21 września 2013

Recenzja Goldfrapp "Tales of Us"


GOLDFRAPP Tales of Us, [2013] Mute || Z Alison Goldfrapp nigdy nie było łatwo. Czasem królowa parkietu, czasem leśna nimfa, w każdym z tych wcieleń równie inteligentna i przekonywująca, z dyskretnym wsparciem swej szarej eminencji Willa Gregory'ego.

Po klasycznym "Felt Mountain" osobowość Alison zaczęła wibrować. Z każdą kolejną płytą jej wahnięcia między tanecznym disco a akustyczną melancholią stawały się coraz silniejsze. Cykl wydawniczy albumów Goldfrapp nie przynosi żadnych zaskoczeń, choć różnica między eurowizyjno-pastelowym "Head First" a "Tales of Us" tym razem szczególnie wielka. O ile nie jest to dowód schizofrenicznej osobowości to z pewnością dwubiegunowej. Nawet jeśli muzyka Goldfrapp była bezwstydnie słodka i przebojowa (często z naciskiem właśnie na "bezwstydnie") to teksty Alison do beztroskich najczęściej nie należały. Czasem ukojenie przynosiło jej tanecznie uniesienie, czasem, jak i tym razem, smutna kontemplacja i eskapizm.

Pierwsi słuchacze odbierają "Tales of Us" jako piękną płytę. Pojawiają się jednak głosy krytyczne o niepowodzeniu odtworzenia brzmień z "Felt Mountain" i wyczerpaniu się zdolności kompozytorskich i zmysłu melodycznego Goldfrapp. Choć "Tales of Us" wpisuje się w cykl melancholijnych albumów duetu, to jest to w istocie zupełnie nowy materiał i wbrew pozorom udana próba osiągnięcia nowego brzmienia. Innego i niekoniecznie dla wszystkich przekonywującego.


Otwierający album "Jo" jest kompozycją niezwykle minimalistyczną, opartą na jednym prostym powtarzalnym motywie. W prostocie tkwi piękno, trzeba być jednak świadomym tego, że minimalizm jest jedną z nowych dla Goldfrapp i charakterystycznych dla "Tales of Us" cech. Nawet singlowa "Anabel" prezentuje się bardzo skromnie, "Drew" zaś bardzo nieśmiale zwraca się w stronę dawnych przebojów Goldfrapp. Orkiestracje nie przytłaczają i dalekie są od rozbuchania. Oparta głównie na nich "Ulla" zaskakuje jednak głównie pojawieniem się akustycznej gitary.

Centralnym punktem płyty wydaje się "Alvar", najdłuższy w zestawie, o niepokojącej, gęstniejącej atmosferze. Mrok utrzymuje się w kolejnej, zdecydowanie wyróżniającej się za sprawą mocnej, rozdygotanej elektroniki piosence "Thea". Melodii faktycznie nie znajdziemy tutaj wiele. Finałowy "Clay", podobnie jak pierwszy singiel "Drew" najbardziej przypomina starsze utwory Goldfrapp, ale to powtarzalność, brak wyraźnej melodii oraz czasem narastające napięcie charakteryzują większość materiału.

"Tales of Us" to niezwykle sensualna płyta, która szepcze prosto do ucha. Słuchaczowi towarzyszy obraz Alison Goldfrapp obserwującej z okien angielskiego dworku zamgloną łąkę, ale czyż ból w jej głosie w zadymionym "Laurel" nie przypomina raczej samej Billie Holiday? Nie, nie ma mowy o wyczerpywaniu się pomysłów Goldfrapp, w dyskografii duetu nie ma chyba tak spójnej, skromnej i ciemnej płyty. Jest to również album niezwykle brytyjski, w tym względzie porównywalny chyba tylko z "Dr. Dee" Damona Albarna. Rozumiem jednak rozczarowanie tych, którzy oczekiwali raczej kolorowego blichtru. "Tales of Us" zapewnie nie stanie się najpopularniejszym albumem Goldfrapp, jest jednak pozycją wyjątkową i jako taką należy ją cenić. 7/10 [Wojciech Nowacki]