29 maja 2014


SWANS To Be Kind, [2014] Young Gods || Słuchać albumu Swans przed zaśnięciem to jakby ktoś rzucał na ciebie zaklęcie. To jedno zdanie w zasadzie całkowicie podsumowuje muzykę totalną Michaela Giry. Każdy przecież, mniej lub bardziej świadomie, chciałby być poddany obcym siłom, choć w tym przypadku nie mamy do czynienia ani z tandetnie efektowną "magią" ani bajecznymi "urokami". Swans to pierwotna, obrzędowa transcendencja i dlatego właśnie ich potrzebujemy.

I dlatego też Swans wyrastają na najważniejszy zespół dekady. Owszem, jest to już przecież grupa kultowa, o niepodważalnym historycznym znaczeniu dla eksperymentalnego gotyckiego rocka, post-punka, noise'u czy nawet dla pierwocin post-rocka. Ale właśnie ze względu na historyczne znaczenie formacji Giry i jej działalność przede wszystkim w latach osiemdziesiątych, znalazła się ona na granicy spetryfikowania jako szanowanego muzealnego obiektu. Część artefaktów w muzeach się marnuje, część z nich decyduje się na powrót do rzeczywistości, czasem niestety z żenującym skutkiem (vide studyjny powrót Pixies).

Od 2010 roku Swans jednak nie tylko stali się częścią dzisiejszej muzycznej rzeczywistości, ale i bezwstydnie ją modyfikują zgodnie z własnymi wyobrażeniami, nie mając nikogo, kto mógłby się z nimi siłować jako równy przeciwnik (choć na polu elektroniki zdaje się próbować Ben Frost). Pierwszy po powrocie album, "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky", z perspektywy czasu zdaje się być preludium do wielkiego "The Seer", monstrum zdolnego wywołać dreszcze, łzy i zredukować słuchacza do bezbronnego kłębka emocji.

I znów, minęły ledwie dwa lata, Swans wydają kolejny dwupłytowy album i zasadniczo nie ma wątpliwości czy zespół utrzyma poziom, ale porównania z "The Seer" będę nasuwać się automatycznie. Słuchanie nowej muzyki Swans nadal wykracza poza naszą percepcję i doświadczenie, niczym zetknięcie się z Monolitem z "Odysei kosmicznej 2001". O ile jednak scenerią dla obrzędów na "The Seer" była jakaś koszmarna katedra, najpewniej projektu H.R. Gigera, o tyle na "To Be Kind" jest to rozpadająca się na bagnach chata będąca ośrodkiem szalonego kultu.


"To Be Kind" jest prostsze i oszczędniejsze od poprzednika. Kompozycje nadal obracają się wokół przeciętnej długości dziesięciu minut, często jednak rozwijają się bardzo powoli, czasem wręcz niezauważalnie, by do ściany białego hałasu dojść ledwie w ostatniej minucie. Bezlitosne i kluczowe dla Swans szeroko rozumiane perkusjonalia brzmią miejscami bardziej plemiennie niż monumentalnie. Również liryki Giry w coraz większym stopniu ograniczają się obrzędowej intonacji niż faktycznego śpiewu.

Tradycyjna krocząca motoryka zaskakuje czasem wręcz "funkowym" charakterem. W "Oxygen" (którego fragment tekstu opisującego doświadczenie śmierci i wniebowstąpienia Giry stał się cztery lata temu tytułem albumu "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky") jest to jednak brutal-jazz-funk z upiornymi trąbami a w "A Little God In My Hands" funk zderzający się w zwolnionym tempie ze ścianą. Nie zaskakuje też, że akurat w tym pulsującym utworze najwyraźniej słuchać wokalny udział St. Vincent. Jej solowa twórczość do mnie nie przemawia, współpraca z Davidem Byrnem już bardziej, ale w roli uprowadzonej przez Swans i więzionej w piwnicy ofiary gwałtu sprawdza się doskonale.

Mimo (a może dzięki) większej surowości "To Be Kind" wydaje się mieć bardziej ilustracyjny charakter niż totalny i niepozostawiający pola do domysłów "The Seer". Sercem, choć przebitym gwoździem, albumu jest jednak trzydziestoczterominutowy "Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture", trwający tyle co większość dzisiejszych indie-rockowych albumów i dorównujący takim monumentom jak "The Seer" i "The Apostate".

Swans igrają z rzeczywistością w całkiem dosłowny sposób, każdy z ich współczesnych albumów mógłby być doskonałą ilustracja do książki "How Music Works: The Science and Psychology of Beautiful Sounds" Johna Powella. Czysto fizyczny fenomen fal dźwiękowych bezpośrednio wpływa na naszą psychikę, co wydaje się być największą i najpiękniejszą zagadką wszechświata. A nikt nie generuje dziś fal dźwiękowych tak zapamiętale jak Swans. 8/10 [Wojciech Nowacki]

27 maja 2014


MICHAŁ PRZERWA-TETMAJER Doktor filozofii, [2014] self-released || Dawno, dawno temu, jeszcze zanim polska muzyczna blogosfera zaroiła się identycznymi stronami, publikującymi identyczne notki prasowe i "autorskie" dwuzdaniowe "artykuły" o czymiś nowym teledysku, podupadli dziś prekursorzy dysponowali prawdziwą mocą kreowania rzeczywistości na styku artysta-słuchacz-media. Jazzpospolita miała zasłużone szczęście być chyba jednym z ostatnich zespołów, który spotkał się z takim wsparciem sami-wiecie-kogo.

"Almost Splendid" przynajmniej w niektórych kręgach było ówczesnym "najbardziej wyczekiwanym debiutem", po wydaniu "Impulse" chyba trochę stracili impet, z pewnością wokół Jazzpospolitej zrobiło się ciszej. Bynajmniej nie albumy przekonywały mnie do grupy, ale świetne koncerty. Emocjonujące, żywiołowe, wciągające słuchaczy i prezentujące całe spektrum talentu i precyzji czterech muzyków, czego koronnym dowodem było supportowanie przez Jazzpospolitą nudnawego i ociężałego na ich tle live bandu Bonobo.

Już od pierwszych dźwięków "Doktora filozofii" rozpoznać możemy naturalną ciągłość w stosunku do Jazzpospolitej, na tyle charakterystyczna jest gitara Michała Przerwy-Tetmajera i jego sposób frazowania. Solowy album wymaga rzecz jasna innego podejścia i mimo oczywistych podobieństw wynikających z umiejętności Przerwy-Tetmajera nie ma wątpliwości, że nie jest to dzieło Jazzpospolitej.


Co ciekawe, często gitara wymyka się z pierwszego planu oddając pole pozostałym instrumentalistom. Kontrabas Michała Jarosa pulsuje bezustannie, ale wybija się choćby w środkowej części "Astronautki". Szczególnie uwodzi mnie szurająca perkusja Hubarta Zemlera, ale dużo miejsca ma tu dla siebie fortepian Jana Smoczyńskiego i muszę przyznać, że przynajmniej dla mnie jest to najmniej przekonywujący element albumu. Dźwięki klawiszy są czasem zbyt ładne, zbyt krystaliczne i zbyt bliskie łatwym "trójkowo-sjestowym" klimatom. Niemniej wyraźnie czuć tutaj zespołowe granie i to zespołu innego niż macierzysta formacja gitarzysty. I brawa dla Przerwy-Tetmajera za takie podejście, nie należy się tu obawiać ciągłego gitarowego samozachwytu i eskapad eksplorujących bardziej intelekt niż emocje.

Gry Przerwy-Tetmajera słucha się z przyjemnością. Mamy do czynienia z już ukształtowanym talentem, ale jednocześnie cały czas będącym na początki drogi, która zaprowadzić może w naprawdę interesujące regiony. Gitara oferuje czasem prawdziwe łamigłówki ("Znak firmowy porywacza"), ale kompozycyjnie można w przyszłości oczekiwać więcej. Wizytówką albumu jest "Pokój przejściowy", z melodyjną, czasem kombinującą gitarą, powracającą do stałych wątków, "uładnioną" fortepianem, ale przede wszystkim z ujmującą perkusją. Dla odmiany skromniejsze podejście, bardziej połamane i z mniejszym naciskiem na melodię otrzymujemy już w "Kosmos mnie zawsze niepokoił". Ośmiominutowy "Ochłap tlenu" ze względu na ilustracyjny klimat mógłby natomiast nieśmiale stawać w szranki z, nomen omen, "Soundtrack" Skalpela.

Brakuje jednak płycie różnorodności i odrobiny odwagi, może niekoniecznie eksperymentów, ale przynajmniej pewnych zaskoczeń. Najwięcej odwagi Michał Przerwa-Tetmajer prezentuje w teledysku do "Ochłapu tlenu", kompozycje pozostają stosunkowo bezpieczne i zachowawcze, rzadko wyglądają ze swojej strefy komfortu. Ale jako niedoszły doktor historii kontakt z "Doktorem filozofii" polecam. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

21 maja 2014


SKALPEL Simple EP, [2014] PlugAudio || - Mnie się wydaje, że problem polega na tym, co oni naprawdę robią, kiedy niby grają ten jazz. Czy tylko grają, czy coś jeszcze. - Niby co? - No właśnie! Co? W dialogu z filmu "Był jazz" Felika Falka, wsamplowanym na debiutanckim albumie Skalpela, stalinowska aktywistka podchodzi do "muzyki imperialistycznego kapitalizmu amerykańskiego" z wyraźną nieufnością, ale jednocześnie wydaje się, jakby wbrew sobie, zaintrygowana. Skalpel z nieufnością już się oczywiście nie spotkał, raczej z niezwykle przychylnym zaskoczeniem, stopień zaintrygowania był jednak zasłużenie wielki.

Polski wykonawca w szeregach Ninja Tune przyciągnął nie tylko wyczekiwaną uwagę na naszą współczesną scenę muzyczną, ale i na przebogatą tradycję polskiego jazzu. Każdy zaś artysta, któremu udaje się przebić za granicą automatycznie i zasłużenie skupia uwagę na sobie, zwłaszcza gdy naprawdę prezentuje światowy poziom. Można z jednej strony z niedowierzaniem żałować, że nasz czterdziestomilionowy kraj nie ma wielu więcej światowo rozpoznawalnych artystów, z drugiej strony zatem można mieć lekkie wątpliwości, czy aby przerwa w działalności duetu nie była zbyt długa.

"Skalpel" i "Konfusion" precyzyjnie odmalowywały klimat polskiego jazzu z połowy XX wieku pod postacią postmodernistycznej układanki. Z perspektywy czasu wydaje się, że pierwszy album kładł większy nacisk na wyłuskanie z jazzowego pejzażu melodii, drugi zaś na bardziej surowy, nerwowy rytm. Perspektywa ta rozciąga się już niestety na całą dekadę. Album "Breslau" Igora Boxxa ukazał się jeszcze nakładem Ninja Tune niejako z rozpędu, historyzujący projekt okazał się chyba jednak zbyt mało uniwersalny a jego główną siłą były obezwładniające koncerty, kolejne zatem wydawnictwa Igora Pudła ukazały się już tylko na krajowym rynku. W cieniu pozostawał Marcin Cichy, publikując jednak pod szyldem Meeting By Chance muzykę rozciągającą się od wspomnień chill-outowego trip hopu po ambientowe drony.

Czy dziesięć lat później zaniepokojona aktywistka nadal byłaby zaintrygowana jazzem? Pierwszy od lat nowy utwór duetu "If Music Was That Easy", zamieszczony na kompilacji Ninja Tune, doczekał się i teledysku, i entuzjastycznych postów na facebookowych ścianach o powrocie Skalpela. Pierwsze od lat pełnowymiarowe wydawnictwo duetu otrzymujemy dopiero teraz, choć jeszcze nie jest to album, ten bowiem ostrożnie zapowiadany jest na jesień bieżącego roku. Brawa za wykorzystanie formatu epki, który nigdy nie potrafił przekonać do siebie polskiego rynku. Szkoda jednak, że wydane praktycznie własnym nakładem "Simple" nie ma wsparcia Ninja Tune, choć wersja kompaktowa dostała się przynajmniej do krajowej dystrybucji.


Może dlatego reakcja na epkę wydaje się zbyt wycofana, nawet Bandcamp nie zarejestrował należycie jej wydania, a przynajmniej w Polsce sam fakt ukazania się nowego materiału Skalpela powinien być uznany za wydarzenie roku. Być może należy poczekać na obiecany album, ale nie ma też powodu by epkę traktować po macoszemu, zwłaszcza, że jedynie tytułowy "Simple" ma się znaleźć na longplay'u. Akurat ta ledwie dwuminutowa kompozycja brzmi jak rozgrzewka wyjęta z właściwego kontekstu i poza pięknym wibrafonem zwraca uwagę jedynie charakterystyczną raczej dla Igora Boxxa lekko mechaniczną motoryką. Alternatywna wersja "Simple" to już niemal inny utwór i zdecydowany zwrot od jazzowych sampli w stronę dość oczywistej elektroniki.

Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że nowy Skalpel nie zaskakuje niczym więcej niż tym, że w obranej w początkach istnienia stylistyce nadal jest w stanie zaprezentować rzeczy interesujące i o wysokiej jakości. Subtelne odświeżenie brzmienia da się tu jednak wyczuć, właśnie za sprawą oplecenia firmowego samplingu elektroniką. Moim faworytem jest tutaj "Salvadanio", podskórnie nerwowy i wielowarstwowy utwór, w którym wykorzystanie dźwięku wibrafonu i dzwonków przypomina spsób w jaki stosuje tego typu instrumentarium we współczesnej elektronice Pantha du Prince. Równie udanie prezentuje się "On The Road", z lekkim posmakiem szaleństwa "Breslau" i niemal slapstickowym motywem sekcji dętej.

"Soundtrack" to już pozornie wyciszona, ale przebogata aranżacyjnie ośmiominutowa kreacja klimatu, najbliższa zadymionym zaułkom debiutanckiego albumu. Łatwo zignorować to małe wydawnictwo w oczekiwaniu na album lub przeoczyć jego szkatułkową maestrię przy pobieżnym przesłuchaniu. Łatwiej jednak dziś poświęcić się z pełną uwagą dwudziestominutowej epce niż godzinnemu albumowi, dlatego wierzę w sens wydawania małych płytek. "Simple" nie ułatwia przewidywania zawartości trzeciej płyty Skalpela, tytułowy utwór to zbyt mało, reszta ledwie wskazuje kierunek którym, mam nadzieję, duet podąża. Tyle jednak wystarcza by powrót Skalpela uznać, za najbardziej ekscytujące wydarzenie na krajowej scenie. Oby nie tylko krajowej. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

14 maja 2014


Najważniejsze wydarzenie ostatnich dwóch miesięcy w sporej części należy do świata bulwaru niż muzyki. Ale jednak, 29 kwietnia rzucając się pod pociąg samobójstwo popełniła Iveta Bartošová, 48-letnia czeska piosenkarka. W Polsce zasadniczo nieznana, choć jej kariera przypadała na lata 80-te, to za późno już było nasze Sopoty i Opola. Niemniej szybko osiągnęła status gwiazdy, które nie zdołała udźwignąć w latach 90-tych. Choć regularnie obiecywała wielki powrót, to większą część swego życia spędziła jako gwiazda tabloidów niż popu. Nie bez przyczyny, jej alkoholizm był więcej niż publiczny, regularnie pojawiała się pod wpływem i w czeskiej telewizji, do tego legendarne były jej problemy z mężczyznami, systematycznie wykorzystującymi jej sławę. Gdy rok temu zaginęła, odnaleziono ją u włoskiego kochanka. Jej śmierć zaś okazała się nie być większym zaskoczeniem.


Świat alternatywy na szczęście ma się bardzo dobrze, świadczyć o tym może ilość nominacji w poszczególnych kategoriach do nagrody Anděl dla formacji Ille i piosenki "Holka ve tvý skříni" z debiutanckiego albumu pod tym samym tytułem. Jeszcze lepiej mają się czeskie teledyski i tych ukazało się ostatnio wyjątkowo sporo.

DVA, jeden z najbardziej rozpoznawalnych u nas czeskich wykonawców, powrócili z nowym albumem "Nipomo", który promował równie udany, co niepokojący animowany teledysk do piosenki "Mulatu". Za teledysk do "Nunki" odpowiada grupa dzieci uczestniczących w plastelinowym workshopie, którym zostawiono całkowitą swobodę w snuciu swej opowieści.


O teledysku "Pod Prahou" wspominałem już przy okazji recenzji albumu "Radio" Kittchena. Widea nie znajdziecie na YouTube, z wiadomych powodów. Historia Pragi jako pięknego z wierzchu miasta, które wystarczy naciąć żeby wylało się z niego wszystko to, co brudne, zilustrowana została w autentycznie krwisty sposób.


Bratři Orffové, wielcy tegoroczni triumfatorzy za zjawiskowo płytę "Šero" wpisali się natomiast w popularny trend nagrywania teledysków przy pomocy smartfonów lub tabletów. Ot, stosunkowa zwyczajna rzecz, ładne obrazki z iPhona, ale istotniejsza jest piosenka, bowiem "Vymazán" to jeden z najintensywniejszych utworów jakie możecie ostatnio usłyszeć.


Mniej zwyczajnie prezentuje się "Angelic" typowo-czesko-elektronicznej grupy Cartonnage. Nakręcenie standartowo trzyminutowego widea zajęło w jednym ujęciu zaledwie... szesnaście sekund. Choć mamy wiosnę, to senno-śnieżna atmosfera teledysku zapowiadać ma nowy album zespołu planowany na zimę tego roku.


Z nowości, których możecie sobie bez większych trudności posłuchać polecam split shoegaze'owo-noise'owy split grup Planety i Bugmen, najbardziej przeze mnie oczekiwany w ostatnich tygodniach remiksowy album "Echo" Kittchena, czy cały szereg nowych tytułów ze słowackiego labelu Exitab. [Wojciech Nowacki]

12 maja 2014


SOFT METALS [7.05.2014], Podnik, Praha || O Soft Metals pisałem już prawie trzy lata temu przy okazji ich pierwszego albumu. Duet z Oregonu okazał się jednym z najciekawszych debiutów modnego labelu Captured Tracks a synth-pop w podaniu Patricii Hall i Iana Hicksa wyjątkowo stylowym podejściem do atmosferycznej elektroniki. W między czasie Soft Metals zdążyli dorobić się drugiej płyty „Lenses” i tym bardziej zaskakuje, że dopiero teraz po raz pierwszy wyruszyli w swoją pierwszą europejską trasę, podczas której nie ominęli ani Czech ani Polski.

Muzyka Soft Metals kryje w sobie ogromny potencjał. Szeroko rozumiana kategoria synth-popu cieszy się nieprzerwaną popularnością już od ponad dekady, najczęściej oferując jednocześnie nieinwazyjne i porywające dźwięki. Tym większych umiejętności wymaga chęć wyróżnienia się spośród szeregu wykonawców łączących współczesne techniki z sentymentem za latami osiemdziesiątymi. Siła Soft Metals tkwi w umiejętnym budowaniu klimatu, bardziej niż na efektowne single stawia duet na atmosferę albumu, jednocześnie romantyczną i niepokojącą, kojącą i taneczną zarazem.


Tym bardziej ciekaw byłem zetknięcia się z Soft Metals na żywo. Pozornie skromnie się prezentujący zestaw syntezatorów, zapamiętale przy nich manipulujący Hicks, stopniowo owijająca się kablem od mikrofonu Patricia i dość surowe wizualizacje wystarczają do więcej niż satysfakcjonującego koncertowego doznania. Syntetyczne plamy i wyraźny bit wraz z eterycznym wokalem Patricii brzmią pozornie prosto, ale profesjonalnie i wciągająco. Popowa zwiewność, taneczny potencjał, flirt z italo-disco z jednej strony i z housem z drugiej tworzą stylową i zarazem intymną całość.

Nic w tym dziwnego, skoro duet stawia na tak udane kompozycje jak tytułowa z „Lenses” czy „The Cold World Melts” i „Psychic Driving” z debiutu. Niezwykła zatem szkoda, że praski przynajmniej koncert okazał się rozczarowująco krótki, grali bowiem niewiele ponad pół godziny przy zachwyconej, ale stosunkowo nielicznej publiczności. Promocja koncertów to częsta bolączka praskich klubów, lecz za długością koncertu stał szok nie tyle kulturowy, co klimatyczny jaki Soft Metals przeżywają podczas pierwszej wizyty w Europie. Przeziębiona Patricia przepraszała za swoją słabą formę, choć naprawdę nie dało się tego odczuć, gdyż w o wiele większym stopniu emanowała entuzjazmem, otwartością i serdecznością. Może gdy spełni się jej marzenie o zamieszkaniu w mitycznej Europie będziemy mieli okazję widzieć Soft Metals częściej. Na razie wystarczyć musi mi bajeczny dwukolorowy winyl z remiksami z „Lenses”.

Nie mogę się powstrzymać od paru uwag na temat miejsca koncertu. Gdyby nie miniaturowa reklama Klubu Pilot parę miesięcy temu zapewne nawet bym się nie dowiedział, że Soft Metals występują w Pradze. Problem w tym, że w międzyczasie koncert przeniesiony został do miejsca o nazwie Podnik, będącego własnością tych samych osób co konkurencyjne wobec Pilotu Cafe v Lese, które nie pierwszy raz zasługuje na promocyjną krytykę. Nie wystarczy wyrobiona marka i nie wystarczy oryginalne miejsce. Podnik bowiem znajduje się w częściowo pustej Ústřední budově Elektrických podniků, w efekcie mamy dziwny zapach, ruchome płytki w podłodze, dźwięk jak w metalowych kuble, drogi bar oraz pisuary za zasłonką. Hipsterzy hipsterami, ale jakieś standardy zobowiązują. [Wojciech Nowacki]

11 maja 2014


WE CALL IT A SOUND Trójpole, [2014] self-released || Gdy naczytacie się o koncepcie stojącym za “Trójpolem” mogą was dopaść wątpliwości. Album podzielony na trzy części, dubową, r’n’b, folkową, zwłaszcza w polskich warunkach stylistycznie lekko niebezpieczne, grozi brakiem spójności i naturalności. Na szczęście „Trójpole” okazuje się płytą daleko bardziej uporządkowaną niż wcześniejsze dokonania We Call It A Sound, zaskakująco spójną i windującą duet w dojrzalsze i ciekawsze rejony.

„Homes & Houses” było próbą odnalezienia się w świecie avant/synth-popu, nieufnie traktowana w kraju elektronika zawsze zasługuje na kolejne odkrycie, materiałowi temu zdecydowanie brakowało jednak kontroli i wyraźniejszych melodii, choć w efekcie okazał się przynajmniej całkiem niezłą podstawą dla remiksów. We Call It A Sound zredukowało się następnie do duetu braci Majerowskich i być może wzajemne braterskie współinspirowanie się kolejnymi pomysłami pomogło pchnąć We Call It A Sound w bardziej intrygujące strony.

Strony te bynajmniej nie rozbiegają się, lecz splatają się ostatecznie w jedną całość. Spośród trzech hipotetycznych części „Trójpola” najłatwiej wychwycić finalną folkową, ale swoiście pojmowany folk przewija się tu wcześniej, również na poziomie tekstów. „Tatarak” wykorzystuje stosunkowo łatwy lirycznie motyw i z lekko bagiennego pulsu wyłania się energiczna, uporządkowana piosenka, na długo przed oczywistym, folklorystycznym wstępem do „Na Dalekiej”.

Słowa są istotną nowością w twórczości We Call It A Sound. Zwrot w stronę języka polskiego może łatwo okazać się manewrem nieudanym, lecz w przypadku „Trójpola” jest to kolejny wielki plus. Teksty nie wydają się skupiać się na jakimś zasadniczym przekazie, bardziej przypominają najczęściej dość zręczną zabawę słowem i dźwiękiem, jaką w naturalny, ale nie przez wszystkich umiejętnie wykorzystywany sposób oferuje polszczyzna. W tekstach czuć lato na dworze, obok współczesnych kolokwializmów pojawiają się tradycyjne folkowe motywy, w efekcie wyłania się tu obraz (wielko)polskiej wsi, gdzie obok słonecznego pola rzepaku spokojnie rozsypuje się betonowy przystanek PKS.

Wokale, delikatnie mówiąc, do najmocniejszych stron We Call It A Sound nie należały, paradoksalnie zmiana języka wyraźnie pomogła. Polszczyzna wymogła większe wplecenie słów w muzykę, bardziej uporządkowana struktura piosenek wymusiła większą kontrolę nad głosami, choć nadal zdarza się przeszarżować z własnymi możliwościami (frazowanie w „Bajkach” i sylabizujące „W Pełnym Słońcu”). We „Fluorescencjach”, jednej z najbardziej udanych piosenek, wokal nadal jest lekko wysiłkowy, ale całkowicie kontrolowany przez świetną kompozycję.


Początek płyty, z lekko pustynną motoryką, koronkowymi gitarami i produkcyjnymi ozdobnikami, wydaje się być pierwszą (jedyną?) polską odpowiedzią na to, co od paru lat w muzyce alternatywnej proponuje Yeasayer, bynajmniej bez oskarżeń o wyraźne kopiowanie. W trójce „Wstręt” – „Tatarak” – „Barwy Ochronne” mamy po prostu tak samo udanie wyważone proporcje między niebanalnym a przebojowym, naturalnym a pomysłowo zaaranżowanym.

W centralnym punkcie albumu tkwią wspomniane już „Fluorescencje”, w synth-popowym otoczeniu o mocnym retro posmaku, którego nie powstydził by się Com Truise. Pastele i neony lat osiemdziesiątych płynnie jednak przechodzą w folkowe zaśpiewy, dalekie jednak od ludowych klisz pojawiających się swego czasu w polskiej muzyce rozrywkowej. Bracia umiejętnie sięgnęli po lokalne tradycje, ale ze współczesnego punktu widzenia i obojętnie czy słyszymy klarnet w „Na Powiach” czy syntezatorowe plamy w „Smugach”, czujemy, że ten w ostatecznym rozrachunku „synth-folkowy” kierunek całego „Trójpola” jest najbardziej pożądanym na przyszłość. 7/10 [Wojciech Nowacki]

7 maja 2014


DAMON ALBARN Everyday Robots, [2014] Parlophone || Z wczesnych lat 90-tych pamiętam teledysk do "Girls & Boys", jakimś cudem pojawiający się w telewizji, nieświadomie tym samym sączącej w młode umysły zabójczą ideologię gender. "Song 2" przewijało się również na ekranach telewizorów w drugiej połowie dekady, ale to "Tender", codziennie rozbrzmiewające w radiu na początku 1999 roku, skłoniło mnie do kupna "13" (biała kaseta, dworzec PKP w Katowicach, godzina 3 nad ranem), jednego z najwybitniejszych albumów wszechczasów.

Ale jednocześnie był to praktyczny koniec Blur. "Think Tank" do dziś traktuję w kategoriach rozczarowania. Damon Albarn jednak dopiero nabierał rozpędu, aż dotarł do punktu w którym jego pierwszy, przynajmniej teoretycznie, solowy album jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że Albarn jest artystą bardziej uznawanym, niż naprawdę słuchanym. Pokolenia wchodzące w świat muzyki w latach zerowych, kojarzą go jako rozczochranego pana w głosem lejącym się jak miód, o którego artystycznej hiperaktywności głównie rozpisują się krytycy. Single Gorillaz zna każdy, ale czy ktokolwiek jeszcze pamięta The Good, The Bad & The Queen? Ktokolwiek w ogóle zarejestrował Rocket Juice & The Moon albo słuchał płyt Albarna z muzykami z Mali czy Konga?

Chaotyczny i głównie koncertowy powrót Blur w oryginalnym składzie przypomina raczej stosunek przerywany w którym perspektywa spełnienia jest czysto hipotetyczna. Dla większości jest to chyba tylko historyczna ciekawostka, zarówno jednak dawni fani Blur, jak i ci wychowani na ciągłym wynoszeniu na piedestały późniejszej działalności Albarna, mniej lub bardziej świadomie i nie bez obaw czekają po prostu na nowy album Blur. Szczerze, nie geograficznie i muzycznie szerokie horyzonta Albarna przyciągają do jego solowej działalności, ale fakt, że był nadzwyczajnym kompozytorem i obdarzonym bajecznym głosem wokalistą Blur.

Płyta "Dr Dee" sprzed dwóch lat była poniekąd promowana jako solowy album Albarna. Skoro "Into The Wild" Eddiego Veddera zaliczany jest jako jego solowy debiut to nie widzę powodu, by dopiero "Everyday Robots" uważać za debiut Albarna. Zwłaszcza, że "Dr Dee" nie tylko przyniosło typowo urokliwy singiel "The Marvelous Dream", ale po afrykańskich wojażach była powrotem na Wyspy i albumem na wskroś angielskim.


O "Everyday Robots" usłyszeć można, że jest to podsumowanie i kompilacja wszystkich dotychczasowych inspiracji i kierunków w jakie udawał się Albarn w ciągu całej swojej kariery. Brzmi przytłaczająco? Owszem, ale nie jest to (na szczęście) prawda, w ten sposób otrzymalibyśmy bowiem kolejny nieznośnie patchworkowy album Gorillaz. Tymczasem "Everyday Robots" to wariacja na temat typowej dla Albarna piosenki, melancholijnej, ale urokliwej zarazem. Tylko tyle i nic więcej.

Jedynie "Mr Tembo" z najwyraźniej słyszalnymi echami Afryki brzmi jak wesoła piosenka rodem z kreskówki Disneya. Reszta albumu utrzymana jest w jednym tempie, jednym nastroju i jednym kolorze. Nie zaszkodziło by zatem odchudzenie go o parę kompozycji ("Hollow Ponds" plus przerywniki) czy skrócenie niepotrzebnie siedmiominutowego "Me And You". Jedna z najbardziej udanych piosenek "Lonely Press Play" pokazuje jak wiele muzycznie dzieje się tu w tle. Produkcja na "Everyday Robots" zdecydowanie nie zawodzi, ciekawe drobiazgi znaleźć można tutaj w każdej piosence. Ale w przypadku choćby "Photographs (You Are Taking Now)" aż prosi się o bogatsze i wyraźniejsze aranżacje.


Najlepiej prezentuje się utwór pierwszy i ostatni. Tytułowe "Everyday Robots" brzmi jak skrzyżowanie "Pyramid Song" Radiohead z Beatlesami na zwolnionych obrotach. Finałowe "Heavy Seas Of Love" wreszcie dysponuje mocniejszym refrenem i szerszymi niż melancholijne mruczanki możliwościami wokalnymi Albarna. "The Selfish Giant" wydaje się zaskakująco jazzujący, w "The History Of A Cheating Heart" słychać echa dawnej angielskości rodem z "Dr Dee", ale cały album jest jednak dojmująco jednorodny. I w zależności od nastroju, jeśli akurat nie macie złamanego serca, zapachowych świeczek i wanny pełnej piany, może wydać się nudny. Najlepiej podsumowuje go jedno zdanie, które znalazłem w komentarzach na FB: the typical "respected old act releases brilliant late career album". Bo pytanie gdzie dziś odnalazło by się "Everyday Robots" gdyby nie nazwisko i głos Albarna. 6/10 [Wojciech Nowacki]