21 czerwca 2012

Recenzja Sinéad O'Connor "How About I Be Me (And You Be You)?"


SINÉAD O‘CONNOR How About I Be Me (And You Be You)?, [2012] One Little Indian || Nikt chyba nie jest do końca szczęśliwy. Rzadko również życie bywa wyłącznie pasmem nieszczęść. Najczęściej tkwimy gdzieś pośrodku, mając czasem przebłyski, nadzieje i wizje absolutnego szczęścia lub absolutnej porażki. Wyjątkowe piękno tej ostatniej polega jednak na tym, że z samego dna jedyny możliwy kierunek prowadzi w górę. Tej słodkiej goryczy życia już dawno nikt nie sportretował, tak udanie, jak Sinéad O'Connor.

Życie O'Connor pełne było kontrowersji, dramatycznych gestów, nagłych zakrętów, niespodziewanych kroków. Podarcie zdjęcia Naszego Papieża, kariera osoby duchownej, nagranie płyty reggae, krótkotrwałe małżeństwo, chęć posiadania dziecka, wielokrotne kończenie z nagrywaniem nowej muzyki, wreszcie postępująca depresja i kolejne próby samobójcze. Powrót po latach, wraz z wydaniem How About I Be Me (And You Be You)?, nie oznacza bowiem, że w końcu wszystko jest w porządku. Wręcz przeciwnie - nagranie i wydanie dziewiątego albumu jest dla ciągle walczącej ze sobą Irlandki terapią.

Terapią dla słuchacza niezwykle udaną. Płyta bowiem jest równie niedzisiejsza, co ponadczasowa. Ta doskonale wyprodukowana porcja pop-rocka najwyższej jakości powstać mogła zarówno dekadę, jak i dwie dekady temu. Wątpliwości co do czasu nagrania albumu nie pozostawia jednak głos wokalistki. Tak jak na skutek wieloletniego zażywania antydepresantów zmienił się jej wygląd, tak i jej głos wyraźnie zgrubiał, obniżył się, w pewnym sensie wręcz zbrzydł, czasem jednak ukazując przebłyski dawnej Irlandzkiej wojowniczki.


Album okazuje się zaskakująco optymistyczny. Przynosi bowiem ze sobą pogodzenie z własnym losem i nieszczęściem oraz sporo wiary w przyszłość. Nieszczęście i, nieudane najczęściej, sposoby jego pokonania potraktowane zostały przez O'Connor ze sporą dozą ironii. Silne, lecz nieprowadzące do uzdrowienia pragnienie założenia rodziny, zawarcia małżeństwa, posiadania dzieci jest częstym motywem płyty. Wszystkie te elementy mamy już w otwierającym 4th & Vine, będącym autoironiczną folkową piosenką i jednym z najjaśniejszych punktów płyty. Kolejnym jest pierwszy singiel, The Wolf Is Getting Married, mimo wszystko napawający optymizmem przebój sięgający tradycji najlepszego żeńskiego pop-rocka lat 90-tych.

Wychwalany dość powszechnie cover Johna Granta, wokalisty The Czars, Queen of Denmark jest jednak dla mnie najsłabszym fragmentem płyty, w wykrzyczanym refrenie ujawniają się bowiem wszystkie słabości głosu współczesnej Sinéad. Reszta kompozycji prezentuje równy oraz bardziej stonowany i melancholijny poziom. Mniej tam ironii, więcej wiary, pozbawiona całkowicie pierwszej i zdominowana przez drugą jest finałowa pieśń V.I.P, poświęcona dość oczywistej postaci, której wizerunek nosi O'Connor wytatuowany na piersi.

Szkoda niewątpliwie, że Sinéad O'Connor nie jest współcześnie taką alternatywną ikoną, jak choćby PJ Harvey, a przez młodzież kojarzona jest ewentualnie z łysym dziewczątkiem płaczącym w teledysku do kompozycji Prince'a. Przez moment była szansa na wzrost zainteresowania jej osobą przy okazji koncertu w Polsce. Niestety, pięcie się w górę po dotknięciu dna jest procesem powolnym, którego nie da się przyspieszyć wierząc w nagły i złudny przypływ nowych sił. Na fali entuzjazmu po nagraniu How About I Be Me (And You Be You)? Irlandka zabookowała europejską trasę koncertową, obejmującą m.in. występy we Wrocławiu i Pradze, przyszło jednak kolejne załamanie i stanowcze zalecenie lekarskie odwołania trasy.

Sinéad zatem, i wszystkim cierpiącym, życzymy powrotu do zdrowia, bez nerwów, bez spinania się i forsowania, za to z muzyką w tle. Najlepiej tak udaną, jak ta płyta. 8/10 [Wojciech Nowacki]