29 października 2012


BAT FOR LASHES The Haunted Man, [2012] Parlophone || Tej recenzji miało nie być. Po ponad tygodniu obcowania z “The Haunted Man” uważałem, że po prostu nie warto. Ale jak to często bywa przy takich okazjach, odświeżyłem sobie dawno już niesłuchane poprzednie albumy Bat for Lashes. Zwłaszcza debiut, który trafił mnie wyjątkowo mocno.

Wyjątkowo, ponieważ zasadniczo uważałem się za miłośnika „Two Suns”, płyty numer dwa. Po debiutancki „Fur and Gold” sięgnąłem później i jakoś nie zaskoczył od razu, wiadomo, na fali były single z „Two Suns”, kto by wracał do poprzedniej płyty. Teraz dopiero trzy albumy Bat for Lashes ułożyły się w logiczny ciąg, prowadzący niestety w niezbyt zachęcającą stronę. Od zjawiskowego „Fur and Gold”, poprzez całkiem dobre „Two Suns”, po „The Haunted Man”, z którego po wysłuchaniu nic nie zostaje.


Przyznaję, już po ujawnieniu okładki pomyślałem, że pewnie okaże się najlepszym elementem tego albumu. Żeby jednak nie być posądzonym o uprzedzenia, utwierdziłem się w tym przekonaniu po wydaniu pierwszego singla. „Laura” po którymś kolejnym przesłuchaniu daje się zakwalifikować jako ładna piosenka, ale z pewnością nie jako singiel. Do tego kolejny utwór Bat for Lashes zatytułowany damskim imieniem rodzić może podejrzenia o brak pomysłów lub mnogą osobowość Natashy Khan. Znacznie lepiej w roli singla radzi sobie „All Your Gold”, najbliższy dawnym przebojom i najlepszy utwór na płycie. Choć już pojawiają się w internecie żarty porównujące go z nieszczęsnym „Somebode That I Used To Know” Gotye.

Generalnie Natasha postanowiła zostać wokalistką-pieśniarką, nie gwiazdą alternatywy jak Cat Power, nie rockową ikoną jak PJ Harvey, ale Wokalistką przez duże W, śpiewającą w uniesieniu przy klawiszowym instrumencie. Już w „Lilies” słychać echa Kate Bush, w momentami ciekawym, ale chaotycznym „Horses of the Sun” wchodzi w dość wysokie jak na nią rejestry. W „Oh Yeah” mamy już syntezatory, ale i irytujący pseudoafrykański zaśpiew. Gitara w „Marylin” przypomina The Cure, żywsze „Rest Your Head” oparte jest na rozszalałym perkusyjnym bicie rodem z „The King of Lims”.


Poza tym nic nie przykuwa już uwagi. Może jeszcze utwór tytułowy ciekawy jest tylko dzięki męskiemu chórowi, czemu jednak tak przytłumionemu? Czemu nie odważniej, jak w „A Commotion” Feist? Płyta jest prześpiewana, natchniony i drżący wokal Natashy z jednej strony meczy, z drugiej zaś nie zapada w pamięć. Nie pomagają tu rozliczne nazwiska współpracowników. Album jest faktycznie wyjątkowo minimalistyczny. Nawiązania do lat osiemdziesiątych, syntezatory i automaty perkusyjne, są ciche i bez wyrazu, nie nadają całości żadnego charakteru. Na „The Haunted Man” po prostu brakuje dobrych melodii.

“Two Sun” nie było bynajmniej, jak sugerują okładki, kolorową antytezą “The Haunted Man”. Dopiero teraz widać, że tamta płyta, niemal koncepcyjna, zmierzała w pieśniarską współczesność Natashy Khan. Że jednak, mimo fajerwerkowych singli, wypełniały ją kompozycje dość jednorodne. Na nowym albumie nie wybija się już praktycznie nic. Czasy „Fur and Gold”, płyty różnorodnej, dziewczęcej, odważnej, szczerej i bezpretensjonalnej, minęły bezpowrotnie. Natasha postanowiła zostać kolejną natchnioną diwą przy fortepianie, nie mając do tego warunków, powołania i przede wszystkim pomysłu. 6/10 [Wojciech Nowacki]

24 października 2012


VERMONES Humanimals!, [2011] self-released || W przypadku obu EP-ek Vermonesów trudno mówić o wesołości, ale z dwojga smutnego – „How Soon Is Now? EP” ma w sobie przynajmniej odrobinę światła. Drugiej EP-ki nie rozjaśniły użyte oryginalne sample, szalone syntezatory i Suchecki, którego głos momentami rozkrusza zimnofalowy lodowiec. Jest ponuro i mroźnie. Jest dobrze.

EP-ka to trzy kawałki o dość rozstrzelonej stylistyce. Już wstęp albumu, pierwsza minuta kawałka „Madrid Delivery Room”, ilustruje postęp zespołu. Wstawka z dziwacznym oddechem, cudownie pulsujący bas (Albert Przymus), rytmiczna perkusja (Konrad Kubalski), syntezatory – dobrych kompozycji nie brakowało już na „How Soon Is Now? EP”, ale teraz jest mniej szablonowo i lepiej technicznie. Utwór pulsuje do czasu przełamania i gwałtownego spowolnienia (pianino, perkusja, oddalona gitara Filipa Golisa i nastrojowe chórki).


Dziki syntezator we wstępie „Alternative Reality” jest zmyłką – wprowadza w coś, co już znamy: editorsopodobny kawałek z vermonesowym zabarwieniem, nieco intensywniejszym w końcówce. Niezły kawałek, ale byłby znacznie lepszy gdyby naprawdę oryginalne było nie tylko zakończenie. Trzeci jest „Horst Wessel Song” – największe zdziwienie materiału. Tekst nawiązuje do hymnu niemieckich nazistów, a muzyka opiera się jedynie o pianino i głos Sucheckiego. Wokalista świetnie sprawdził się w emocjonalnej, przygnębiającej balladzie, podnosząc poprzeczkę tej krótkiej EP-ki.

Inspiracja to nic złego, ale obecność Editorsów, The Nationalów i innych White Liesów wciąż jeszcze przytłacza wartość dodaną ich muzyki. Jest lepiej, jest dobrze, ale wciąż czekam aż Vermonesi wypracują więcej czegoś swojego. 7/10 [Michał Nowakowski]

19 października 2012


ORBITAL Wonky, [2012] ACP || Jest to jeden z sympatyczniejszych muzycznych powrotów tego roku. Bracia Hartnoll nie mieli może u nas takiego statusu jak The Chemical Brothers, Fatboy Slim czy inne tuzy elektroniki drugiej połowy lat 90-tych, są jednak niewątpliwymi klasykami. Status legendy potrafi jednak znudzić. Czy zatem istnieją jakieś przesłanki, dlaczego nie mieliby nagrywać dalej? Powrót po 8 latach od ostatniej płyty rodzi bowiem pytanie o jego powód: odcinanie kuponów od dawnych dokonań czy chęć odświeżenia brzmienia?

„Wonky” rozpoczyna się właśnie niezmiernie klasycznie. „One Big Moment” cofa nas w czasie o ponad dekadę, do lat 90-tych i czasów wesołego, elektronicznego tzw. big beatu. „Straight Sun”, przywodzi na myśl te samy czasy, ale z pola bliższego ówczesnemu Orbital. Mamy tu zatem house’owe elementy z lekką new-age’ową otoczką w stylu Jarre’a czy Oldfielda, co bynajmniej nie jest wadą. W elektronicznym pulsie „Never” znaleźć z kolei można echa Kraftwerk, utwór ten jednak szybko przeradza się w beztrosko taneczny.

Dopiero singlowy „New France” brzmi nieco współcześniej. Dzięki gitarowo-syntezatorowej przestrzeni oraz, co tu dużo ukrywać, wokalnemu udziałowi Zoli Jesus, kojarzy się dość mocno z ostatnimi dokonaniami M83. Środek płyty natomiast przepływa. Ani specjalnie efektownie, ani porywająco, ale jednak przyjemnie. Co jednak szybko uderza, to brak wyrazistych melodii, co wydaje się dotyczyć niestety całej płyty.


Dość powszechnie zwraca się uwagę na dubstepy w „Belzedub”. I właściwie fajnie, dlaczego nie. Orbital jednak stać na przetłumaczenie współczesnej dubstepowej stylistyki na swój własny klasyczny język, tutaj jednak otrzymujemy niewiele więcej niż próbę jej podrobienia. „Wonky” natomiast to utwór, którego początkowo najlepszym elementem wydaje się teledysk. Koty, dużo kotów, sukces w Internecie gwarantowany. Dzięki wokalowi niejakiej Lady Leshurr irytuje, szybko jednak nie można się od niego uwolnić, a neurotyczna atmosfera naprawdę robi wrażenie. Nowe, nerwowe pierwiastki w połączeniu ze starym, mocnym Orbital są też w finałowym, nomen omen, „Where Is It Going?”.

Właśnie, dokąd? „Wonky” nie jest albumem ani złym, ani wybitnym, po prostu średnim, ale w pozytywnym sensie. Słucha się go dobrze, całość brzmi swojsko i w urokliwy sposób niemodnie. Wspomniany już brak ciekawszych melodii to jedno, podstawowym zarzutem jest natomiast lekkie rozedrganie stylistyczne tej płyty, brak jej uwodzącej, spójnej atmosfery znanej choćby z klasycznego już „The Middle of Nowhere”.

Orbital powróciło i ciężko im odmówić do tego powrotu prawa. Spragnionych jeszcze większej dawki nostalgii odsyłam zaś do specjalnego wydania „Wonky”, wzbogaconego o dysk „Live in Australia”. Niemal godzinny zapis koncertu, a ledwie 5 utworów i każde równie klasyczne. Szkoda jednak, że nie jest to płyta DVD. Paradoksalnie bowiem, koncerty muzyki elektronicznej dzięki wizualizacjom są często bardziej efektowne wizualnie niż koncerty rockowe. Miłośników elektroniki na szczęście nie trzeba przekonywać, że muzyka ta to coś więcej niż statyczni panowie z laptopami. 5/10 [Wojciech Nowacki]

13 października 2012


FRANK OCEAN channel ORANGE, [2012] Island Def Jam || Indie-światek z wolna zawłaszcza wszelkie podziały stylistyczne, znów sprowadzając „alternatywność” do kategorii ideowo-biznesowych zamiast gatunkowych. Dekadę temu okazało się, że pop jest fajny a „Toxic” Britney Spears singlem wszechczasów. Następnie odkryto hiphop, ale nie ten abstrakcyjny spod znaku Anticonu, lecz ten jak najbardziej brylantowo-złoty. Do tego z bezczelną twarzą Kanye Westa. Stąd już tylko kroczek w stronę r'n'b.

Szlaki zasadniczo przetarł The Weeknd. Łatwo było nabrać pretensjonalnych niezali na tajemniczość, darmowe mixtape'y i hipsterskie fotki. Abel Tesfaye stał się wydarzeniem, mało kto jednak miał odwagę stwierdzić, że jego twórczość jest męcząca i niezapamiętywalna, a wulgarne teksty o seksie i narkotykach – czymś z czym ciężko się utożsamiać. Młodzieniec ten jednak udowodnił wszystkim, że flirtujące przecież z popem r'n'b jest zaskakująco emocjonalnym nośnikiem treści.

Sam Frank Ocean przyznał zresztą, że największą dla niego inspiracją jest możliwość opowiadania historii. „Channel ORANGE” okazuje się zatem nie zbiorem przebojów, ale opowieści. Nie oznacza to jednak, że na płycie nie ma melodii. Są, ale nienachalne, ostentacyjna przebojowość najpewniej przeszkadzałaby w dotarciu treści do słuchacza. Słynne „Pyramids” zapada w pamięć głównie dzięki swej konstrukcji. Jasne, piękną i prostą piosenką jest „Thinkin Bout You”, ale czy to na pewno przebój? Podobnie żywsze „Sweet Life” w którym pada znamienne zdanie „The best song wasn’t the single”.

Teksty Franka są zaskakująco dojrzałe, jednocześnie proste i niebanalne, miejscami wręcz filozofujące („Pink Matter”). Mówią o ciekawości życia, pieniądzach, pragnieniach i, rzecz jasna, o prawdziwej miłości. Spod hiphopowego blichtru, pełnego samochodów i używek („Super Rich Kids”), wyłania się obraz kruchego wrażliwca. Wreszcie w „Bad Religion” padają kluczowe słowa o nieszczęśliwej miłości Franka do innego, heteroseksualnego mężczyzny.

Jeszcze przed wydaniem debiutu doszło do słynnego tumblrowego coming-outu. Otwarta deklaracja biseksualności zgodnie okrzyknięta została wyjątkowym i niezmiernie ważnym wydarzeniem w około hiphopowym, silnie zmaskulinizowanym światku. Przy okazji wpłynęła, chcąc nie chcąc, na znaczący wzrost pozamuzycznego zainteresowania Oceanem. I sympatii przy okazji. Pierwszym uderzeniem z jego strony był jednak świetny mixtape „nostalgia, ULTRA”.

To na tamtym wydawnictwie Frank Ocean zaproponował niezwykłą mieszaninę współczesnej alternatywy i nostalgii za latami 90-tymi. W formie kasetowego miksu zamknięte zostały między innymi utwory Coldplay, Radiohead, MGMT czy The Eagles. Na „channel ORANGE” nie ma podobnego bogactwa. Album jest pełen mile wyprodukowanych ciepłych dźwięków, nie zaskakuje (chyba, że klasycznym „White”), również mixtape’owe przerywniki zostały tu zredukowane do minimum. Płyta brzmi ponadczasowo i klasycznie, jest wyjątkowa, ale jeszcze nie wybitna. Jeszcze. Frank Ocean pokazał bowiem, że nagranie wybitnego albumu to z jego strony tylko kwestia czasu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2012


COM TRUISE In Decay, [2012] Ghostly International || Lata osiemdziesiąte. Dla jednych dekada grozy, upiornych stylizacji i kolczyków jak stalagmity. Dla innych źródło niewyczerpalnych inspiracji. Do szydery, do strojów, ale i do muzyki. Czasem warto zacisnąć zęby, przełknąć ślinę i przebić się przez pastelowo-cekinową otoczkę, by zdać sobie sprawę z tego, że nie była to dekada aż tak fatalna. Swego czasu zrobił to Seth Hailey i do dziś kopiuje dla nas jedną z najciekawszych stron lat osiemdziesiątych.

Nie brytyjski heavy metal, nie wojujący punk, nie żadne new romantic czy inne zimne fale. Retro-elektronika, sprzed czasów sampli i laptopów, tworzona na komputerach większych niż dzisiejsze lodówki, okazuje się najbardziej orzeźwiającym produktem tej syntetycznej dekady. Kojarzona ze epokową ścieżką dźwiękową do „Blade Runnera”, neonami i plastikowym designem, powraca choćby za sprawą Kuedo, czy Com Truise właśnie.

Pod tym pseudonimem bowiem Seth Hailey tworzy muzykę równie historyczną, co ponadczasową. Warto zapoznać się z mixtape’ami z serii „Komputer Cast”, udostępnianymi za darmo na stronie internetowej Com Truise. Idealne na retro-imprezę, obok oryginalnej i mało znanej elektroniki z lat osiemdziesiątych przemycają też jak najbardziej współczesne kompozycje Com Truise. I okazują się całkowicie nierozróżnialne.

Stylizowanie się na muzykę sprzed dziesięcioleci ten nowojorski DJ opanował do perfekcji. Wydarzeniem była jego entuzjastycznie przyjęta debiutancka EP-ka „Cyanide Sisters”. Pełnowymiarowy album „Galactic Melt” okazał się drobnym rozczarowaniem, przyniósł bowiem solidną porcję muzyki dość jednolitej brzmieniowo i nie tak świeżej jak EP-ka. „In Decay” nie jest kolejnym regularnym albumem Com Truise, lecz zbiorem niewydanych do tej pory kompozycji. I podobnie jak „Pink” Four Tet nie został wydany na fizycznym nośniku, a jedynie cyfrowo. I tak samo, nie należy go traktować jako wydawnictwo poboczne, okazuje się bowiem materiałem znacznie lepszym niż „Galactic Melt”.

„In Decay” jest znacznie bardziej pomysłowe, dzieje się tu więcej i całość bynajmniej nie nuży. Słuchając otwierającego album “Open” chce się aż wykrzyknąć „whoa!”, przebojowy, porywający jeden z najlepszych utworów Com Truise w ogóle. „84’ Dreaming” wcale nie zwalnia tempa (swoją drogą, 1984, doskonały rocznik). W „Dreambender” pojawia się basowa gitara rodem z Joy Division oraz zupełnie nieelektroniczna perkusja. „Colorvision” buja niemal dubowym rytmem. „Alfa Beach” w odniesieniach do lat osiemdziesiątych przypomina dokonania Twin Shadowa, hiphopowy beat i błyskające światła w „Klymaxx” przywodzi na myśl niemal Flying Lotus. Ale już w „Video Arkade” mamy typowy dla Com Truise motyw rodem archaicznych komputerowych gier.

Jest nostalgicznie, jest nowocześnie, jest przebojowo, jest dobrze. 7/10 [Wojciech Nowacki]