z jego instrumentu. Plus klawiszowiec, który dotknął dosłownie jeden klawisz w jednej piosence, ok, pod koniec pokręcił trochę gałkami, ale głównie stał i pstrykał palcami. Nie twierdzę, że byli złymi muzykami, ale z pewnością fatalnie wykorzystanymi. Siedzieli na scenie dosłownie obłożeni instrumentami, przez większość czasu sprawiając wrażenie, że zaczną na nich grać za chwilę, przy czym ta chwila nigdy nie nadeszła. Zabawne, że w Junip Gonzálezowi towarzyszy dwóch muzyków a razem dysponują nieporównywalnie bogatszym brzmieniem.


Set faktycznie podzielony był na trzy części, pierwsza z zespołem, w drugiej sam González, w trzeciej znów z zespołem i z minimalnie większą werwą. Sporą część zajęły oczywiście piosenki z nowego albumu, otwierająca go "With The Ink Of A Ghost", chwytliwie typowe "Let It Carry You" czy singlowe "Leaf Off/The Cave". Dobrze zaprezentowały się starsze kompozycje "In Our Nature" i "Killing For Love", pojawił się i nowy cover Kylie Minogue, ale oczywiście najlepiej przyjęte było obowiązkowe "Heartbeats"... Najlepiej jednak wybrzmiało "Teardrop" Massive Attack oraz "Always" z repertuaru Junip, odrobinę zwolnione w stosunku do oryginału, ale i tak pokazujące siłę materiału tego tria. Koncert był stosunkowo drugi, w drugiej jego połowie zaczęła się wkradać lekka nuda, po części za sprawą nowych piosenek, głównie jednak dzięki dominującemu średniemu tempu wszystkich niemal kompozycji Gonzáleza. Ale oczywiście całość opierała się na jego lejącym się jak miód głosie i jakże charakterystycznej grze na gitarze, czyli składnikach przyswajalnych w każdych niemal ilościach.


Ólöf Arnalds obrała inną drogę. Zagrała na gitarze ledwie osiem piosenek, towarzyszył jej w tym tylko grający na basie Skúli Sverrisson, producent jej ostatniej, znakomitej płyty "Palme". Czas najwyższy, żeby Ólöf przestała być tylko kuzynką Ólafura i jedną z szeregu obleczonych w swetry muzyków z Islandii. "Palme" jest jej najbardziej kolaboracyjnym albumem, w swej elektro-indie-folkowej odsłonie dokonuje podobnego przesunięcia jak choćby ostatnio Wye Oak, sama zaś Ólöf Arnalds wydaje się doskonale zajmować miejsce opuszczone przez Joannę Newsom. Szkoda, że na żywo jej piosenki nie rozbrzmiały w zespołowej odsłonie, ale tym bardziej marzę o jej samodzielnym koncercie. Tymczasem "Turtledove" czy najbardziej przebojowe "Patience" wielkooka i roześmiana Ólöf zaprezentowała równie chwytliwie co na albumie. Pełna ciepła i uroku, przepełniona autentyczną radościa na scenie (mimo rozgadanego klubu oczekującego Gonzáleza), choć na moją chęć zabrania jej do domu i adoptowania zareagowała entuzjazmem, to zamiast tego sprezentowała mi CD "Pálma", czyli islandzkojęzyczną wersję albumu. José Gonzáleza możecie sobie zostawić na festiwale, ale jeśli Ólöf Arnalds pojawi się w Polsce na klubowych koncertach stawić się musicie koniecznie! [Wojciech Nowacki]

2 marca 2015


BLIND GUARDIAN Beyond The Red Mirror, [2015] Nuclear Blast || Blind Guardian od lat już nie forsują tempa prac nad kolejnymi albumami. Płyty najczęściej oddziela kilkuletnia przerwa, podczas której fanom pozostaje jedynie powrót do poprzednich wydawnictw zespołu w oczekiwaniu na nowe utwory. Niemiłosiernie powoli płynące lata stagnacji w twórczości Blind Guardian stają się tym bardziej odczuwalne, gdy finalny produkt nie spełnia wszystkich pokładanych w nim nadziei. Tak było z wydanym w 2006 roku „A Twist In The Myth”. Album nie dotrzymywał kroku swojemu poprzednikowi pod żadnym względem. Inna rzecz, że poprzedzał go doskonały „A Night At The Opera”, opus magnum twórczości zespołu, do którego zbliżyć się nie mogły również późniejsze dzieła „At The Edge of Time” oraz „Memories Of A Time To Come”. Opus magnum? Tak, aż do wydania „Beyond The Red Mirror”. Początek 2015 roku przyniósł ze sobą bowiem premierę jednego z najdoskonalszych dzieł nowoczesnego power metalu.

Już od dawna nie miałem przyjemności usłyszeć tak epickiego otwarcia albumu, jak The Night Wave. Chóralne intro wprowadza nas w baśniowo-fantastyczny świat stojący, wraz z alternatywnym wymiarem, na granicy zniszczenia. Chwiejny pokój został bowiem złamany (stąd pierwotny tytuł płyty - Pax Discordia). Niedopełnienie przeznaczenia będącego udziałem jednej osoby spowodowało dogłębny kryzys w obu światach. Teraz wybraniec losu musi zakończyć to, czego nie zdołał zrobić lata temu. Historię tą opowiadają utwory Bright Eyes i And The Story Ends z albumu „Imaginations from the Other Side”, którego bezpośrednią kontynuację Blind Guardian proponuje nam na najnowszym krążku. Od wydarzeń opisanych na „Imaginations…” sytuacja uległa jednak komplikacji- przejścia między wymiarami zostały zamknięte. Pozostało jedynie tytułowe Czerwone Lustro którego odnalezienie spoczywa na barkach protagonisty.

Wraz z powolnym rozwinięciem „The Ninth Wave” nie tylko uderza swoim rozmachem, ale i niezwykłą przebojowością, która nie pozwala ani na moment oderwać się od opisywanej historii. Poczucie ciężaru przeznaczenia jaki spoczywa na bohaterze płyty jest odczuwalne niemal namacalnie. Dalej następuje zwolnienie tempa i ukazanie perspektywy mieszkańców dogorywającego świata. Nastał czas zmierzchu bogów a wyniszczająca wojna zbliża się wielkimi krokami („Twilight Of The Gods”). Tymi dwoma utworami Blind Guardian osiągnął to, czego wielu wykonawcom nie udawało się spełnić na kilku nawet albumach: wprowadza słuchacza w zupełnie nowy wymiar, budując wrażenie świata bardziej złożonego niż wskazują na to słowa utworów.


Oczywiście, historia którą prezentują nam bardowie z Niemiec jest historią, jakich odnajdziemy setki w rozległych arkanach pisarstwa z pogranicza fantasy i science fiction. Braki koncepcyjne albumu całkowicie niweluje jednak wspaniała muzyka, przepełniona niezapomnianymi riffami, ciekawymi zmianami tempa, chóralnymi zaśpiewami oraz tym, o czym bardzo często się zapomina: atmosferą. I to właśnie atmosfera powoduje, że „Beyond The Red Mirror” zapada w pamięć na długie tygodnie. Można oczywiście odnieść się również do strony technicznej albumu, wspomnieć o przejrzystej i potężnej produkcji Charliego Bauerfeinda, czy doskonałej aranżacji poszczególnych utworów, przywodzących na myśl złożoność "Bohemian Rhapsody". Wszystko to dałoby jednak marny efekt, gdyby nie dusza, jaką tchną poszczególne utwory. "Prophecies", umieszczony w jakiejkolwiek hollywoodzkiej superprodukcji na stałe zagościłby w pierwszej dziesiątce filmowych utworów wszechczasów. "At The Edge Of Time", z początku przepełniona patosem ballada rozwija się w potężny metalowy hymn zdolny do wywołania gęsiej skórki u najtwardszych nawet harleyowców. Zresztą ilością pomysłów jaką błyszczą Blind Guardian na najnowszym albumie można by obdzielić kilka innych płyt. I każda byłaby doskonała.

Po ostatnich dzwiękach "At The Edge Of Time odczuwalna staje się jednak zmiana stylistyki płyty. Orkiestrowo-filmowe aranżacje wcześniejszych utworów ustępują miejsca czystemu power metalowi wzbogacanemu o thrashowe riffy a potęga albumu ulega wręcz intensyfikacji. Zanika jednak nieprzyzwoita przebojowość pierwszej części płyty, a przynajmniej zostaje ona subtelnie ukryta pod gęstą ścianą dźwięków. I muszę przyznać, że ta część historii zdaje się odstawać nieznacznie poziomem od bogatej formy pierwszych utworów z albumu. Impet z jaką „Beyond The Red Mirror” szturmował zmysły słuchacza ulega wyhamowaniu pomimo zwiększenia tempa muzyki. Nie zmienia to oczywiście faktu, że jako całość album prezentuje się niezwykle spójnie i koherentnie.

Dzięki nowemu wydawnictwu Blind Guardian na ponad godzinę przenosimy się do innego, fascynującego świata, co wydaje się spełnieniem wszelkich oczekiwań, które stawiać można power metalowi. Co dodać na koniec? Break the seal and find the red door. Na pewno, żaden fan metalu nie pożałuje czasu poświęconego na obcowanie z „Beyond The Red Mirror”. Ta płyta sprawia olbrzymią, czystą frajdę i przyjemność, którą porównać można jedynie do dobrej lektury albo seansu pasjonującego widowiska filmowego. Jeżeli w 2015 roku usłyszymy jeszcze kilka płyt tak dobrych jak najnowsze dzieło Niemców to szykuje się nam naprawdę niezwykły rok. 9.5/10 [Jakub Kozłowski]

1 marca 2015


BAD LIGHT DISTRICT Science Of Dreams, [2014] Music Is The Weapon || Rockowi idealiści marzą o jakiejś nieokreślonej rewolucji i powrocie do wymykającej się z rąk chwały. Pragnienie nowości nie idzie jednak w parze z otwartością na naturalne przecież zmiany. Jeśli zatem muzyka gitarowa wykrzesa z siebie coś faktycznie nowego, przez tradycjonalistów natychmiast zostanie to wypchnięte poza obrzeża gatunku i opatrzone etykietą „indie” lub „alternatywy”, w ich ustach zawsze brzmiących lekko pogardliwie. W efekcie największe tryumfy święcą imitatorzy, od Jacka White’s po Royal Blood, a fani rocka cieszą się, że i dziś potrafi pojawić się coś świeżego.

Nieprawda. Gitary brzmią prawdziwie świeżo nie wtedy, gdy choćby w najbardziej doskonały sposób imitują dawne brzmienia w skali 1:1, ale wtedy, gdy przepływają ponad tradycjami, odnajdując nici łączące estetyki często oddalone o dekady. Chcę przez to powiedzieć, że posługując się jeszcze gatunkowymi kategoriami nie da się dziś w muzyce rockowej stworzyć całkowicie nowej jakości. Ale w dalszym ciągu ze znanych już elementów można tworzyć muzykę, która nie będzie prostym i archaicznym kopiowaniem jednej stylistyki, lecz ponadczasową i przy odpowiednich umiejętnościach nadal świeżo brzmiącą wypowiedzią. I oto jest przypadek Bad Light District.

Jeśli mowa o etykietach, to post-punk w przypadku „Science Of Dreams” może być mylący. „Don’t Tell Me The Ending” istotnie brzmi jeszcze jak archetypowa indie-rockowa piosenka i łatwo kojarzyć się może z tą częścią post-punkowego revivalu, który zdominował Interpol. Drugi w kolejności, i również singlowy, „Table Leg” entuzjastycznie flirtuje z dance-punkiem, ale leniwie kojący wokal i hipnotyczne zapętlenia już wskazują na bardziej złożony charakter albumu.


Pustynna psychodelia, ta spod znaku Jefferon Airplane czy wczesnych Pink Floyd, nie zaś wielkomiejskich narkotycznych ucieczek The Velvet Undergound, naturalnych wydawałoby się protoplastów post-punka, pojawia się już w „El Pato” a rozwinięcie znajduje w „Niehalo”. Przeskok do bliższych nam czasów staje się jasny w „Just Smile And Wave”. To nadal psychodelia, ale taka jaką na przełomie wieków oferowali Clinic i dziś kontynuują Suuns, opleciona świetną koronkową gitarą i z zaskakującą dawką w przestrzeni, która płynnie przechodzi w „Yesterday’s Snow”.


Jakby tego było mało, „Digital State Of Mind” wydaje się wywodzić z najlepszych tradycji polskiej gitarowej alternatywy. Powtarzana tu gitarowa fraza bliźniaczo upodabnia się do tej, która wiodła „Harfę Traw” Ścianki a dodatkowo napędza ją niemal motoryczny refren. Bad Light District zdają się bowiem zaznaczać chwytliwość swych kompozycji nie przy pomocy melodii, ale delikatnej motoryki właśnie. Nie dziwi zatem, że w kontemplacyjnym, finałowym „Spiritual Machines”, zapędzają się w stronę klasycznego post-rocka a gdyby gitarom towarzyszyły tutaj klawisze, można by pod sam koniec usłyszeć Stereolab z ich najlepszych lat.

„Science Of Dreams” liczy 42 minuty, ale za każdym mam wrażenie, że wysłuchałem dwudziestominutowej epki. Nie wiem jak to się dzieje, ale liczy się efekt, czyli natychmiastowa chęć kolejnego odtworzenia. Bad Light District w stosunku do poprzednich albumów poszerzyli swoją muzyczną erudycję, nie szpanują nią jednak, ale tłumaczą na zrozumiałe przez wszystkich emocje. Masy pewnie nie zostaną porwane, twardogłowi nadal będą kręcić nosem, że „indie”, ale skoro niespodziewanie zostałem zmuszony do wymienienia tutaj dwóch spośród moich ulubionych zespołów, to nic dziwnego, że „Science Of Dreams” stało się na dzień dzisiejszy najczęściej przeze mnie słuchanym polskim albumem. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]