1 lutego 2015

Recenzja Royal Blood "Royal Blood"


ROYAL BLOOD Royal Blood, [2014] Warner || Royal Blood, ożywczy zespół przywracający wiarę w rock’n’rolla, Przyszłość ciężkiej muzyki, Doskonały album, doskonałego duetu. Tak w każdym razie mówili. A jednak to nie jest dobra płyta. W ten sposób jestem zmuszony zacząć, ale dzięki temu wszyscy ci, którzy liczą na potwierdzenie swoich pozytywnych opinii na temat jednego z najlepszych albumów muzycznych 2014 roku mogą wytknąć mi moją ignorancję w komentarzach. Nie ma to dla mnie znaczenia. Na świecie powstaje zbyt dużo dobrej muzyki aby, jak owca idąca na rzeź, podążać za zdaniem większości. Muszę jednak przyznać, że dominujący wśród przedstawicieli branży, przytłaczający wręcz optymizm wywarł na mnie pewien wpływ. Chcąc bowiem zrozumieć, skąd biorą się tak pozytywne opinie, poświęciłem temu albumowi naprawdę dużo czasu. Przykre jest to, że przez jego większość chciałem płytę wyłączyć i posłuchać czegoś innego.

Obcując z „Royal Blood” ma się wrażenie, że każdy i to absolutnie każdy pomysł na który wpadli muzycy w trakcie wspólnych prób został wykorzystany na albumie. Co więcej, podobieństwo konstrukcji utworów (wstawka przesterowanego basu, następnie przerywnik perkusyjny, po czym następuje sprzęgnięcie obu instrumentów i rusza wokal) wskazuje, że powstały one w niewielkim odstępie czasu i przy nikłej wenie muzyków. Stąd utwory z tej około trzydziestominutowej płyty ciągle zjadają własny ogon. Każe to myśleć, że duet więcej pomysłów nie miał albo nie posiada krytycznego zmysłu w stosunku do własnych utworów. Najwidoczniej muzycy każdy dźwięk wydobyty z instrumentów traktują jako odpowiednik szkicu Leonarda da Vinci, którego nie godzi się marnować. Szkoda tylko, że to, co otrzymujemy to nieustanny jazgot, którego broń boże nie należy mylić z energią.

Jestem w stanie docenić, fakt, że Mike Kerr gra na basie jakby był on gitarą, pomimo absurdalności samego pomysłu, ale zaraz nasuwa mi się pytanie: po co? Aby sprawiać pozory, że robi coś nowatorskiego? Nawet Lemmy nie wykazał się nigdy tak wielką pychą, by uznać, że może wyciąć gitarę z hard rockowego brzmienia! Rozumiem oczywiście, że tuzy pokroju Jimmy'ego Page'a czy Eddie Van Halena szukały nowych metod ekspresji, ale równocześnie potrafili zaimprowizować półgodzinną, porywającą solówkę. Wątpię, żeby to samo można było powiedzieć o Mike’u Kerze. We wszystkich utworach Royal Blood, zbudowanych wokół kilku prostych akordów przerywanych niezwykle płaskimi wstawkami perkusyjnymi, prawdziwa gitara sprawdziłaby się lepiej. Może nie poprawiałby to ogólnego wrażenia, ale dodałaby odrobinę głębi do tego płaskiego muzycznego obrazu.


Brak gitary nie jest bynajmniej jedynym problemem duetu. Trudno mi nawet opisać, jak denerwująca jest basowo-perkusyjna wstawka na początku „Out Of The Black”. Być może wynika to z faktu, że tak źle brzmiącej perkusji nie słyszałem od czasu pamiętnych dokonań Larsa Ulricha na "St. Anger". To samo zresztą mamy w „Ten Tonne Skeleton”, przy czym tutaj szczyty irytacji wywołuje przesterowany piszczący bas. Kolejną kwestię stanowi wokal Kerra, który jest po prostu nieciekawy. Nie posiada on ani barwy, która potrafiłaby pozostawić swój ślad w pamięci słuchacza, ani ekspresji pozwalającej uwierzyć, że za krzykami wokalisty stoją jakiekolwiek szczere emocje. Za dużo tu sztucznie wprzęganych wpływów Jacka White'a i Matthew Bellamy'ego. Kerra cechuje dość irytująca maniera śpiewania, co wraz z niezwykłą prostotą utworów wywołuje uczucie zmęczenia.

Zawartość muzyczna debiutu Royal Blood nie nastawia mnie optymistycznie w kwestii przyszłości zespołu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzycy zdołają nagrać jeszcze jedną płytę, która wzbudzi zachwyty wszystkich tych, którzy lubią się zachwycać. Nie odniesie ona jednak sukcesu finansowego na miarę pierwszej. Potem przyjdzie trzecia, już zupełnie niezauważona i zespół się rozpadnie. Należy dać im cztery, pięć lat. Po dziesięciu latach, gdy zapytacie o zespół Royal Blood jednego z aktualnych piewców ich wielkości ten odpowie, z pytająco podniesioną brwią, Jaki zespół? Nie szukajmy rewolucji na siłę. Gdy pojawi się płyta faktycznie przełomowa nie będzie potrzeba Jimmy'ego Page’a czy perkusisty Arctic Monkeys aby nam o tym powiedział.


Duetowi Royal Blood nie wierzę, nie ufam, nie jestem w stanie ich polubić. Słuchając płytę odnalazłem jedynie puste merytorycznie i niedojrzałe teksty ("Come On Over" z jakże nowatorską w rocku konkluzją there’s no God and I don’t really care), niskiej jakości riffy i strasznie płaską produkcję, która z założenia i w sposób wyrachowany brzmieć miała tak, by dawać wrażenie obcowania z zespołem garażowym. Tym co broni muzyków są, do pewnego przynajmniej stopnia, ciekawe niektóre linie melodyczne ("Out Of The Black", "Little Monster", "Blood Hands"). Jest to jednak zdecydowanie za mało by uznać płytę za wartościową. Na koniec dygresja, powiedzmy kulinarna, muzyka to w końcu pokarm dla duszy. Lubię czasami zjeść w fastfoodach, ale niezależnie od tego, co mówią branżowi koledzy nie dam sobie wmówić, że słuchając „Royal Blood” zjadłem dobry stek. 4/10 [Jakub Kozłowski]