29 maja 2019


NILS FRAHM Encores 2, [2019] Erased Tapes || "All Melody" nie było najlepszym dokonaniem Frahma, będąc zbyt długim i zbyt szkicowym jednocześnie. Wbrew nazwie album ten nie dostarczył również wielu pamiętnych melodii, uwagę najbardziej przykuwały niekoniecznie udane aranżacyjne zabiegi, na czele z wątpliwie wpasowanym w całość chórem. Za płytą tą stała koncepcyjna radość Frahma z organizacji swego imponującego berlińskiego studia, można zatem było się spodziewać większej ilości materiału, zwłaszcza, że nieobce są Frahmowi mniejsze i swobodniejsze z natury formy. Epki "Encores" z miejsca więc zapowiadały się bardziej obiecująco niż długogrająca płyta którą mają dopełniać.


Już od pierwszych dźwięków "Encores 1" jasne było, że Nils Frahm najlepiej sprawdza się w postaci zwięzłej i minimalistycznej, ale przez to znacznie swobodniejszej niż wydumane koncepty. Na epce tej pełno było szmerów, stukotów, pogłosów tła, unoszących się w przestrzeni niby opiłki z ołówka. Piękne, głębokie brzmienie pozwalało wreszcie skupić się na grze na pianinie, nadal niepopisującej się melodyką, ale znacznie bardziej niż na albumie organicznej, uwolnionej i rozsmakowanej w sobie samej, bez zbytecznych dodatków. Nawet jeśli dźwięki te wydawały się przypadkowe, spontaniczne, to w ramach niedługiej epki zdobywały sobie zasłużoną uwagę.

Na "Encores 2" Frahm jeszcze bardziej i niemal dosłownie oddala się od "All Melody". Jeśli "Encores 1" brzmiało jakbyśmy nadal znajdowali się w tym samym studiu, po godzinach, w ciepłej i intymnej atmosferze, to ta epka przypomina bardziej radiowy sygnał nadawany z oddali, szmery przerodziły się w ciągły, lecz nieinwazyjny szum, pianino wydaje się bardziej rozedrgane, jakby stopniowo przykrywały je zakłócenia, stygnący dystans, utrata zasięgu. Jednocześnie dawne ciepło kryje się w melodyce, w "Sweet Little Lie" mechanicznie pozytywkowej, w "A Walking Embrace" bardziej finezyjnej, lecz pokrytej patyną zbyt wiele razy odtwarzanej pocztówki dźwiękowej. "Talisman" przynosi lekko już zrezygnowany, ambientowy puls, ale Frahm otrząsa się z niego w "Spells", ponad dwunastominutowej, rozmigotanej kompozycji, nadawanej już czysto i zdecydowanie z kosmosu. raczej niż z nagraniowego studia. Z naciskiem położonym na syntezatory i powolne narastanie lepiej odnalazłaby się na, nomen omen, "Spaces" niż na "All Melody". Na epkach "Encores" mamy niewątpliwą przyjemność obserwować Frahma w ruchu i jeśli seria ta będzie kontynuowana to będziemy mogli się przekonać czy jest to lot wznoszący czy raczej zatoczenie koła. Obie opcje wydaja się dziś jednakowo atrakcyjne. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 maja 2019


YO LA TENGO There's A Riot Going On, [2018] Matador || "Popular Songs", wbrew swojej nazwie, nie był może najpopularniejszym albumem Yo La Tengo, ale mam nadzieję, że stopniowo wyrośnie na klasyka, spośród ostatnich dokonań grupy wydaje się bowiem tym najatrakcyjniejszym. Pomijając oczywistą kwestię bardzo udanych kompozycji prawdziwie frapowała struktura tamtej płyty. Najpierw szereg stylistycznie różnorodnych indie-rockowych piosenek potem zaś ciąg utworów, długich, niemal instrumentalnych, eksperymentujących z noisem, psychodelią, post-rockiem. Tej strony Yo La Tengo zasadniczo brakowało na "Fade" i "Stuff Like That There", być może warto więc było poczekać, bo "There's A Riot Going On" wydaje się być w całości jej poświęcone.


Choć płyta rozpoczyna się pojawiającym się niemal znikąd swobodnym, motorycznym jamem "You Are Here", to paradoksalnie, pierwsza jej część jest dość zwodniczo piosenkowa. Parę klasycznych indie-popowych kompozycji, tchnących i latami sześćdziesiątymi, i lekko pustynną psychodelią, i akustyczną motoryką, w kontekście całości albumu wydaje się być niemal nie na miejscu, ale da się zauważyć, że wynikają one z bardziej twórczej atmosfery i wskazują mniej banalny kierunek reszty albumu. "She May, She Might" może być swobodną piosenką, ale enigmatycznie budującą, "For You Too" wyraźnie nabiera instrumentalnego rozpędu i tak oto w "Ashes", mimo nadal jeszcze piosenkowej formy, zaczynają się dziać naprawdę ciekawe rzeczy. Utwór ten bowiem bajecznie się wpisuje w tradycje zarówno avant-popu, jak i niemieckiej emotroniki, za pracą gitary spokojnie mogłaby stać Masha Qrella, Stereolab zaś za napędzaną automatem perkusyjnym atmosferą.

Duch Stereolab powraca zresztą wraz z bossanovą w paru późniejszych miejscach na płycie,  w krótkich, ale zdecydowanych i zabawowych fragmentach przełamujących okazjonalnie atrakcyjną senność albumu. "Dream Dream Away", nomen omen, inicjuje ją w niemal medytacyjny sposób i buduje ją na bazie ogniskowej, akustycznej motoryki i przestrzennie pustynnego klimatu. W "Shortwave" na nadal rozmarzony sposób przeskakujemy do całkowicie innej strefy klimatycznej, ten instrumentalny utwór najsilniej bowiem przypomina Sigur Rós z płyty "Valtari", pokazując jak udanie zadziałać może niepozorny ambient, jeśli tylko zamieszczony jest w kontekście większej całości. Wreszcie "Above The Sound" przynosi fantastycznie jazzowy klimat, z plemienną rytmiką, punktującym pianinem i przede wszystkim silnym, barwnym, wiodącym basem. To tylko najciekawsze z elementów przeplatających się ze sobą na "There's A Riot Going On". Mimo niełatwej wymowy i eksperymentującego charakteru album ten pokazuje, że dobra piosenka zrodzić się może praktycznie ze wszystkiego. Nawet niewątpliwie brzydka okładka ma pewien sens, przywodzi bowiem na myśl skupianie wzroku na moment przed osiągnięciem pełnej ostrości. W przypadku "There's A Riot Going On" określenie tej płyty muzyką do zasypiania nie mogłoby mieć bardziej pozytywnej wymowy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

20 maja 2019


WYE OAK The Louder I Call, The Faster It Runs, [2018] Merge || Wg nalepki znajdującej się na okładce tejże płyty do czynienia mamy z "ożywczą kulminacją dekady stylistycznej ewolucji i eksperymentatorstwa". W też chyba cały problem. Nie ma wątpliwości co do tego, że Wye Oak dopracowali się własnego, charakterystycznego brzmienia z ogromnym potencjałem, ale do konkluzji doszli zbyt szybko. Ich muzyka stała się dość jednowymiarowa, wąska w swych zamierzeniach, zupełnie jakby duet zachłysnął się własną zręcznością i eksploatował swój warsztat, ale nie zauważył, że wiele jest jeszcze do zrobienia.


Przejście od indie-rocka do artowego synth-popu uchwycone zostało na "Shriek" i skupiło instrumentarium Wye Oak do gitar i syntezatorów, na "The Louder I Call, The Faster It Runs" nadal obecnych. Przeważają te drugie, nawet w utworze tytułowym, stosunkowo łatwo przyswajalnym, tworzą mechaniczne, niemal krautowe tło. Pierwszoplanowej roli doczekują się w "Symmetry", zdecydowanie mocniejszej kompozycji, przypominającej te twardsze i bardziej ponure zarazem utwory Goldfrapp. Gitara natomiast dość często się chowa, "The Instrument" całkiem intrygująco składa się z pozornie nieprzystających do siebie warstw i jedną z nich są właśnie niepozorne gitarowe frazy. Z każdym momentem w którym dźwięki gitary zdobywają sobie więcej miejsca robi się bardziej przestrzennie, naturalnie i piosenkowo, podciągnąć pod to możemy i gitarę basową w ciekawie śpiewnym "It Was Not Natural". Najczęściej jednak wszystko to ginie we frapująco brudnym produkcyjnym sosie, wszystkie niemal utwory mają jakiś mniej lub bardziej dominujący "zepsuty" element, jakiś zgrzyt czy chropowatość. Do tego cały album sprawia wrażenie silnie skompresowanego, jakby zbyt dużo zbyt podobnych do siebie dźwięków starano się upakować do całości będącej w istocie znacznie krótszą niż się wydaje. W efekcie już w połowie płyta ta zaczyna zaskakująco nużyć.

Dotyczy to i wokalu, Jenn Wasner ma charakterystyczny głos, ale najczęściej używa tutaj w ten sam sposób, z tą opowieściową jakby manierą. Dla Drowned In Sound opowiedziała o każdym z zamieszczonych na płycie utworów i lektura tego przewodnika jest jednocześnie błędem i wyjaśnieniem stanu zastanego na "The Louder I Call, The Faster It Runs". Wyjaśnienia sensów piosenek są bardziej skomplikowane i intelektualnie spętlone niż same teksty, widać wyraźnie, że w głowie wokalistki dzieje się naprawdę wiele i sporo tam ciekawych sensów, ale pozostawione powinny być były bardziej intuicyjnemu uchwyceniu. Tym właśnie jest ten album, przesyconym manifestem, który potrzebuje więcej czasu, więcej przestrzeni i więcej namysłu. 6/10 [Wojciech Nowacki]

15 maja 2019


TWIN SHADOW Caer, [2018] Reprise || Jest coś niezmiernie satysfakcjonującego w czyimś przyznaniu się błędu, co tylko wzmacnia sympatyczne ukontentowanie albumem "Caer". Twin Shadow zbłądził płytą "Eclipse". Liznął sławy, uwierzył pochlebcom mówiącym o prince'owskim potencjale, przeszedł do wielkiego wydawcy i wydał materiał mający być stadionowo-przebojowym a będący w istocie rozczarowująco miałkim. Trudno zatem o bardziej radykalny zwrot niż "Little Woman", pierwszy singiel zapowiadający następcę nieudanej płyty z przesadzonymi ambicjami.

Praktycznie antyprzebojowy, pozbawiony piosenkowej struktury, za to z gustownie skromnymi orkiestracjami i niemal kinematograficznym rozmachem. Kompozycja ta brzmiała jak doskonałe wprowadzenie do większej, prawdziwie intrygującej całości, największą zaś ulgę przyniosło porzucenie hiperpopowych pretensji na rzecz czegoś ambitniejszego i dojmującego przede wszystkim atmosferą. Smyczki pojawiają się jeszcze tu i ówdzie na albumie, bardziej charakterystyczną jego cechą jest jednak dość oszczędna, czasem wręcz swobodnie szkicowa produkcja, również i dzięki niej "Caer" wydaje się więc być płytą szczerze bezpośrednią i całkiem spontaniczną.


Twin Shadow bynajmniej nie odchodzi od popowych melodii i pisania przebojów, tym razem jest to po prostu szczersze, bezpretensjonalne i pozbawione jakiegokolwiek ciśnienia. "Saturday" to rozpędzona piosenka w duchu lat osiemdziesiątych, z efektowną gitarą i radiowym refrenem, dokładnie taka, jakiej się po Twin Shadow spodziewamy, od tego stopnia, że nawet udział Haim, choć sympatyczny, nie wydaje się konieczny. Taneczny macho powraca dla odmiany w "When You're Wrong", pulsująco-kroczącym kawałku niesionym męskim bitem. Więcej jednak na "Caer" słonecznie popowych melodii, czasem niemal disney'owskich, ale bez patosu i przesadnych pretensji.

Słowa czasem niewarte są większego przywiązywania wagi, czasem jednak, zwłaszcza w najbardziej autobiograficznych fragmentach, są naprawdę ładne. Niektóre piosenki mają luźny, przerywnikowy charakter, inne wydawać się mogą chaotyczne, ale Twin Shadow poskładał je z na tyle małej ilości składników, że w tym swobodnym podejściu jest metoda. Szkoda, że cały album nie podążył śladem "Little Woman", ale zamiast tego otrzymaliśmy płytę różnorodną, uwolnioną, przypominającą czyszczenie szuflady z wszelkich pomysłów ograniczanych dawniej ideami sławy i popowego formatu. Nie jest to może dzieło najwybitniejsze, ale wielki skok jakości po "Eclipse" i spora obietnica na przyszłość. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

12 maja 2019


THE SEA AND CAKE Any Day, [2018] Thrill Jockey || Stay focused and listen śpiewa Sam Prekop swym koktajlowym głosem w tytułowym utworze na jedenastym albumie w dwudziestopięcioletniej już karierze The Sea And Cake. Kariera to zresztą lekko drugoplanowa, niespiesznie tocząca się w tle, nie tylko dlatego, że dla wszystkich członków grupy jest to tylko jeden z wielu projektów. Brzmienie The Sea And Cake jest natychmiast rozpoznawalne, choć niekoniecznie pożądane. Z każdą spośród ich płyt spędzimy mądre i kojące chwile, jeśli tylko faktycznie się skupimy i zdecydujemy się ich posłuchać zamiast rzeczy, które wydawać się mogą pilniejsze czy istotniejsze.

Tymczasem nie mówimy przecież o żadnej drugiej lidze, ale o samym personalnym centrum chicagowskiego post-rocka, od lat dziewięćdziesiątych jednego z najbardziej wpływowych nurtów gitarowej alternatywy. Żywotność brzmienia The Sea And Cake sprowadza się do udanego wciśnięcia tejże muzyki w format bezpretensjonalnej i beztroskiej piosenki. "Any Day" jest kolejną kolekcją takich właśnie piosenek, dynamicznych, okazjonalnie bardziej melancholijnych, ale zawsze niemal dokądś się spieszących. Tym razem brakuje zerkania w stronę elektroniki i syntezatorów, podstawa jest w duchu zdecydowanie (indie-)rockowa, niuanse ją przecinające są lekko zawoalowane, choć nadal czytelne. Jazzująca, lecz precyzyjna perkusja, post-rockowe, gitarowe frazowanie, w najlepszych momentach bliskie miejskiemu folku.



The Sea And Cake bardziej są jednak aranżerami i producentami niż kompozytorami i pieśniopisarzami. Ich kompozycje są bez wyjątku stylowe i najlepiej rozbrzmiewają wyodrębnione, zebranie ich w formę albumu uwypukla tylko ich tonalne podobieństwo. Siłą grupy jest kreacja atmosfery, niemożliwej do pomylenia z kimkolwiek innym, rozbiegana piosenkowość "Any Day" tymczasem nie pozwala jej na ogół w pełni wybrzmieć. Stąd urzekają te nieliczne momenty wyciszenia, lekkiego wycofania się zespołu, rozluźnienia pędzącej dynamiki. "Occurs" momentalnie nabiera większej głębi w idealną fuzję piosenki i post-rocka, przypominając nam niemal zaginioną dziś muzykę sprzed dwóch dekad.

Konflikt między intelektualną a emocjonalną odpowiedzią zawsze tkwił w centrum post-rocka i pochodnych. Nawet nazwa The Sea And Cake wydaje się go uchwycać, z jednej strony mamy bowiem coś nieskończenie niemal majestatycznego, z drugiej zaś coś dającego nam poczucie doraźnego, codziennego komfortu. Fascynujący temat pasjonuje dziś nielicznych i płyty w rodzaju "Any Day" tego najmniejszym stopniu nie zmienią. Chyba, że się skupimy i posłuchamy. 6/10 [Wojciech Nowacki]

7 maja 2019


BEACH HOUSE 7, [2018] Sub Pop || Ucieczka do przodu, choć nadal tą samą drogą, ożywiła Beach House na tyle, że faktycznie mówić można o przezwyciężeniu stagnacji w jaką duet popadł wraz z dwoma ostatnimi studyjnymi albumami. "Depression Cherry" pokazało wyczerpanie się formuły, siostrzane "Thank Your Lucky Stars" specjalnie zaś nie ukrywało, że miało być swego rodzaju sentymentalną kompilacją najlepszych elementów z warsztatu Beach House. Wydanie "B-Sides And Rarities" potwierdziło nie tylko koniec pewnego etapu ich kariery, ale też i świadomość tego końca. Kompozycyjna wyobraźnia Beach House zawsze miała dość wąsko nakreślone granice i na "7" nie przynosi większych zmian na tym sprawdzonym już polu. To raczej wymiana producentów i otwarcie się na nowe rozwiązania przyniosła miejscami naprawdę intrygujące odświeżenie brzmienia.

"Dark Spring" na otwarcie jest jasnym tego manifestem, choć tu akurat chodzi bardziej o akceptację shoegaze'owej famy od samych początków Beach House im towarzyszącej. Gitara zamiast syntezatorów na pierwszym planie to jasny wyróżnik, bardziej chyba jednak zaskakuje zwiększona dynamika i żywa perkusja. Refren typowo dla nich rozkwita, ale zamiast powoli budowanej atmosfery piosenka ta przynosi raczej skok do strumienia i rzadką bezpośredniość. To "Lemon Glow" najbliżej ma tym piosenkom Beach House, które niezmiernie satysfakcjonująco mogłyby się ciągnąć w nieskończoność, efektowną dozę niepokoju wprowadza kontrast między balansującą na granicy dysonansu syntezatorową plamą a mechanicznym bitem automatu perkusyjnego. Piosenka do tego podskórnie eskaluje, tu i ówdzie pojawia się gitara, w finale zaś na moment walcująca perkusja. Wszystko to proste środki, ale z odrobiną skupienia można z nich nadal tworzyć efektowne całości.


Miejscami "7" powraca na bardziej utarte tory znajomej melodyki czy dansingowej atmosfery, ale zwłaszcza w drugiej połowie albumu zaskoczenia się koncentrują. "Dive" to pozornie takie właśnie typowe Beach House, lecz kompozycja gwałtownie przyspiesza i zamiast zwyczajowo się rozpłynąć prowadzi raczej w stronę rzadko spotykanej konkluzji. Świetnie brzmi "Black Car" zestawiając szklaną, choć ciepło pulsującą elektronikę z chłodnym, lekko odczłowieczonym wokalem. Jednocześnie subtelnie wplatając w całość niemal folkową gitarę, która większej roli doczeka się w praktycznie indie-popowym "Loose Your Smile". Album mógłby się właściwie skończyć na "Woo", znów silniej syntezatorowym i hipnotycznie uwodzącym ponakładanymi wokalami.

Beach House tym właśnie zawsze uwodziło najbardziej. "Teen Dream" jeszcze stawiało na bardzo dobre piosenki, ale na bajecznie kojącym "Bloom" otulone zostały hipnotyzującym komfortem tak udanie, że rozczarowanie "Depression Cherry" i "Thank Your Lucky Stars" było niemalże spodziewane. "7" nastraja optymistycznie i pozwala ostrożnie oczekiwać jeszcze paru zaskoczeń od Beach House. Piorunującego wrażenia raczej jednak nie robi i serc przygodnych słuchaczy najpewniej niestety nie ściśnie. Ale rumieńce na twarzy oddanych miłośników zasłużenie wywoła. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]