JAPANDROIDS Celebration Rock, [2012] Polyvinyl || W 2009 roku o „Nowej Rockowej Rewolucji” zapomniała już nawet radiowa Trójka oraz „Teraz Rock” (choć o Iron Maiden i Deep Purple pamięć wiecznie żywa, hell yeah), a młodzież wyruszyła, wraz ze śmiesznymi kotami, w podróż po kosmosie na syntezatorach. Aż tu nagle, gdy dwójka z Japandroids odkurzyła gitarę i perkusję, okazało się, że ciągle „some hearts bleed / our hearts sweat”.
Brian King i David Prowse rozpalili zmysły i rozgrzali słuchaczy debiutanckim albumem „Post-Nothing”. Krótkie, post-punkowe petardy z wykrzyczanymi młodzieńczymi wokalami tworzyły energetyczną, ale jednak dość różnorodną całość. Obok pokoleniowych niemal hymnów, jak „The Boys Are Leaving Town” i “Young Hearts Spark Fire”, mieliśmy tam i zamyślone, dłuższe “Crazy/Forever”, czy skandujące „Heart Sweats”, przy którym nie sposób wraz z duetem nie wykrzykiwać ekstatycznie „XOXOX!”. Tak, w 2009 roku Japandroids pokazali, że zredukowany do swych pierwocin rock nadal daje radę. Będąc alternatywno-medialnym objawieniem przypieczętowali to trasą koncertową, która objęła i Polskę z niesamowitymi efektami.
Zanim pojawiły się pytania o następcę „Post-Nothing”, Japandroids wydali album „No Singles”, będący kompilacją dwóch pierwszych EP-ek duetu, „All Lies” z 2007 i „Lullaby Death James” z 2008 roku. Materiał z pierwszej okazał się dość jednolity, radosny, prostszy i pierwotnie punkowy, na drugiej zaś pojawiło się kombinowanie znane z debiutu, mieliśmy tu bowiem i punkowy galop, melodie, nawet pewną epickość, i żonglerkę nastrojami, miejscami dość niepokojącymi. Nie będąc zatem regularnym albumem „No Singles” stanowiło całość spokojnie mu dorównującą.
Aż wreszcie nadszedł ten czas. Japandroids przeczekawszy medialny szum wyłonili się z lekkiego zapomnienia, by w 2012 roku powtórzyć ten sam manewr. Nikt nie spodziewał się po nich drastycznej, czy właściwiej jakiekolwiek odmiany stylistyki. Pytaniem raczej było to, czy w ramach już objętego kierunku zaoferować można coś nowego i utrzymać nadal wysoki poziom. Jakość teoretycznie pozostała, „Celebration Rock” jest jednak płytą do której zasadniczo nie chce się specjalnie wracać. W porównaniu z debiutem okazuje się bowiem miniaturowym dźwiękowym monolitem.
Zaledwie 35 minut energetycznych piosenek, a jednak już w połowie całość zaczyna nużyć i nudzić. Poza finałowym „Continous Thunder” wszystkie utwory utrzymane są w identycznym szaleńczym tempie, napędzanym głównie przez perkusję Prowse’a. Wszystkie też brzmią niemal identycznie, szybko, typowo dla Japandroids i przewidywalnie. Ponadto są też plus minus tej samej długości. Nawet po parokrotnym przesłuchaniu ciężko wyłowić piosenkę, która wyróżniałaby się i zapadała w pamięci. Reasumując, będąc albumem równie energetycznym jak debiut, „Celebration Rock” jest w przeciwieństwie do „Post-Nothing” płytą jednolitą i niezapamiętywaną.
Spośród dźwiękowych kalek można jednak wyróżnić próby kombinowania, za które w większości odpowiedzialna jest gitara Briana Kinga. Początek „Evil’s Sway” brzmi niemal grunge’owo, „For the Love of Ivy” rozpoczyna surfujący motyw, bo potem przerodzić się szaleńczy hiper-blues. Tymczasem mające być zapewne kolejnym hymnem „Youngers Us” jest nudnawe i bezkształtne, zaś całkiem fajne „The House That Heaven Built” brzmi dobrze dopiero w odosobnieniu. Zdecydowanie najfajniejszym jest utwór pierwszy, choć rodzi złudną nadzieję w stosunku do całości płyty, to słuchając tekstu „and we're still smoking / don't we have anything to live for? / well of course we do / but 'til they come true / we're smoking” aż chce się zapalić.
Nie, nie jest to zła płyta. Nowe piosenki z pewnością sprawdzą się doskonale na koncertach, w otoczce z potu, włosów i młodzieży. Szkoda jednak, że ewidentnie obierając drogę kurczowego trzymania się obranej stylistyki, jak choćby Clinic, nie tylko nie potrafią zaprezentować w jej ramach nic nowego, ale i w porównaniu z „Post-Nothing” dochodzi do dramatycznego jej uproszczenia i ujednolicenia. 5/10 [Wojciech Nowacki]