BAT FOR LASHES The Haunted Man, [2012] Parlophone || Tej recenzji miało nie być. Po ponad tygodniu obcowania z “The Haunted Man” uważałem, że po prostu nie warto. Ale jak to często bywa przy takich okazjach, odświeżyłem sobie dawno już niesłuchane poprzednie albumy Bat for Lashes. Zwłaszcza debiut, który trafił mnie wyjątkowo mocno.
Wyjątkowo, ponieważ zasadniczo uważałem się za miłośnika „Two Suns”, płyty numer dwa. Po debiutancki „Fur and Gold” sięgnąłem później i jakoś nie zaskoczył od razu, wiadomo, na fali były single z „Two Suns”, kto by wracał do poprzedniej płyty. Teraz dopiero trzy albumy Bat for Lashes ułożyły się w logiczny ciąg, prowadzący niestety w niezbyt zachęcającą stronę. Od zjawiskowego „Fur and Gold”, poprzez całkiem dobre „Two Suns”, po „The Haunted Man”, z którego po wysłuchaniu nic nie zostaje.
Przyznaję, już po ujawnieniu okładki pomyślałem, że pewnie okaże się najlepszym elementem tego albumu. Żeby jednak nie być posądzonym o uprzedzenia, utwierdziłem się w tym przekonaniu po wydaniu pierwszego singla. „Laura” po którymś kolejnym przesłuchaniu daje się zakwalifikować jako ładna piosenka, ale z pewnością nie jako singiel. Do tego kolejny utwór Bat for Lashes zatytułowany damskim imieniem rodzić może podejrzenia o brak pomysłów lub mnogą osobowość Natashy Khan. Znacznie lepiej w roli singla radzi sobie „All Your Gold”, najbliższy dawnym przebojom i najlepszy utwór na płycie. Choć już pojawiają się w internecie żarty porównujące go z nieszczęsnym „Somebode That I Used To Know” Gotye.
Generalnie Natasha postanowiła zostać wokalistką-pieśniarką, nie gwiazdą alternatywy jak Cat Power, nie rockową ikoną jak PJ Harvey, ale Wokalistką przez duże W, śpiewającą w uniesieniu przy klawiszowym instrumencie. Już w „Lilies” słychać echa Kate Bush, w momentami ciekawym, ale chaotycznym „Horses of the Sun” wchodzi w dość wysokie jak na nią rejestry. W „Oh Yeah” mamy już syntezatory, ale i irytujący pseudoafrykański zaśpiew. Gitara w „Marylin” przypomina The Cure, żywsze „Rest Your Head” oparte jest na rozszalałym perkusyjnym bicie rodem z „The King of Lims”.
Poza tym nic nie przykuwa już uwagi. Może jeszcze utwór tytułowy ciekawy jest tylko dzięki męskiemu chórowi, czemu jednak tak przytłumionemu? Czemu nie odważniej, jak w „A Commotion” Feist? Płyta jest prześpiewana, natchniony i drżący wokal Natashy z jednej strony meczy, z drugiej zaś nie zapada w pamięć. Nie pomagają tu rozliczne nazwiska współpracowników. Album jest faktycznie wyjątkowo minimalistyczny. Nawiązania do lat osiemdziesiątych, syntezatory i automaty perkusyjne, są ciche i bez wyrazu, nie nadają całości żadnego charakteru. Na „The Haunted Man” po prostu brakuje dobrych melodii.
“Two Sun” nie było bynajmniej, jak sugerują okładki, kolorową antytezą “The Haunted Man”. Dopiero teraz widać, że tamta płyta, niemal koncepcyjna, zmierzała w pieśniarską współczesność Natashy Khan. Że jednak, mimo fajerwerkowych singli, wypełniały ją kompozycje dość jednorodne. Na nowym albumie nie wybija się już praktycznie nic. Czasy „Fur and Gold”, płyty różnorodnej, dziewczęcej, odważnej, szczerej i bezpretensjonalnej, minęły bezpowrotnie. Natasha postanowiła zostać kolejną natchnioną diwą przy fortepianie, nie mając do tego warunków, powołania i przede wszystkim pomysłu. 6/10 [Wojciech Nowacki]