SWANS To Be Kind, [2014] Young Gods || Słuchać albumu Swans przed zaśnięciem to jakby ktoś rzucał na ciebie zaklęcie. To jedno zdanie w zasadzie całkowicie podsumowuje muzykę totalną Michaela Giry. Każdy przecież, mniej lub bardziej świadomie, chciałby być poddany obcym siłom, choć w tym przypadku nie mamy do czynienia ani z tandetnie efektowną "magią" ani bajecznymi "urokami". Swans to pierwotna, obrzędowa transcendencja i dlatego właśnie ich potrzebujemy.
I dlatego też Swans wyrastają na najważniejszy zespół dekady. Owszem, jest to już przecież grupa kultowa, o niepodważalnym historycznym znaczeniu dla eksperymentalnego gotyckiego rocka, post-punka, noise'u czy nawet dla pierwocin post-rocka. Ale właśnie ze względu na historyczne znaczenie formacji Giry i jej działalność przede wszystkim w latach osiemdziesiątych, znalazła się ona na granicy spetryfikowania jako szanowanego muzealnego obiektu. Część artefaktów w muzeach się marnuje, część z nich decyduje się na powrót do rzeczywistości, czasem niestety z żenującym skutkiem (vide studyjny powrót Pixies).
Od 2010 roku Swans jednak nie tylko stali się częścią dzisiejszej muzycznej rzeczywistości, ale i bezwstydnie ją modyfikują zgodnie z własnymi wyobrażeniami, nie mając nikogo, kto mógłby się z nimi siłować jako równy przeciwnik (choć na polu elektroniki zdaje się próbować Ben Frost). Pierwszy po powrocie album, "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky", z perspektywy czasu zdaje się być preludium do wielkiego "The Seer", monstrum zdolnego wywołać dreszcze, łzy i zredukować słuchacza do bezbronnego kłębka emocji.
I znów, minęły ledwie dwa lata, Swans wydają kolejny dwupłytowy album i zasadniczo nie ma wątpliwości czy zespół utrzyma poziom, ale porównania z "The Seer" będę nasuwać się automatycznie. Słuchanie nowej muzyki Swans nadal wykracza poza naszą percepcję i doświadczenie, niczym zetknięcie się z Monolitem z "Odysei kosmicznej 2001". O ile jednak scenerią dla obrzędów na "The Seer" była jakaś koszmarna katedra, najpewniej projektu H.R. Gigera, o tyle na "To Be Kind" jest to rozpadająca się na bagnach chata będąca ośrodkiem szalonego kultu.
"To Be Kind" jest prostsze i oszczędniejsze od poprzednika. Kompozycje nadal obracają się wokół przeciętnej długości dziesięciu minut, często jednak rozwijają się bardzo powoli, czasem wręcz niezauważalnie, by do ściany białego hałasu dojść ledwie w ostatniej minucie. Bezlitosne i kluczowe dla Swans szeroko rozumiane perkusjonalia brzmią miejscami bardziej plemiennie niż monumentalnie. Również liryki Giry w coraz większym stopniu ograniczają się obrzędowej intonacji niż faktycznego śpiewu.
Tradycyjna krocząca motoryka zaskakuje czasem wręcz "funkowym" charakterem. W "Oxygen" (którego fragment tekstu opisującego doświadczenie śmierci i wniebowstąpienia Giry stał się cztery lata temu tytułem albumu "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky") jest to jednak brutal-jazz-funk z upiornymi trąbami a w "A Little God In My Hands" funk zderzający się w zwolnionym tempie ze ścianą. Nie zaskakuje też, że akurat w tym pulsującym utworze najwyraźniej słuchać wokalny udział St. Vincent. Jej solowa twórczość do mnie nie przemawia, współpraca z Davidem Byrnem już bardziej, ale w roli uprowadzonej przez Swans i więzionej w piwnicy ofiary gwałtu sprawdza się doskonale.
Mimo (a może dzięki) większej surowości "To Be Kind" wydaje się mieć bardziej ilustracyjny charakter niż totalny i niepozostawiający pola do domysłów "The Seer". Sercem, choć przebitym gwoździem, albumu jest jednak trzydziestoczterominutowy "Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture", trwający tyle co większość dzisiejszych indie-rockowych albumów i dorównujący takim monumentom jak "The Seer" i "The Apostate".
Swans igrają z rzeczywistością w całkiem dosłowny sposób, każdy z ich współczesnych albumów mógłby być doskonałą ilustracja do książki "How Music Works: The Science and Psychology of Beautiful Sounds" Johna Powella. Czysto fizyczny fenomen fal dźwiękowych bezpośrednio wpływa na naszą psychikę, co wydaje się być największą i najpiękniejszą zagadką wszechświata. A nikt nie generuje dziś fal dźwiękowych tak zapamiętale jak Swans. 8/10 [Wojciech Nowacki]
Mimo (a może dzięki) większej surowości "To Be Kind" wydaje się mieć bardziej ilustracyjny charakter niż totalny i niepozostawiający pola do domysłów "The Seer". Sercem, choć przebitym gwoździem, albumu jest jednak trzydziestoczterominutowy "Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture", trwający tyle co większość dzisiejszych indie-rockowych albumów i dorównujący takim monumentom jak "The Seer" i "The Apostate".
Swans igrają z rzeczywistością w całkiem dosłowny sposób, każdy z ich współczesnych albumów mógłby być doskonałą ilustracja do książki "How Music Works: The Science and Psychology of Beautiful Sounds" Johna Powella. Czysto fizyczny fenomen fal dźwiękowych bezpośrednio wpływa na naszą psychikę, co wydaje się być największą i najpiękniejszą zagadką wszechświata. A nikt nie generuje dziś fal dźwiękowych tak zapamiętale jak Swans. 8/10 [Wojciech Nowacki]